Montalban Manuel Vazquez Ptaki Bangkoku A5.doc

(1593 KB) Pobierz
Ptaki Bangkoku




Manuel Vázquez Montalbán

Ptaki Bangkoku

 

 

Przełożył Maciej Ziętara

Tytuł oryginału: Los pájaros de Bangkok

Wydanie oryginalne 1983

Wydanie polskie 2000

 

 

Niezrównany detektyw Pepe Carvalho prowadzi jednocześnie dwie sprawy: usiłuje wyjaśnić sprawę morderstwa pięknej Celii Mataix w Barcelonie oraz podąża do Tajlandii i Malezji śladem znajdującej się w niebezpieczeństwie swej przyjaciółki, Teresy Marsť.

Bogaci turyści z Zachodu znajdują w Bangkoku prawdziwy raj rozrywki, wykwintne restauracje, fachowe usługi niezliczonych domów relaksu, oszałamiające barwami i aromatami pływające targi.

Przed detektywem miasto odsłania jednak inne oblicze - nędzę ubogich dzielnic, przemyt kamieni szlachetnych i narkotyków, bezwzględną działalność mafii. Pepe Carvalho spotka wielu interesujących ludzi, dotrze do samego jądra przestępczego światka, a dla odmiany w buddyjskich klasztorach zetknie się także z ożywczym nurtem życia duchowego.


 

 

Oriolowi Regasowi, który po raz pierwszy otworzył przede mną wrota Azji, oraz Javiertowi Nartowi i Martinowi Capdevili, którzy otworzyli przede mną kufer swoich wspomnień.

 

 

Przypadek ryby ceratia - jednego z gatunków diabła morskiego - jest być może najbardziej anormalny. Młody samczyk ceratia, piętnaście lub dwadzieścia razy mniejszy od samicy, mierzącej około metra, przyczepia się do niej z boku lub z przodu, gryzie ją, i od tego ugryzienia będzie zależeć jego przyszłość. Od tej chwili znajduje się w pułapce: nigdy już nie będzie mógł odłączyć się od swojej towarzyszki, jego pysk został złączony z obcą tkanką. Samczyk ceratia nie będzie mógł oderwać się od samicy, o ile nie rozerwie własnego ciała. Jego pysk, szczęka, zęby, przewód pokarmowy, skrzela, płetwy, a nawet serce ulegną stopniowej degeneracji. Zredukowany do pasożytniczej egzystencji, będzie już tylko czymś w rodzaju dodatkowego organu, ukrytego pod postacią malutkiej ryby, jego życie będzie zależne od poziomu hormonów samicy, z którą jest połączony poprzez naczynia krwionośne.

Samica ceratia może nosić na swoim ciele nawet trzy lub cztery pigmejskie samczyki.

 

Jean Rostand, Bestiarium miłosne


Poczuła nagle, że ta kobieta jej przeszkadza. Chciała zostać sama, wyciągnąć się wygodnie na czystej pościeli, pozbyć się bólu, który narastał w jej głowie jak gęstniejący sos. Chciała pomyśleć o kilku rzeczach, które zdarzyły się tej nocy, zapomnieć o tylu innych, które bez wątpienia wydarzą się jutro. Może lepiej milczeć, kiedy tamta przestanie mówić. Może wytłumaczy sobie moje milczenie jako znak, żeby zostawiła mnie w spokoju, żeby już sobie poszła. Ale wcześniej musi sprawić, żeby ta druga cofnęła rękę, która oplatała jej ramię jak żmija; lepka dłoń, która czasem pieściła jej szyję, a czasem opadała w przepaść, muskając czubek piersi. Monolog był nieprzerwany. Kobieta nie opowiadała już o problemach innych ludzi, o bohaterach niedawno zakończonego przyjęcia, ale o własnych kłopotach.

- Problemy kobiet. Tylko my je rozumiemy.

Powiedziała, jak się nazywa? Głupawe powiedzonko: jak się nazywa? Nie mogła przerwać jej, zapytać: jak masz na imię?, bo przecież chwilę wcześniej poprosiła ją, żeby została, sama doprowadziła do tej sytuacji, wytrzymała jej spojrzenie i szepnęła: „może zostaniesz?”, tak, żeby wszyscy to słyszeli, chciała, żeby już wyszli, szepcząc między sobą, plotkując do woli na ulicy, Celia przekroczyła Rubikon, taka ładna, a jest lesbijką, powiedział pewnie sfrustrowany Dalmases, a ja myślałem, że jej przygoda z Donato to była tylko zabawa. A sama Rosa Donato, wściekła i wzgardzona, patrzyła w stronę świateł na poddaszu, wyobrażając sobie, co mogło się dziać między Celią i... jak się nazywa? Celia wykorzystała przerwę w monologu kobiety, zerwała się z miejsca, podniosła rękę do ust, powstrzymując krzyk.

- Zostawiłam butelkę szampana w zamrażalniku!

Wybiegła z pokoju, jej piersi zatańczyły pod luźnym swetrem, złote włosy zniknęły jak spadająca gwiazda. Kobieta podniosła siedzenie z kanapy, zaskoczona nagłą ucieczką. Wahała się, nie wiedziała, czy pobiec za uciekinierką, czy zostać na kanapie, w końcu wybrała to drugie. Oddychała głęboko, ciesząc się tak długo oczekiwaną nocą, przyglądała się meblom i ścianom, przyznając im właściwe miejsce w raju przyjemności, którego miała dostąpić. Jak tylko wejdzie, muszę zrobić na niej wrażenie, całkowicie ją rozbroić. Spojrzała na zegarek, idealna pora, wpół do trzeciej, za chwilę byłaby zmęczona, a wcześniej zbyt niecierpliwa, najlepsza pora, żeby kochać się z kobietą, której od tak dawna pragnęła. Ułożyła odpowiednie zdanie. Czekała, aż dziewczyna o złocistym ciele wyjdzie z kuchni i zbliży się do niej, wiotka jak rozkwitające dziewczę, choć w rzeczywistości różnica wieku jest niewielka, ale istnieją ciała wybrane przez młodość i ciała, które należą do ziemi, jak kamienie i krzewy. Powiem jej: dlaczego wybrałaś właśnie mnie? Powiem jej: od tylu miesięcy czekałam na tę chwilę, odkąd zobaczyłam cię w Palau de la Musica, gdy poznałam cię przez Sociasa. Chociaż pamiętam cię jeszcze z dawnych czasów. Nie uwierzysz. Z czasów uniwersytetu. Tak, uniwersytetu. Studiowałaś rok niżej ode mnie, nie rozdzielili jeszcze wtedy wydziałów prawa i literatury, to był chyba ostatni rok, kiedy wszyscy byliśmy razem na starym uniwersytecie. Patrzyłam na ciebie z dolnego dziedzińca i prawie mogłam czuć twój zapach. Nie śmiej się. Twoje ciało od razu można poznać po zapachu. Ale dialog był niemożliwy, bo Celia nie wracała.

- Celia? Jesteś tam? Coś się stało?

W końcu podniosła tyłek z sofy i poszła na rozkraczonych nogach w stronę kuchni, usiłując odkleić spodnie od pośladków i pachwin, za dużo ciała jak na takie spodnie, pomyślała. Próbowała rozluźnić się, by z całkowitą swobodą wkroczyć do kuchni. Oparła łokieć na framudze drzwi i obserwowała spektakl. Celia siedziała przy stole, zdawała się kontemplować z zachwytem butelkę szampana, ozdobioną szronem, topniejącym w blasku lampy. Włosy opadały jej teraz na czoło i nos, i nie wiadomo było, czy patrzy nieruchomym wzrokiem na przemiany butelki, czy na swoją własną czuprynę. Kobieta stojąca w drzwiach uśmiechnęła się czule, jej twarde rysy złagodniały.

- Mogę ci w czymś pomóc?

Kobieta o złocistych włosach wzdrygnęła się i jej oczy spojrzały z niecierpliwością na intruzkę.

- Po prostu jestem zmęczona.

Wybrała najbardziej neutralny ton głosu, by nie obrazić swojego gościa, a zarazem dać do zrozumienia, że noc dobiegła końca. Ale ta druga wciąż się uśmiechała, podeszła do Celii, przystanęła za jej plecami, zaczęła pieścić złote włosy, z początku ostrożnie, później jej palce przemieniły się w pługi, żłobiące bruzdy w gęstwinie włosów, wreszcie dotknęły skóry, przesyłając sygnał pożądania. Celia potrząsnęła głową, by pozbyć się natrętnych, lepkich palców.

- Daj spokój.

- Przeszkadzam?

- To boli.

I nie odwróciła głowy. Idź sobie, idiotko, idź sobie, zanim będę ci to musiała powiedzieć.

- Poczułam się bardzo szczęśliwa, kiedy poprosiłaś mnie, żebym została.

- Tak naprawdę to nie wiem, dlaczego to zrobiłam. Jestem zmęczona.

- Przez cały wieczór wiele sobie powiedziałyśmy.

- Możliwe. Mówiłaś inteligentne rzeczy, a ja lubię inteligentnych ludzi.

- Od dawna czekałam na tę chwilę.

- Co?

Celia odwraca głowę, marszczy czoło, zirytowana całą sytuacją, i nagle twarde wargi kobiety zbliżają się do jej ust, próbują je zdobyć, otworzyć zimnym jak lancet językiem.

- Możesz się uspokoić?

Celia wstaje, wykorzystuje moment zaskoczenia, przestawia butelkę na stole, układa jakieś rzeczy, udaje, że musi uporządkować pozostałości niezbyt udanego przyjęcia.

- Lepiej będzie, jak sobie pójdziesz!

Ta druga przełyka ślinę. Pod wpływem słów Celii jej ciało znów staje się ciężkie i rozpycha wąskie spodnie. Kobieta znów obawia się, że może nie podobać się Celii.

- Nie rozumiem cię.

- Nie jesteś na tyle bystra? Tak trudno to zrozumieć?

I Celia wybucha, przejmuje inicjatywę, próbując zagłuszyć nieczyste sumienie, pozbyć się uczucia zażenowania.

- Chcę, żebyś sobie poszła. Właśnie tak. Chcę-zos-tać-sa-ma. Zrozumiałaś?

- Przecież powiedziałaś, żebym została.

- Nie wiem, co mi strzeliło do głowy.

- Pomogę ci, jeśli chcesz.

- Nie potrzebuję twojej pomocy! Nie chcę cię tu widzieć!

Ta druga czuje całą siłę przyciągania ziemskiego, jaką może poczuć ludzkie ciało. Stoi na rozwartych nogach, zbyt słaba, by unieść ciężar pogardy.

- Nie mów tak do mnie. Powiedziałaś, żebym została, bo chciałaś dać im powód do zazdrości. Chciałaś podroczyć się z tym kretynem Dalmasesem i tą dziwką Rosą.

- Nie obrażaj moich przyjaciół.

- Za kogo ty się masz? Myślisz, że możesz mnie oszukać?

Nagle dłoń kobiety chwyta wełniany sweter Celii, staje się dziwacznym przedmiotem, który Celia obserwuje z lękiem, a ta druga ze zdumieniem. Ale zaraz przychodzi ślepy impuls, ręka ciągnie i rozrywa sweter, odsłaniając różową, ciepłą skórę, sutek, który pojawia się i znika, zgodnie z nieregularnym oddechem przestraszonego zwierzęcia.

- Nie złość się. Jutro wszystko wyjaśnimy.

- Jak to „nie złość się”? Wiesz, coś ty zrobiła, suko?

Dwa ciosy spadają na piękne policzki, okrywając je rumieńcem. Uderzenia prowokują Celię do ślepego ataku, ale niezdarne ruchy nie powstrzymują tej drugiej, która wymierza następne ciosy.

- Jesteś wstrętna! Nie mogę na ciebie patrzeć! Jesteś chłopem, obrzydliwym chłopobabem!

Ta druga bije na oślep i skrzyżowane ramiona Celii nie mogą powstrzymać uderzeń, naładowanych nienawiścią i wolą zniszczenia. Butelka przecina powietrze i umiera, roztrzaskując drobną głowę. Złote włosy, splamione krwią, są teraz gładkie, bezbarwne. Jak włosy zniszczonej lalki.

 

 

- Dwadzieścia razy mówiłem sobie: zapytasz, jak się nazywają te ptaki, i w końcu nigdy nie zapytałem. Ale mówię ci, to były tysiące, miliony ptaków, siedziały na drutach, o zmierzchu, rywalizując z hałasem Bangkoku, a ich śpiew był wesoły albo rozpaczliwy, zależnie od tego, czy byłeś wtedy wesoły czy zrozpaczony.

- A co te ptaki robiły na drutach, szefie? Dżungla jest przecież blisko. Lepiej im jest na drutach niż na drzewach? Nic z tego nie rozumiem. Nasze ptaki są inne. Jak mają drzewa, to nie pchają się do miasta. Nie są takie głupie.

Carvalho zaczął medytować nad refleksją Biscutera, która uniosła go aż do nieba, ciemnego nieba nad Ramblas, jak gdyby oglądał niebo Bangkoku, stojąc w drzwiach „Dusit Thani”. Znów przeczytał telegram leżący na stole, papierowy samolocik, roztrzaskany na kawałki.

„Bangkok jest gówniany. W Bangkoku znalazłam moją miłość.

Teresa”.

Teresa Marsé przysłała już trzy telegramy od czasu, gdy rozpoczęła odkrywanie Azji, lecąc do Singapuru czarterowym samolotem, wynajętym przez miejscowy klub. Z Singapuru detektyw dostał cytat z Somerseta Maughama, odkryty w parku Raffles na rozchwianym stoliku, który oświetlają szklanki Singapur Sling. Z Dżakarty - ożywcze przesłanie na cześć Binga Crosby'ego, Boba Hope'a i Dorothy Lamour:

„W drodze na Bali.

Teresa”.

Teraz zaś, powróciwszy do domu z Mórz Południowych, Teresa Marsé była w Bangkoku, mogła oglądać na własne oczy, jak kobiety grają cipką w ping-ponga, a dzieci srają do błotnistych wód Khlong Dank, tuż obok pływającego targu.

- Niech pan mi coś opowie o Bangkoku, szefie. Ładnie tam jest?

- Wyobraź sobie miasto, które gnije. Nowoczesną część niszczą ludzie, a miasto na rzece tonie w gównie. Tak było parę lat temu, Biscuter. I tyle.

„I tyle” oznaczało, że rozmowa była zakończona. Biscuter zostawił Caryalha, by ten mógł w spokoju sycić się widokiem Ramblas. Singapur Sling, szeptały wargi detektywa, jak gdyby wypowiadały akt strzelisty.

- A te pagody, szefie? - krzyknął z kuchni Biscuter.

- Nazywają się wats. Wyglądają jak walencjańskie fallas[1], ale nie można ich spalić.

- Nie lubi pan fallas, szefie?

- Lubię, ale tylko dlatego, że później je palą.

Singapur Sling. Sok z cytryny, koniak, dżin, lód, woda sodowa, jeżeli ktoś lubi, na ramionach czuje się przygniatającą wilgoć, która okrywa Singapur jak klosz do sera, na przykład delikatnego sera kolonialnego Raffles; z Singapuru wyjechali już imperialni Anglicy, zastąpiły ich małżeństwa europejskich sklepikarzy, uprzedzonych przez agencje turystyczne, że w tym hotelu pewien bardzo ważny pisarz angielski nabawił się marskości wątroby. Telefon z Azji, powiedział sobie Carvalho, gdy zimny prąd przebiegł mu po grzbiecie, choć kalendarz Caixa d'Estalvis[2] wciąż wskazywał październik.

- Będzie padać - powiedział Carvalho, na głos albo szeptem, przed lub po uderzeniu pierwszego gromu; posążek z Pitarry, pełniący rolę przycisku, rozbłysnął nagle, jak gdyby został poruszony. Na Ramblas krople deszczu próbowały przyszpilić do ziemi przechodniów, którzy przyspieszali kroku i osłaniali głowy gazetami.

- Przyszły katalońskie monsuny.

Dni robią się coraz krótsze, pomyślał z oburzeniem, jak gdyby ktoś chciał ukraść mu kawałek życia albo kawałek świata. Przyszła jesień, niedługo minie. Później zima. Założę sweter. Potem go zdejmę. Znowu wiosna. Ależ to głupie!

- Coś ma się wydarzyć, Biscuter, tylko nie pamiętam, co. Nie wiem, czy chodzi o mundial, czy o wizytę papieża.

- Mundial już był. A papież przyjeżdża pod koniec miesiąca.

- To mistrzostwa już były? Jesteś pewny?

- Całkowicie, szefie.

- Kto wygrał?

- Na pewno nie Barca, szefie.

Biscuter roześmiał się i uznał, że musi coś wyjaśnić.

- To był żart, szefie. Tak naprawdę to niedługo będą wybory. Carvalho zrobił kulkę z telegramu Teresy Marsé i wrzucił ją do kosza. Telegram, tkwiący teraz w przedpokoju śmierci, próbował zwrócić na siebie uwagę detektywa. Carvalho wyciągnął go, rozłożył i ponownie przeczytał. Zostawił papier na stole, a później włożył go do szuflady, którą zamknął ceremonialnym gestem. Dobra pora, żeby odwiedzić Azję, tym bardziej dla Europejczyka. Tropik jest obietnicą ciepła, gdy w Europie pada deszcz i śnieg, słońce zaszło za Morzem Egejskim, a północny wiatr porwał ze sobą najlepsze dni na Costa Brava.

Któregoś dnia Teresa zadzwoniła do niego:

- Mam chandrę i muszę wyjechać. Mam już dość męża i syna.

- Co się dzieje z twoim synem?

- Nic specjalnego. Zresztą zależy, jak na to patrzeć. Zrobił dziecko koleżance z klasy. I teraz ja jestem wszystkiemu winna, bo nie umiałam go wychować. Nawet mój cyniczny mąż mi to powiedział. On sobie poszedł, nigdy nie przejmował się dzieckiem, nie kiwnął palcem. Ty przecież byłeś w Azji, doradź mi, co tam warto zobaczyć.

- Pewnie od tego czasu dużo się zmieniło. Kiedy tam byłem, wojna wietnamska nie zdążyła jeszcze wszystkiego zniszczyć.

- Ale ja nie jadę do Wietnamu. Jadę do Singapuru, Bali, Bangkoku... Co ty na to?

- No pięknie.

- Nie jestem Jacqueline Onassis. Mam tylko trzy tygodnie wolnego. Powiedz mi, jakim trunkiem mogę się upić w Azji.

- Aromas de Montserrat.

- Kretyn.

- Singapur Sling.

- To już brzmi lepiej. Co to takiego?

- Koktajl, który podobno pochodzi z Singapuru, a dokładniej z hotelu „Raffles”.

- I rzeczywiście tak jest?

- To akurat nie ma znaczenia. Obsługa hotelu podtrzymuje mit i jeżeli poprosisz ich o Singapur Sling, podadzą ci go z porozumiewawczym uśmiechem.

- Ładnie brzmi. To wystarczy. Wyobrażasz sobie: tak pojechać w świat i szukać czegoś, co ma ładną nazwę? A jak to smakuje?

- Tak sobie.

- Wyślę ci pocztówki.

- Zanim dojdą, będziesz z powrotem.

- To wyślę telegramy. Cieszysz się?

- Nie.

Chwila ciszy.

- Drażnię cię?

- Nic podobnego.

- Chcesz, żeby ci coś przywieźć? W Bangkoku mają tani jedwab.

- Butelkę mekongu.

- Co to jest?

- Tajska whisky. Nie wiem, z czego ją robią, ale jest bardzo dobra.

- Tylko jedno ci w głowie.

Po piętnastu latach wrócił do niego orientalny uśmiech zmęczonego celnika, który obmacywał trzewia jego walizek i w pewnej chwili obudził uśpiony głos szkła. Na widok sześciu butelek mekongu oczy celnika zaokrągliły się. Spojrzał na Carvalha z miną wspólnika, typową dla prawdziwego pijaka, rozwarł dłoń jak wachlarz, przemienił ją w butelkę bez dna i zaczął pić, ssał kciuk z chciwością dziecka odstawionego od piersi, potem wybuchnął śmiechem niewinnego barbarzyńcy, co rozdrażniło Europejczyków, oczekujących na swoją kolej. Carvalho z całych sił przytakiwał i uśmiechał się. Musiał potwierdzić podejrzenie celnika, pełne radości i poczucia wspólnictwa. Rzeczywiście, przyjacielu, jestem pijakiem.

 

 

Odkąd przyjął sprawę rodziny Daurella, wydawało mu się, że pracuje według regularnego rozkładu godzin, co zaczynało przypominać zacny obyczaj japońsko-kataloński: trwonił w pracy jedną trzecią dnia. by móc spać osiem godzin, a w pozostałym czasie leczyć rany ciała i ducha. Powód był między innymi taki, że stary Daurella umawiał się z nim między dziewiątą a dziewiątą trzydzieści w biurze, mieszczącym się w magazynie brezentowych dachów i basenów w Pueblo Nuevo. W rym właśnie miejscu detektyw rozpoczynał śledztwo, wychodząc od promieniującego centrum - gabinetu starego patriarchy, ale mógł to robić tylko w godzinach pracy, ponieważ wszyscy Daurella, przestępcy i niewinni, na dźwięk syreny fabrycznej zostawiali na swoim miejscu wszystko, co mieli tam znaleźć następnego dnia. Potem rozchodzili się po Ziemi, poruszając się przezornie w strefie niezbyt odległej od Barcelony, ale wystarczająco daleko od siebie, by wyznaczać strony świata rodziny Daurella. którego centrum stanowiło mieszkanie rodziców w Ensanche, przy ulicy Bruch. Kiedy stary Daurella mówił o Jordim. Esperansie, Núrii albo Ausiàsie, zwracał głowę kolejno ku północy, zachodowi, wschodowi i południu. Jordi mieszkał bowiem w domku w Sant Cugat, Esperança zajmowała starą willę, stojącą w miejscu, gdzie Esplugas de Llobregat staje się miastem-sypialnią, Núria zadomowiła się w dzielnicy Maresme, wreszcie Ausiàs, mały i makrobiotyczny Ausiàs, miał dom otoczony sadem w Prat. W rzeczywistości stary nie musiał wcale wskazywać czterech stron świata, skoro od ósmej rano wszyscy Daurella pracowali w ogromnej siedzibie firmy „Dachy i Baseny Daurella, S.A”.

- Spółka Akcyjna, czyli moje dzieci. Niech pan nie sądzi, że wykupił nas amerykański kapitał - zastrzegł się stary Daurella, rozmyślając o raporcie. Jordi, Esperança. Núria i Ausiàs, smagli na twarzy albo twarzyczce - w zależności od tuszy - byli podobni do ojca w najdrobniejszych szczegółach, jak gdyby w chwili spółkowania z panią Mercè stary Daurella postawił warunek sine qua non. że wszystkie dzieci muszą być jego wiernym odbiciem. Być może miłość jest zapisana genetycznie, w każdym razie młodzi Daurella wybrali podobnych do siebie małżonków, z wyjątkiem małego Ausiàsa, el més mimat[3], jak wciąż mówił o nim Daurella ojciec, szczęśliwca, który ożenił się z kobietą o jasnych włosach. Wybranka Ausiàsa była Holenderką i zaledwie pięć lat wcześniej mogłaby pojawić się na rozkładówce „Playboya”, a teraz, zmęczona porodami i makrobiotyką, była nieco przechodzoną, ale wciąż piękną blondynką. Prowadziła sprawy zagraniczne Daurella S. A., bo mówiła po angielsku jak sami Anglicy (twierdził stary Daurella), a po francusku jak sam generał de Gaulle. To drugie porównanie również było autorstwa patriarchy. Synowa i dwaj zięciowie również pracowali w firmie. Mąż Esperançy, starszej córki, nadzorował sprzedawców i sam podróżował po Hiszpanii, odwiedzając klientów. Mąż Núrii był szefem magazynu, a żona starszego brata, Jordiego, prowadziła biuro, mieszczące się w hangarze zbudowanym z prefabrykatów, który zdobił egzotyczny plakat „Folies-Bergèr...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin