Obfite piersi pełne biodra A5.doc

(3574 KB) Pobierz
Obfite piersi, pełne biodra




Mo Yan

[właśc. Guan Moye (谟业)]

Obfite piersi, pełne biodra

 

 

Przełożyła Katarzyna Kulpa

English-language translation 2004 by Howard Goldblatt.

Tytuł oryginalny: 丰乳肥臀 (Feng ru fei tun)

Rok pierwszego wydania: 1996

Rok pierwszego wydania polskiego: 2007

 

 

Obfitymi piersiami i pełnymi biodrami natura obdarza kobiety z rodziny Shangguan, mieszkającej w małej chińskiej wiosce, w prowincji Shandong. Od obfitych piersi i matczynego mleka uzależniony jest narrator powieści, długo wyczekiwany syn, brat ośmiu starszych sióstr. Losy rodziny ukazane są na tle wydarzeń historycznych, począwszy od Powstania Bokserów w 1900 roku, poprzez upadek dynastii Qing, inwazję japońską, walki Kuomintangu z komunistami, „rewolucję kulturalną”, aż do reform gospodarczych. Na prowincji życie toczy się jednak obok wielkich przemian, rządzą tam najprostsze instynkty, a podstawową wartością jest przetrwanie.

W powieści „Obfite piersi, pełne biodra” wszystko jest trochę oderwane od rzeczywistości, pełne makabrycznych zdarzeń i wynaturzonych postaci, ocierające się o magię - a jednocześnie opisane prostym, niezwykle obrazowym językiem, przesycone ironią i czarnym humorem. Zręczność stylistyczna i wybujała fantazja Mo Yana powodują, że lektura wciąga na długo - jest to jedna z tych książek, które czyta się zachłannie, mimo że ogłuszają, wyprowadzają z równowagi.


Spis treści.

Część pierwsza.              4

Część druga.              71

Część trzecia.              280

Część czwarta.              448

Część piąta.              549

Część szósta.              656

Część siódma.              777

Spis najważniejszych postaci.              818

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Duchowi mojej matki poświęcam


Część pierwsza.

1.

Pastor Malloy leżał spokojnie na kangu[1]. Patrzył na piersi Maryi i pulchną twarzyczkę Dzieciątka, różowiejące w promieniach wschodzącego słońca. Zeszłej wiosny krople deszczu z przeciekającego dachu pozostawiły na olejnym obrazie żółtawe zacieki, nadając twarzom obojga obojętny wyraz. Na jasnym tle okna pająk snuł srebrną nić, kołysząc się w słabych podmuchach wiatru. Rankiem przynoszą szczęście, wieczorem fortunę, powiedziała kiedyś ta piękna kobieta o bladej twarzy na widok pająka. Ciekawe, cóż to za szczęście jest mi dziś przeznaczone? - zapytał w myślach pastor. Przez głowę przemknęły mu jakieś groteskowe wizje, których doświadczył wcześniej we śnie. Usłyszał stukot wozów, krzyk żurawi z dalekich mokradeł, niecierpliwe meczenie kozy. Wróble hałaśliwie obijały się o papierowe pokrycie okna, skrzeczały sroki na białych topolach wokół podwórza. Zapowiadał się całkiem szczęśliwy dzień[2]. Nagle jego umysł wypełniła jasność: ujrzał piękną kobietę w otoczeniu słonecznego blasku, dźwigającą ogromny brzuch... Jej wargi drżały nerwowo, jakby chciała coś powiedzieć. Była już w jedenastym miesiącu - lada moment nastąpi rozwiązanie. Pastor Malloy w mgnieniu oka pojął, co oznaczał ten pająk i skrzeczenie srok. Podniósł się żwawo i wstał z łóżka.

Z czarnym glinianym dzbanem w dłoni wyszedł na ulicę za kościołem i zobaczył ją, Shangguan Lü, żonę kowala Shangguana Fulu - nisko pochylona, z miotełką w ręku, zamiatała drogę. Serce podskoczyło mu z emocji, wargi zadrżały. O Boże, Boże wszechmogący... - wymamrotał. Zesztywniałym palcem uczynił znak krzyża na piersi i powoli cofnął się za róg, skąd w milczeniu obserwował wysoką, pulchną kobietę. W ciszy i skupieniu zmiatała wilgotny od porannej rosy pył, uważnie wybierając śmieci i odrzucając je na bok. Korpulentna kobieta poruszała się niezdarnie, lecz z wielkim wigorem; upleciona ze źdźbeł prosa miotełka w jej ręku wydawała się dziecinną zabawką. Wmiótłszy cały kurz na szufelkę, uklepała jej zawartość dużą dłonią i wyprostowała się.

Gdy weszła w zaułek prowadzący do jej domu, dobiegły ją jakieś hałasy. Odwróciła się i zobaczyła tłum kobiet wybiegających przez otwartą czarną bramę Szczęśliwej Rezydencji, siedziby najznaczniejszej szlacheckiej rodziny w okolicy. Kobiety były w łachmanach, ich twarze pokrywała sadza. Co się stało, że te damy o uróżowanych policzkach, na co dzień całe w jedwabiach, dziś przedstawiały tak nędzny widok? Z naprzeciwka nadjechał swoim nowiutkim pojazdem stary woźnica, zwany Sikorą. Kobiety pośpiesznie wtłoczyły się na powóz z ciemno-szmaragdowym baldachimem i gumowymi oponami, nie czekając, aż całkiem znieruchomieje. Woźnica przykucnął obok mokrego od rosy kamiennego lwa i zapalił w milczeniu fajkę. Nagle Sima Ting, starosta Szczęśliwej Rezydencji, wypadł przed bramę ze strzelbą - poruszał się zwinnie i szybko jak młodzieniec. Woźnica poderwał się i odwrócił w jego stronę. Sima Ting zabrał mu fajkę, pyknął głośno parę razy, po czym wzniósł oczy ku porannemu niebu o różanej barwie. Ziewnął szeroko.

- Jedź - rzucił. - Stań przy moście na Rzece Czarnej Wody i czekaj na mnie, niedługo się tam zjawię.

Woźnica chwycił lejce w jedną dłoń, drugą ujął bat i zawrócił wóz. Stłoczone w środku kobiety zatrajkotały nerwowo. Sikora strzelił z bata, konie ruszyły kłusem. Ostro zadźwięczały dzwonki u końskich szyj, żwawo obracające się koła wzbijały tumany kurzu.

Sima Ting wysikał się obficie pośrodku drogi, krzyknął coś za niknącym w oddali wozem i przyciskając strzelbę do piersi, wspiął się na wieżę strażniczą na poboczu. Konstrukcja miała trzy zhangi[3] wysokości, niewielką platformę, wspierającą się na dziewięćdziesięciu dziewięciu grubych drewnianych balach, wieńczyła wisząca smętnie i nieruchomo w wilgotnym porannym powietrzu czerwona flaga. Shangguan Lü patrzyła na Simę Tinga, który spoglądał w skupieniu na północny zachód; z wyciągniętą szyją i podciągniętymi w górę stulonymi wargami wyglądał jak gęś u wodopoju. Pierzasty obłok białej mgły, który przetoczył się przez szczyt wieży, połknął, a następnie wypluł Simę Tinga; krwistoczerwone światło wschodzącego słońca zabarwiło jego twarz na karminowo. Shangguan Lü wydawało się, że oblicze starosty pokrywa lepka warstwa słodkiego syropu, lśniąca oślepiającym blaskiem. Oburącz wzniósł strzelbę nad głową; jego twarz czerwieniła się niczym koguci grzebień. Shangguan Lü usłyszała cichy odgłos uderzenia kurka w iglicę. Ze strzelbą w dłoni, Sima Ting stał uroczyście i czekał... Shangguan Lü także czekała, z rękami zdrętwiałymi od trzymania ciężkiej szufelki i szyją obolałą od ciągłego zadzierania głowy. Sima Ting opuścił strzelbę i wydął wargi niczym obrażony chłopczyk. Usłyszała, jak przeklina swoją broń: Cholero jedna! Jak śmiałaś nie wypalić?! Ponownie uniósł strzelbę i nacisnął spust. Rozległ się huk; buchający z lufy płomień przysłonił słońce i rozświetlił twarz strzelca. Głośny wybuch ostatecznie zniweczył panujący w wiosce spokój: niebo wypełnił tęczowy blask, jakby boginie sypały ze szczytów chmur miliardami różnokolorowych kwietnych płatków. Serce Shangguan Lü biło mocno. Była tylko żoną kowala, ale przewyższała go w sztuce kowalskiej - sam widok żelaza i ognia sprawiał, że krew gotowała się w jej żyłach i pędziła jak szalona. Jej mięśnie napinały się falami, naprężone niczym poskręcane baty. Czarna stal bije w czerwoną stal, iskry pryskają na wszystkie strony świata, mokra koszula, strużka potu w rowku między piersiami, woń krwi i żelaza, wypełniająca przestrzeń między niebem a ziemią... Sima Ting podskoczył na swoim podwyższeniu, chmura prochu o drażniącej woni rozeszła się w wilgotnym porannym powietrzu. Starosta obrócił się i głośno, uroczyście wygłosił ostrzeżenie dla powiatu Północno-Wschodniego Gaomi:

- Szanowni mieszkańcy, panowie i panie, japońskie diabły nadciągają!

2.

Shangguan Lü wysypała całą szufelkę pyłu na kang, z którego wcześniej odgarnięto słomiane maty i pościel i rzuciła troskliwym okiem na swoją synową, Shangguan Lü. Młoda kobieta jęczała, kurczowo przytrzymując się krawędzi łóżka. Shangguan Lü wyrównała pył dłońmi.

- Teraz możesz wejść - zwróciła się łagodnie do synowej.

Pod jej czułym spojrzeniem ciało Shangguan Lü o obfitych piersiach i pełnych biodrach przeszedł dreszcz. Synowa patrzyła smutno na poczciwą twarz teściowej, jej pobladłe wargi drżały, jakby chciała coś powiedzieć.

- Licho wstąpiło w starego Simę - rzekła Shangguan Lü. - Kto to widział, tak strzelać z samego rana!

- Mamo... - jęknęła Shangguan Lü.

Teściowa otrzepała dłonie z kurzu.

- Moja dobra synowo - przemówiła miękko - wysil się troszeczkę tym razem! Jeśli znów będzie córka, ja cię już nie obronię...

Dwie strużki łez popłynęły jednocześnie z oczu Shangguan Lü. Przygryzła dolną wargę, natężyła wszystkie mięśnie, by unieść wielki brzuch, i wczołgała się na odsłonięty, pokryty kurzem kang.

- Co to dla ciebie, moja droga, po prostu urodź to dziecko - powiedziała Shangguan Lü, kładąc na posłaniu zwój białego płótna i nożyce. - Twój teść jest w stajni razem z ojcem Laidi, odbierają poród czarnej oślicy. Rodzi pierwszy raz, muszę im pomóc - rzekła zniecierpliwiona, marszcząc brwi.

Shangguan Lü skinęła głową. Jej uszu dobiegł niesiony wiatrem huk wystrzału, a za nim szczekanie wystraszonych psów i urywane krzyki Simy Tinga:

- Rodacy! Uciekajcie prędko, ratuj się, kto może!

Jakby w odpowiedzi na te wołania poczuła silne kopnięcie w brzuchu. Przeraźliwie bolesny skurcz przeszył jej ciało, pot o rybiej woni popłynął wszystkimi porami skóry. Zaciskała zęby, nie pozwalając krzykowi wydostać się z ust. Zamglonymi od łez oczyma dojrzała bujne, czarne włosy teściowej, która klęczała przed ołtarzykiem. Shangguan Lü włożyła trzy purpurowe kadzidełka z drewna sandałowego do kadzielnicy przed posążkiem miłosiernej Guanyin; smużki dymu powędrowały spiralami w górę, wypełniając izbę aromatem.

- O wielka, miłosierna bodhisattwo Guanyin, która wspierasz cierpiących i pomagasz strapionym, zmiłuj się nade mną i miej mnie w swojej opiece, ześlij mi wnuka...

Shangguan Lü, przyciskając dłonie do ogromnego, chłodnego w dotyku brzucha, spojrzała w tajemnicze, gładkie, porcelanowe oblicze Guanyin zasiadającej pośrodku ołtarza i wyszeptała modlitwę, a łzy znów trysnęły jej z oczu. Ściągnęła przemoczone spodnie i podwinęła koszulę wysoko do góry, obnażając brzuch i piersi. Przytrzymując się brzegów kangu, usadowiła się wprost na przyniesionym przez teściową kurzu. W przerwach między skurczami rozczesywała palcami włosy, opierając się o zwój pościeli i mat. We wprawionym w okienną ramkę poodpryskiwanym rtęciowym lusterku odbijała się jej twarz - nasiąknięte potem włosy, wąskie szparki ciemnych, pozbawionych blasku oczu, wydatny blady nos i pełne wargi, spierzchnięte i drżące. Wilgotne światło porannego słońca wpadało przez okno i oświetlało jej brzuch. Widoczne na nim kręte, niebieskawe żyłki i nierówności bladej skóry sprawiały odrażające wrażenie. Wpatrując się w niego, czuła w sercu to mrok, to jasność - niczym kłęby czarnych chmur, galopujących przez rozświetlony błękit letniego nieba w Północno-Wschodnim Gaomi. Z trudem znosiła widok tego dziwacznego, ogromnego i twardego balonu. Pewnego razu przyśniło jej się, że nosi w nim kawał zimnej stali, kiedy indziej - że jest to wielka, pryszczata ropucha. Wizja bryły stali była do wytrzymania, ale wspomnienie ropuchy za każdym razem przyprawiało ją o gęsią skórkę.

- Przodkowie, miejcie mnie w swojej opiece... Bogowie i demony, miejcie mnie w swojej opiece... Przebaczcie mi moje winy, ześlijcie mi zdrowego syna... Kochany synku, chodź już do mnie... Ojcze w Niebiosach, Matko na Ziemi, Nieśmiertelni i lisie demony, dopomóżcie mi, błagam...

Gdy tak się modliła i zanosiła błagania, nadeszła fala potężnych skurczów, przeszywających bólem całe jej ciało. Chwyciła się rękoma zrolowanych mat za głową, wszystkimi jej mięśniami targnął gwałtowny dygot. Wytrzeszczonym oczom ukazała się czerwona poświata; na tym tle wiła się sieć rozpalonych do białości smug, które z wielką szybkością to rozkręcały się, to kurczyły i nikły, niczym topiące się w piecu srebro. W końcu długo wstrzymywany krzyk wydarł się z jej ust, wydostał się przez okno i pomknął w podskokach, beztrosko, uliczkami i alejkami, gdzie napotkał wołania Simy Tinga i splótł się z nimi w postronki, które niby węże wśliznęły się do wnętrza porośniętych siwą szczeciną uszu wysokiego, przygarbionego Szweda o wielkiej głowie i długiej rudej czuprynie - pastora Malloya.

Pastor Malloy zatrzymał się na spróchniałych schodach prowadzących na dzwonnicę. W jego jaskrawoniebieskich, wiecznie wilgotnych oczach zbłąkanego jagnięcia, emanujących naiwną, wzruszającą dobrocią, nagle zatańczył błysk radosnego zaskoczenia. Pastor, przeżegnawszy się swoim czerwonym, grubym palcem, przemówił z silnym akcentem, charakterystycznym dla Północno-Wschodniego Gaomi:

- Panie wszechmogący...

Kontynuował przerwaną wspinaczkę; znalazłszy się na szczycie, uderzył w zardzewiały, niegdyś świątynny, a teraz kościelny dzwon z brązu.

Posępne dźwięki dzwonu wypełniły poranną różaną mgłę. Gdy zabrzmiało pierwsze uderzenie, a wraz z nim obwieszczenie o ataku japońskich diabłów, spomiędzy nóg Shangguan Lü chlusnęły wody płodowe. Poczuła woń mlecznej kozy i duszący, a zarazem subtelny zapach kwiatów sofory. Niezwykle wyraźne wspomnienie, jak zeszłego lata kochała się pod soforami z pastorem Malloyem, przemknęło jej przez głowę, lecz nie zdołała go zatrzymać nawet na krótką chwilę. Do izby wbiegła teściowa o uwalanych krwią rękach; przerażona Shangguan Lü dostrzegła na nich zielonkawe iskry.

- Urodziłaś już? - usłyszała groźne pytanie teściowej.

Z zawstydzeniem pokręciła głową.

Włosy Shangguan Lü pobłyskiwały w słońcu. Shangguan Lü odkryła ze zdumieniem, że głowa starszej kobiety całkiem pokryła się siwizną.

- Myślałam, że już urodziłaś - rzekła teściowa i położyła obie dłonie na jej brzuchu.

Ręce były wielkie, kościste i szorstkie, o twardych paznokciach; nawet wierzchy dłoni pokrywały zrogowaciałe stwardnienia. Shangguan bała się dotyku tych uwalanych oślą krwią rąk żony kowala, lecz nie miała dość siły, by się odsunąć. Gdy teściowa obcesowo macała jej brzuch, serce rodzącej biło jak szalone, a jej ciało przeszywały lodowate dreszcze. Nie mogła powstrzymać się od krzyku - był to okrzyk strachu, nie bólu. Dłonie teściowej dotykały jej bezceremonialnie, naciskały, a w końcu - pam, pam - opukały ją kilka razy, troskliwie i badawczo, jakby sprawdzały dojrzałość melona. Wreszcie opadły ciężko, z rezygnacją i zwisły w blasku słońca. Teściowa zamieniła się w cień unoszący się swobodnie w powietrzu; tylko ręce pozostały realne - majestatyczne, wolne i niezależne, żyjące własnym, odrębnym życiem. Jej głos dobiegał z oddali, jakby z dna głębokiego stawu, niosąc woń błota i wypluwane przez kraby bąbelki powietrza.

- Dojrzały melon musi spaść... Nic go nie zatrzyma, gdy nadejdzie czas. No, postaraj się trochę! Chcesz, żeby się z ciebie śmiali? Chyba nie masz ochoty, żeby twoich siedem kochanych córeczek nabijało się z ciebie!

Shangguan Lü zauważyła, że jedna z wielkich rąk znowu wyciąga się w jej kierunku. Ze wstrętem poczuła, jak znów szturcha wielki brzuch, wydobywając z niego głuchy odgłos, niczym z mokrego bębna z koźlej skóry.

- Te dzisiejsze kobiety są coraz bardziej rozpieszczone. Kiedy ja rodziłam twojego męża, nawet na chwilę nie przestałam przyszywać podeszew do butów!

Ręka nareszcie przestała ją opukiwać i cofnęła się w cień; niewyraźna, przypominała szponiastą łapę jakiegoś dzikiego zwierzęcia. Głos teściowej iskrzył w ciemności, zapach sofory wzbierał falami.

- Popatrz tylko na ten brzuch, jest potwornie wielki, do tego te dziwne znamiona - wygląda na to, że będzie chłopak. To będzie twoje szczęście, moje szczęście, szczęście dla całej rodziny Shangguan. O Bodhisattwo, o Panie Niebios, błogosławcie ją i miejcie w swojej opiece! Bez syna całe życie będziesz sługą, on dopiero uczyni cię panią! Rozumiesz czy nie? Tak czy owak, to od ciebie zależy - choć w gruncie rzeczy nic nie poradzisz...

- Rozumiem, matko, rozumiem! - zapewniła Shangguan Lü z oddaniem.

Spojrzała na brunatne plamy na przeciwległej ścianie i poczuła niewysłowiony żal. To było trzy lata temu, po tym, jak urodziła swoją siódmą córkę, Shangguan Qiudi - jej mąż Shangguan Shouxi wpadł w taką wściekłość, że rzucił w żonę młotkiem, raniąc ją w głowę - stąd te krwawe ślady. Teściowa przyniosła niewielki koszyk i postawiła u jej boku. Głos kobiety płonął niczym ognisko w ciemności, rozsiewając cudowny blask:

- Powtarzaj za mną: dziecko w moim brzuchu jest drogocennym synem! Szybko, powtarzaj!

Koszyk był pełen orzeszków ziemnych w skorupkach.

Dobra twarz teściowej, cudowny głos tej pół bogini, pół kochającej matki, poruszały Shangguan Lü do głębi. Ze łzami wzruszenia w oczach powtarzała:

- Dziecko w moim brzuchu jest drogocennym synem! Moim synem...

Teściowa wysypała jej na dłoń kilka orzeszków.

- Powiedz: orzeszki, orzeszki, ziemne orzeszki, są synowie, są córeczki, yin i yang w równowadze!

Ściskając orzeszki w dłoni, Shangguan Lü z wdzięcznością powtarzała słowa teściowej.

- Orzeszki, orzeszki, ziemne orzeszki, są synowie, są córeczki, yin i yang w równowadze!

Shangguan Lü skłoniła głęboko głowę.

- O Bodhisattwo, o Panie Niebios, błogosławcie ją, miejcie ją w swojej opiece! Radość niech zapanuje w rodzinie Shangguan! Matko Laidi, łuskaj orzeszki, aż nadejdzie czas! Nasza oślica rodzi małe oślątko, to jej pierwsze młode, nie mogę już dłużej być z tobą!

- Idź, matko... - rzekła synowa ze wzruszeniem w głosie. - Niech Pan Niebios błogosławi naszą oślicę, niech jej ześle dobry poród...

Shangguan Lü westchnęła i chwiejnym krokiem wyszła z izby.

3.

Wnętrze mieszczącej się w zachodnim skrzydle stajni oświetlała jedynie brudna lampka na olej sojowy, ustawiona na kamiennych żarnach. Żółtawy płomień migotał niespokojnie, z koniuszka unosiły się spiralne smużki czarnego dymu, zapach palonego oleju mieszał się z wonią oślego kału i moczu. Powietrze było duszne i ciężkie od brudu. W pobliżu żaren stało zielonkawe kamienne koryto. Między korytem a żarnami leżała rodząca oślica rodziny Shangguan.

Shangguan Lü, wchodząc do stajni, dostrzegła jedynie migoczący płomyk lampy. Z ciemności dobiegło ją niespokojne pytanie Shangguana Fulu:

- I co, już urodziła?

Shangguan Lü odwróciła się w kierunku, z którego dobiegał głos męża i zacisnęła wargi w milczeniu. Minęła leżącą na ziemi oślicę, obok której klęczał Shangguan Shouxi, masując jej wydęty brzuch. Podeszła do okna i z pasją zerwała pokrywający je brudny papier. Kilkanaście złotych promieni rozświetliło przeciwległą ścianę. Odwróciła się i podeszła do żaren, zdmuchnęła olejną lampkę. Rozeszła się silna woń przypalonego oleju, zagłuszając wszystkie inne. Na ciemnej, tłusto lśniącej twarzy Shangguana Shouxi zagrały złociste błyski; dwoje smolistoczarnych oczu zamigotało jak rozżarzone węgielki. Spojrzał z przestrachem na matkę.

- Mamo - powiedział cicho - lepiej bierzmy nogi za pas, wszyscy ze Szczęśliwej Rezydencji już uciekli, Japońcy zaraz tu będą!

Shangguan Lü spojrzała na niego z dezaprobatą, w jej oczach czaił się wyrzut: co z ciebie wyrosło? Unikając wzroku matki, syn zwiesił głowę, ukrywając mokrą od potu twarz.

- Kto powiedział, że Japońcy tu idą? - zapytała matka groźnie.

- Starosta Szczęśliwej Rezydencji strzelał na alarm... - wyjąkał Shangguan Shouxi, ocierając twarz grzbietem dłoni, do której przylgnęła spora ilość oślej sierści.

W porównaniu z masywną ręką Shangguan Lü jego własna była wiotka i słaba. Wargi mężczyzny, drżące jak u głodnego niemowlęcia przy piersi, uspokoiły się; podniósł głowę i nasłuchiwał, strzygąc filigranowymi uszami.

- Mamo, tato, słuchajcie! - rzekł.

Zachrypnięty głos Simy Tinga z wolna przetoczył się po stajni.

- Dziadowie i babki, ciotki i wujowie, synowe i zięciowie, siostry i bracia! Uciekajcie, jeśli wam życie miłe! Biegnijcie na nieużytki, kryjcie się na polach, bo wróg już nadciąga! Uwierzcie mi, to nie kłamstwa, to wszystko najprawdziwsza prawda! Nie wahajcie się, rodacy, zostawcie te stare chałupy, co wam po nich - ratujcie samych siebie! Póki żyjecie, górska trawa pozostanie zielona, a świat będzie kręcił się dalej! Ratujcie się, póki nie jest za późno!

Shangguan Shouxi skoczył na równe nogi.

- Mamo, słyszałaś? Uciekajmy, uciekajmy razem ze wszystkimi! - gorączkował się.

- Uciekajmy? A dokąd tu uciekać? - odparła z irytacją Shangguan Lü. - Ci z Rezydencji niech sobie uciekają, ale my? My, Shangguanowie, kujemy żelazo i uprawiamy ziemię. Nie jesteśmy nic winni cesarzowi ani krajowi. Kto nami rządzi, tego jesteśmy poddanymi! Czy ci Japończycy to nie ludzie? Zajęli już cały północny wschód, ale co poczęliby bez ludu, który dla nich uprawia ziemię, płaci dzierżawę? A ty? Jesteś w końcu jego ojcem i głową tej rodziny, gadaj, mam rację czy nie?

Shangguan Fulu rozciągnął usta ni to w uśmiechu, ni to w nerwowym grymasie, ukazując dwa rzędy mocnych, żółtych zębów.

- No, pytam się ciebie - popędziła go gniewnie - a ty tylko szczerzysz zęby! Z ciebie to i pierdnięcie trzeba wałkiem wyciskać!

- Mnie pytasz? Chcesz uciekać, to uciekamy, chcesz zostać, zostajemy! - odparł Shangguan Fulu z płaczliwą miną.

Shangguan Lü westchnęła.

- Co ma być, to będzie. Jak źle będzie i tak nic nie poradzimy. Czego się gapisz? Masuj jej brzuch!

Shangguan Shouxi poruszał wargami, zbierając odwagę, by się odezwać.

- Urodziła już? - zapytał w końcu, głośno, lecz niepewnie.

- Prawdziwy mężczyzna się nie rozprasza. Zajmij się oślicą, żona to nie twój interes - przywołała go do porządku Shangguan Lü.

- Ale to moja żona... - wymamrotał pod nosem jej syn.

- A kto mówi, że nie?

- Tym razem pewnie będzie chłopak - rzekł Shangguan Shouxi.

- Brzuszysko ma wielkie, że aż strach!

- Ech, ty, co z ciebie za pożytek... - westchnęła zrezygnowana Shangguan Lü. - O Bodhisattwo, miej nas w swojej opiece!

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin