Jolanta Maria Kaleta - W cieniu Olbrzyma.doc

(858 KB) Pobierz

Jolanta Maria Kaleta

 

 

 

W cieniu Olbrzyma

 

 

 

 

Dla Syna

 

 

 

 

„Nie wiem jaka broń będzie użyta w trzeciej wojnie światowej, ale czwarta będzie na kije i kamienie.”

Albert Einstein

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Prolog

Rudolfswaldau, Niederschlesien,

koniec stycznia 1945 roku.

 

Słońce już zachodziło i zapewne było dobrze po godzinie piątej wieczorem, kiedy Franz Koschyk usłyszał pierwszą serię z karabinu maszynowego, a po chwili jeszcze jedną i kolejne. Przypadł do ziemi, nie bacząc na swoje sztywne od czasów bitwy pod Verdun kolano, odrzucając na wszelki wypadek na bok worek z zającem, dopiero co wyjętym z wnyków zastawionych o świcie. Każdy mieszkaniec Nieder Wüstegiersdorf, Rudolfswaldau, Dornhau i innych okolicznych miasteczek i wsi wiedział, że ten dźwięk niesie za sobą śmierć, nawet dla przypadkowego przechodnia. Lepiej było przeczekać, SS-mani skończą swoją robotę i dopiero wtedy wyjść
z ukrycia i wrócić do domu.

Tak było już od 1943 roku, kiedy na pobliskim wzgórzu Sauferhohen zaczęły się jakieś prace budowlane, do których używano więźniów z obozu z Gross-Rosen. Teren już w roku poprzednim otoczono drutami kolczastymi, postawiono budki wartownicze i wszędzie poumieszczano tablice informujące o zakazie wchodzenia pod groźbą śmierci. Inwestycja musiała być bardzo ważna, bo mówiło się we wsi u Franza, że to ma być siedziba jakiejś wysoko postawionej figury z Berlina. Być może nawet dla samego Fuehrera. Widać prace szły zbyt wolno, bo w pobliżu utworzono wiele podobozów pracy, w Marzbachtal, Wüstegiersdorf, czy Tannhausen, aby przyśpieszyć wykonanie planu. Co jakiś czas, zwłaszcza od końca 1944 roku, kiedy to do wnętrza budowli wnoszono jakieś skrzynie i nawet wjeżdżały pociągi rozlegały się strzały
z karabinów maszynowych. Wtedy ciężarówki do obozów wracały puste, bez więźniów. Franz pamiętał, że jednego dnia jego sąsiad Joseph poszedł jak zwykle pod wieczór sprawdzić czy coś sw sidła złapało i już do Rudolfswaldau nie wrócił. Tak samo było z Karlem, a później z Heinzem. Za każdym razem słyszano wtedy strzały
z karabinu maszynowego.

Franz Koschyk był starym żołnierzem, jeszcze z czasów Wielkiej Wojny, więc wiedział, że ryzykowanie dla zaspokojenia pustej ciekawości - kto strzela i do kogo, jest bezsensowne. Z pewnością nie był to jego żywotny interes. On wyszedł wyjąć to, co się złapało w sidła, bo w domu nie było co do garnka włożyć. Jak to zwykle na przednówku. Tym bardziej, że wycofująca się pod naporem Ruskich armia coraz brutalniej rekwirowała wszystko, co dawało się zjeść. Front był coraz bliżej, władze nie panowały nad sytuacją, niektórzy mieszkańcy w panice uciekali na zachód, choć i tam byli już przecież Amerykanie. Leżał chyba godzinę, przyczajony za krzakami dziko rosnących malin, obsypanych puszystym śniegiem. Dopiero kiedy usłyszał daleki szum silników ciężarówek na drodze prowadzącej w stro Nieder Wüstegiersdorf odważył się wstać. Otrzepał się ze śniegu, wziął swój worek z zającem w środku, przewiesił go przez ramię i kuśtykając ruszył w stronę, gdzie przed godziną słychać było strzały. Po kilku metrach zobaczył to. Chwyciły go mdłości i zgięty w pół zwymiotował resztki skromnego obiadu wprost na ścieżkę. Otarł usta wierzchem dłoni
i spojrzał jeszcze raz. Przed nim był potężny dół, mogący pomieścić przynajmniej cały czołg, wypełniony prawie po brzegi ludzkimi ciałami. Ubrani w pasiaki leżeli martwi, w dziwnie poskręcanych pozycjach ciała, zalani krwią, wychudzeni i brudni. Drewniane chodaki pospadały im z nóg obnażając zakrwawione, poranione stopy.

- Skurwysyny! Żeby was szlak trafił! Hitlerowska hołoto! - wyszeptał zbielałymi wargami, patrząc w kierunku drogi, którą odjechały ciężarówki.

Już chciał odwrócić się i odejść, kiedy dostrzegł wystającą spod zwalonych ciał poruszającą się rękę. Jakby próbowała czegoś się uchwycić i podciągnąć do góry. Nie namyślał się długo. Zsunął się do dołu i zaczął odwalać leżące na tej ręce ciała. Powstrzymanie mdłości przyszło mu łatwiej, bo żołądek miał już całkowicie pusty. Wychudzone do granic możliwości ludzkie zwłoki były lekkie. Bez trudu odsuwał je na bok. Jeden z nich żył jeszcze, ranny w głowę. Całą skroń miał zalaną krwią. Franz obtarł ją rękawem pasiaka, zdartym z kogoś martwego. Kula jedynie urwała ucho
i ogłuszyła jeńca. Inne rany nie były widoczne. Podniósł go i wziął na ręce jak dziecko. Co prawda miał już 65 lat, ale zawsze był, jak to mówiono, chłop na schwał, więc niesienie takiego nieboraka ważącego nie więcej jak czterdzieści kilogramów nie było zbyt trudne. Przy leśnej drodze zostawił konia i furmankę z obornikiem, który miał zamiar rozrzucić na polu wracając z lasu.

Odgarnął nieco gnoju i położył na nim rannego, po czym narzucił obornik
z powrotem. Zostawił jedynie niewielki otwór dla dostępu powietrza.

- No, wiśta! - cmoknął i delikatnie zaciął wychudzoną szkapę batem. Ruszyła, choć niechętnie, w stronę Rudolfswaldau, w przeciwnym kierunku niż ciężarówki
z esesmanami. Franz jeszcze raz rozejrzał się czy nikogo w pobliżu nie ma i uspokojony panującą ciszą oraz szybko zapadającymi ciemnościami styczniowej nocy pojechał do domu. Padający śnieg zasypywał ślady jego i furmanki.

 

Dolny Śląsk, Wrocław,

marzec 1946 rok

 

Dworzec Świebodzki pękał w szwach. Znacznie zniszczone zadaszenia obydwu peronów, podczas walk o Wrocław w kwietniu 1945 roku, nie dawały dostatecznego schronienia przed marcową mżawką setkom ludzi stłoczonym, wraz z dobytkiem i oczekującym na pociąg, który miał ich zawieść do nowego domu. Z dworca odchodziły pociągi wywożące Niemców z terenów przyznanych Polsce na mocy Konferencji Poczdamskiej, choć wielu z nich nie czekając na ostateczne decyzje, już wcześniej opuściło miejsca zamieszkania, aby tylko uniknąć spotkania z żołnierzami Armii Czerwonej. Mieli słuszne podejrzenia, że to właśnie na nich, na ludności cywilnej, będą szukali odwetu za krzywdy, jakich doznały ich rodziny, ze strony Wermachtu
...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin