Antonio Muñoz Molina
Jeździec polski
Przełożył Wojciech Charchalis
Tytuł oryginalny: El Jinete Polaco
Rok pierwszego wydania: 1991
Wydanie polskie 2003
„Jeździec polski” to wybitna powieść nagrodzona w 1991 r. prestiżową hiszpańską nagrodą Premio Planeta. Typowe dla pisarstwa A. Muñoza Moliny motywy miłości i samotności pojawiają się w niej na tle historii Hiszpanii ostatniego stulecia oraz rozrachunków z trudną przeszłością tego kraju.
Bohater, Manuel, jako nastolatek mieszkający na prowincji marzył o tym, by wyrwać się w wielki świat. Udało mu się - został tłumaczem symultanicznym i wiele podróżował. Jednak pragnienie odcięcia się od korzeni, całkowitego zerwania z „siermiężną” przeszłością i bycia wolnym, omal nie okazało się zgubne. Manuel poczuł, że traci tożsamość, a wraz z nią sens życia, gubiąc się w obcych językach, krajach, miastach...
Intrygujący tytuł - „Jeździec polski” - nawiązuje do tak samo zatytułowanego obrazu Rembrandta. Kim jest tajemniczy samotny jeździec o nieprzeniknionym wyrazie twarzy? Dokąd zmierza? Czy zna cel swojej podróży?
Spis treści:
I. Królestwo głosów. 5
II. Jeździec w burzy. 189
III. Jeździec polski. 389
Posłowie. 584
Dla Antonii Moliny Expósito
i Francisca Muñoza Valenzuela
Dla Leonor Expósito Mediny,
in memoriam
ZANIM SIĘ SPOSTRZEGLI, zapadł zmrok w pokoju, z którego nie wychodzili przez wiele godzin, gdzie się kochali i rozmawiali coraz ciszej, jakby półmrok, a później ciemność, na którą nie zwracali uwagi, przytłumiały ich głosy, ale nie namiętność słów, w miarę przygasania początkowego żaru, z jakim zaspokajali i zarazem podsycali swe pożądanie, gdy w śniegu i chłodzie wracali pieszo z irlandzkiej tawerny, w której jedli obiad, a jej bosa stopa zręcznie i bezwstydnie szukała go pod stołem przykrytym krótkim obrusem, potem niemal napastowanie w windzie, przed drzwiami, w korytarzu, w łazience, ubranie zerwane w szale niecierpliwości, gryzione usta, podczas gdy ich oddechy stawały się coraz szybsze w cieple pokoju późnym popołudniem, w świetle przenikającym przez szpary żaluzji, pozwalające dojrzeć szpaler drzew o nagich gałęziach po drugiej stronie ulicy, której nazwy nie potrafiła mu podać, i rząd domów z czerwonej cegły z kamiennymi nadprożami, ze złotymi kołatkami i błyszczącymi drzwiami pomalowanymi na czarno, dającymi mu kojące złudzenie, iż znajduje się w Londynie lub w jakimkolwiek innym anglosaskim, cichym mieście, pomimo hałasu samochodów dobiegającego z alej, policyjnych i strażackich syren, ciężkiego szumu okalającego ciszę, w której oboje oddychali, tak samo jak napawające strachem i nieograniczone miasto otaczało niewielką przestrzeń mieszkania (niczym bezpieczny przedział w okręcie podwodnym), w którym się spotkali, choć wydawało im się to niemal niemożliwe, pośród tylu milionów mężczyzn i kobiet, twarzy, imion, języków, rozmów telefonicznych.
Przeżywali swego rodzaju cud, którego nie poszukiwali ani nie oczekiwali, nie znani sobie jeszcze kilka dni wcześniej, teraz rozpoznawali się w spojrzeniach, głosach, ciałach, złączeni nie tylko spokojnym i rozpalonym do białości miłosnym obyczajem, ale też glosami i świadectwem świata, wdzierającego się w nich z przeszłości z takim impetem, z jakim życiodajne soki powracają wiosną do pozornie obumarłej i uschłej gałęzi, postacią jeźdźca gnającego w nocnym pejzażu, źrenicami zamurowanej kobiety utkwionymi w ciemność i pustkę, mumii nie tkniętej rozkładem przez siedemdziesiąt lat, kufrem z fotografiami Ramira Portrecisty i protestancką Biblią, spisaną w niezrozumiałym hiszpańskim z XVI wieku, po której stronach przebiegały teraz jego dłonie, jak kiedyś robiły to przez ponad sto lat dłonie nieżyjących już, zagubionych w dali i czasie, pogrzebanych po drugiej stronie morza, w mieście, którego nazwa wypowiadana w tym mieszkaniu zdawała im się brzmieć tak dziwnie, jakby ono w ogóle nie istniało, Mágina, jej samogłoski okrągłe jak słońce w południe, twarde spółgłoski ostre jak kamienne bloki na narożnikach pałaców w kolorze piasku, żółte w porannym słońcu, miedziane pod wieczór, niemal szare w deszczowe dni tamtej zimy jego młodości, którą dzielili, aż do końca o tym nie wiedząc, ona na wpół cudzoziemka, o rudawych włosach, niedawno przybyła z Ameryki, on smagły i milczący, pragnący wyjechać z Maginy dokądkolwiek, wyobrażający sobie, iż przeznaczenie i kobieta jego życia czekają na niego w mieście, do którego być może nigdy nie pojedzie; ona urodziła się na przedmieściu o domach z czerwonej cegły albo z drewna pomalowanego na biało, dokąd czasem zapuszczały się mewy, wilgotny wiatr znad zatoki i zapach nabrzeża i mułu, i została wykształcona w języku angielskim z irlandzkim akcentem i w klarownym hiszpańskim, jakim mówiono w Madrycie przed wojną i który został jej przekazany przez ojca tak bezwiednie, jak zawzięte i uważne spojrzenie; on przyszedł na świat pewnej burzowej, zimowej nocy i przy świetle świeczki, wychował się pośród ogrodów i gajów oliwnych Maginy, przeznaczony do porzucenia szkoły w wieku czternastu albo piętnastu lat i do rozpoczęcia pracy na roli u boku ojca i dziadków, a w odpowiednim czasie miał znaleźć sobie narzeczoną, bez wątpienia znaną od urodzenia, i zaprowadzić ją w białej sukni do ołtarza po nużącym siedmio- albo ośmioletnim narzeczeństwie, nieokrzesany, gniewny, milczący, buntowniczy, spisujący w zeszytach dzienniki straszliwej niedoli i nienawidzący miasta, w którym mieszkał, i jedynego stylu życia, jaki dane mu było poznać, i jedynego, jakiego miał prawo oczekiwać, choć teksty piosenek, książki i filmy mamiły go innym życiem; wyszukiwał w radiu zagranicznych stacji i piosenek, wyobrażając sobie, że odchodzi z torbą na ramieniu i że droga prowadząca do Madrytu wydłuża się w nieskończoność ku północy, do miejsc, w których później żyje, obojętne, w jaki sposób, i zmienia nazwisko, i mówi tylko po angielsku, i zapuszcza włosy aż do ramion, jak któryś z jego idoli: Edgar Allan Poe, Jim Morrison, Eric Burdon, tak rozpaczliwie pragnął wyjechać i nigdy więcej nie wrócić, że nie interesowało go, iż już nigdy w życiu nie zobaczy przyjaciół ani tej dziewczyny, w której był w owym czasie zakochany, miłością mającą więcej z tchórzostwa i literatury niż z entuzjazmu i pożądania, tak górnolotną, bolesną i śmieszną jak jego własne życie i marzenia o ucieczce, i wiersze, i zwierzenia, zapisywane w zeszytach podczas nudnych godzin w szkole, gdzie uczył literatury przysłany tu za karę nauczyciel z Madrytu, szybko przezwany Praxisem przez najbardziej złośliwego z uczniów, przyszłego porucznika Guardii Civil, który już wtedy popalał maryśkę, marzył o pokryciu ramion legionowymi tatuażami, a nazywał się Patricio Pavón Pacheco. Nie znając się, mijali się na ulicach Maginy, tak sobie obcy, jakby żyli oddaleni od siebie o kilka wieków, przepełnieni na wskroś głosami starszych, spadkobiercy męstwa stłumionego na długo przed ich narodzeniem i bezwiednie ukształtowani pamiętnymi albo okrutnymi wydarzeniami, o których nic nie wiedzieli, mimowolni dziedzice samotności, cierpienia i miłości tych, którzy ich spłodzili.
Wsparł się na łokciu, aby sięgnąć po papierosy leżące na szafce, i zdał sobie sprawę, jak jest późno, dopiero wtedy, kiedy spojrzał na budzik i odruchowo przeliczył, która godzina jest w Maginie. Pewnie już wzeszło słońce, ojciec przyszedł na rynek i układa wilgotne i lśniące warzywa na marmurowym kontuarze, i być może raz na jakiś czas zadaje sobie pytanie, gdzie może się znajdować jego syn, do którego z tych miast, do jakich chciał uciec w młodości, zaniósł go włóczęgowski zawód tłumacza. Spojrzał na telefon i poczuł wyrzuty sumienia na myśl o tym, jak wiele czasu minęło od chwili, kiedy po raz ostatni rozmawiał z rodzicami, zapalił papierosa i włożył go w usta Nadii, przez chwilę pieścił jej twarz i włosy, nie chciał jeszcze zapalać światła, choć nastała już północ, nie czuł upływu czasu ani nie spieszył się, żeby zrobić cokolwiek albo żeby dokądś iść. Dlaczego wówczas się nie spotkaliśmy, odezwał się, pochylając się nad nią w ciemności, nie przed kilkoma miesiącami, ale osiemnaście lat temu, dlaczego zabrakło nam odwagi, rozumu, ironii i przebiegłości, albo przynajmniej dlaczego mnie tego zabrakło, jaka mgła zasnuła mi oczy, że nie potrafiłem cię zauważyć, kiedy stałaś przede mną, o pół życia młodsza, choć nie mniej pożądana niż teraz, dokładnie taka sama; chcąc ją sobie przypomnieć, wyobraził ją sobie, jej irlandzką twarz i hiszpańskie oczy, kasztanowe włosy błyszczące rudo w promieniach słońca, swobodny i niedbały sposób chodzenia, nie tylko wtedy, kiedy nosiła tenisówki i dżinsy, ale też teraz, kiedy wkłada krótkie obcisłe sukienki i buty na obcasie, żeby na nią patrzył i jej pożądał, wyciągając po nią ręce w zamkniętej przestrzeni pokoju, bo zamarzłaby, gdyby tak ubrana wyszła na ulicę, żółta sukienka dotykająca jej skóry, delikatny zapach mydła, perfum i kobiecego ciała, jednak po upływie kilku dni pachniała także nim, jego śliną i nasieniem, zapachy tak pomieszane jak wspomnienia i tożsamości, jak ich głosy w półmroku wymieniające i smakujące czas bez rozkładów i dat: poranki, wieczory, noce, podczas których bezbarwne, a później niebieskie światło brało w posiadanie pokój, gdy przypatrywał się jej śpiącej, dobierając w różnych językach słowa, by ją nazwać, i jednocześnie wybierając pieszczoty, które stopniowo poprowadzą ją do przebudzenia, spokojnie nie pragnął jej posiadać - bo nigdy nie potrafił ani nie chciał posiadać tego, co było dla niego najważniejsze - pragnął uwielbiać ją, troszczyć się o nią, wymazać przypływem swej cierpliwości i gorliwej czułości wszystkie nieszczęścia jej życia i przywołać ten lekki uśmiech, skrzący się w jej oczach i igrający na ustach, gdy przepełniało ją szczęście spełnionej miłości, patrzeć na nią śpiącą w jego ramionach i odsuwać się od niej ostrożnie, aby jej nie obudzić, i pójść do kuchni, żeby przygotować dla niej kawę, sok pomarańczowy, tosty i jajecznicę, z taką naturalnością, jakby od zawsze mieszkali razem w tym mieszkaniu, które ona jeszcze kilka miesięcy wcześniej dzieliła z innym, z byłym mężem, którego zdjęcia znikły z domu - poszukiwał ich w przypływach zazdrości, dręczony myślami o mężczyznach, z którymi była wcześniej, jak gdyby była mu niewierna, zanim jeszcze się poznali - i z synem o blond włosach, śmiejącym się do niego, był zazdrosny także o tego chłopca, bo czuł się intruzem, patrząc na jego zdjęcia na nocnym stoliku, na półce z książkami, obok maszyny do pisania, gdzie pracowała, stawało się to bardziej dojmujące, kiedy z pewną obawą i trochę nieśmiało zaglądał do jego pustego pokoju i patrzył na łóżko z kolorową pościelą i na zabawki równo ułożone na półkach, na superbohaterów z komiksów i statki, i kierowców, i karuzele z blachy, które dostała od swego ojca i przekazała synowi z uczuciem przytłaczającej nostalgii, jaka nie była jemu dana, bo nie miał dzieci i nigdy nie rozważał takiej możliwości, i dopiero teraz, kiedy zakochał się w kobiecie, która urodziła dziecko, rozumiał albo mógł sobie wyobrazić dumę z rozpoznania siebie w czyimś istnieniu. Jakie to dziwne, myślał, że ktoś urodził się z niej i może jej potrzebować bardziej niż ja. Pozwolił jej spać, odgarnął wilgotne włosy z jej twarzy, aby pocałować usta, policzki, skronie, do końca opuścił żaluzje w pokoju i zaciągnął zasłony, aby nie obudziło jej światło zimowego poranka, i stało się tak, jakby na obrazie jeźdźca zawieszonym naprzeciw łóżka również ponownie zapadła noc i ożywił się ogień, który ktoś zapalił nad brzegiem rzeki i przy którym Tatarzy zbuntowani przeciwko carowi rozgrzewali do czerwoności głownię szabli mającej oślepić Michała Strogowa.
Kim jest, zapytał siebie po raz kolejny, dokąd zmierza, od kiedy, przez ile lat i w ilu miejscach spoglądał major Galaz na tę ciemną reprodukcję jeźdźca w tatarskiej czapce, z sajdakiem i łukiem przytroczonym do siodła, z prawą ręką w geście próżności wspartą na biodrze, podczas gdy lewą przytrzymywał wodze, patrząc nie na drogę, ledwie dostrzegalną w nocnym mroku, lecz w dal, daleko ponad widzem, jakby nakłaniając go do przeniknięcia swej tajemnicy i odgadnięcia imienia. Podniósł z ziemi jedwabny szlafrok, który wkładała, wychodząc z kąpieli, i który później ześlizgiwał się po jej świeżej i pachnącej skórze jak strużki wody, wtulił się weń i sycił jej zapachem, aż jego oddech skroplił się na materiale, zaparzył dla siebie kawę, spojrzał na kuchenny zegar niedokładnie wskazujący godzinę, bo nie chciało jej się zawracać głowy przestawianiem wskazówek, kiedy gazety i władze ogłosiły zmianę czasu, wrócił do salonu z filiżanką w ręku, nastawił bardzo cicho płytę Bola de Neve, której słuchali poprzedniej nocy; ponownie na nią popatrzył, stojąc bez ruchu w progu sypialni, nucąc pod nosem słowa bolera, z pełną napięcia czułością, która ożywiała jego pożądanie i sprawiała, że uginały się pod nim kolana, jakby miał szesnaście lat i po raz pierwszy widział nagą kobietę śpiącą z rozchylonymi nogami, z kołdrą wciśniętą pomiędzy uda, częściowo przysłaniającą gęsty i ciemny puszek ogolony dokładnie na granicy pachwin, wdzięczny za bezkarność, z jaką może ją podziwiać, łapczywie zatapiać w niej, żeby się obudziła, język albo palce, bluźnierczy i nabożny, Dog, Soid, Brausen, Elohim, myślał, przyrównywam cię, o przyjaciółko moja! jeździe w wozach Faraonowych[1], powtarzał po cichu jej imię, Nadia, Nadia Allison, Nadia Galaz, za każdym razem z akcentem z innych języków, dzięki którym zarabiał na życie, a potem, spuszczając oczy, spojrzał z ironią i dumą, a nawet próżnością, na bezpośrednią i zuchwałą konsekwencję kontemplacji tego widoku, wprowadził mię w dom wina, mając za chorągiew miłość przeciwko mnie, czytał w Biblii należącej do don Mercuria i aby nie ulec znowu pokusie obudzenia jej, włożył spodnie i wrócił do kufra Ramira Portrecisty i do zbioru wszystkich zdjęć, które ten zrobił w Maginie w ciągu czterdziestu lat, porozrzucanych po ziemi, po poduszkach kanapy, niektóre stały oparte o grzbiety książek na półce obok kolorowych zdjęć syna Nadii. Przyszedł mu na myśl inny, zawsze zamknięty kufer stojący na poddaszu domu rodziców, w którym schował się kiedyś, gdy miał siedem czy osiem lat, a także kufry zrządzeniem opatrzności odnajdywane przez powieściowych rozbitków na plażach bezludnych wysp; nie postrzegał poszczególnych zdarzeń ani przedmiotów, niepowtarzalnych wrażeń, bezdźwięcznych słów, osamotnionych miejsc; wokoło, w świadomości, w spojrzeniu, nawet na powierzchni skóry, wszystkie rzeczy promieniowały więzią przestrzeni i czasu, wszystko składało się na nigdy nie przerwany porządek pomiędzy przeszłością i teraźniejszością, pomiędzy Maginą i wszystkimi miastami świata, w których był albo marzył, że się do nich wybiera, pomiędzy nim samym i Nadią, i tymi czarno-białymi twarzami z fotografii, w których można było odnaleźć i którym można było przyporządkować nie tylko zdarzenia, ale też najstarsze korzenie ich życia. Z zaskoczeniem ponownie zobaczył siebie, gdy miał trzy lata, siedzącego na kartonowym koniu na jarmarku w Maginie, w kordobańskim kapeluszu, w prążkowanej koszuli, w krótkich spodenkach, białych skarpetkach i lakierkach, i wydało mu się oszustwem to, że jest tutaj, w innym świecie, tak daleko, gdzie odzyskał to utracone i przez tyle lat zapomniane zdjęcie. Zobaczył rodziców w dniu ślubu, zobaczył pradziadka Pedra siedzącego na schodkach domu, zobaczył inspektora Florencia Péreza w gabinecie na placu generała Orduñi i zniedołężniałego lekarza Mercuria pochylającego głowę nad wielkimi stronicami Biblii, ponownie zobaczył twarz kobiety zamurowanej w Casa de las Torres i jej oczy oślepione ciemnością i śmiercią, zobaczył dziadka Manuela w mundurze Gwardii Szturmowej i pomyślał, że już nadszedł czas, by pomyśleć o powrocie do Maginy, teraz, kiedy miasto już nie mogło go zranić ani uwięzić, o powrocie z Nadią, by pokazać jej miejsca, których ona prawie nie pamiętała, spacerować, obejmując ją, pod arkadami na placu generała Orduñi, po ulicy Nowej, po pasażu Świętej Marii, po brukowanych ulicach prowadzących do placu Świętego Wawrzyńca i do Casa de las Torres, szepcząc jej na ucho, muskając włosy ustami, przygarniając ją z uczuciem i pewnością, że do niego należy, na co nie potrafił się zdobyć, gdy miał szesnaście lat. Przypomniał sobie dźwięk kołatki w domu swych rodziców i dopiero wtedy dokładnie zdał sobie sprawę, jak ogromna przepaść dzieli go od miasta, w którym się urodził: drapacze chmur, stalowe mosty, przemysłowe pejzaże, lotniska, oceany, nocne kontynenty, gdzie rzeki błyszczały w księżycowej poświacie, a miasta zdawały się lodowymi gwiazdkami, dni i miesiące podróży poprzez plamy czystych kolorów na mapach świata, w które wpatrywał się jako dziecko, jakby pochylając się nad skrajem urwiska, z którego mógł objąć wzrokiem całą ziemię. Nie spieszył się, nie czuł też przygnębienia ani strachu, jak to się często zdarzało, jak niemal zawsze w życiu, ani niczym nie uzasadnionych wyrzutów sumienia, które dręczyły go od czasu, gdy nauczył się posługiwać rozumem, i sprawiały, że zawsze żył w obawie przed karą spadającą na niego w postaci przypadkowego nieszczęścia; spał bardzo krótko i czuł w członkach zmęczenie, ale bez ociężałości, przypływ ospałości, skłaniający go do powrotu w półmrok, do ciepłych zapachów sypialni.
Ostrożnie zamknął drzwi, aby nie wdarło się światło z korytarza, wsłuchał się w oddech Nadii śpiącej z na wpół rozchylonymi ustami, zdjął spodnie, położył się obok niej na boku, przysuwając się do jej bioder i podkurczonych nóg, a kiedy wygodnie się ułożył i znieruchomiał z zamkniętymi oczyma, znowu wydało mu się, że powrócił do niezapomnianego schronienia i że dźwięki dochodzące z miasta i światło dnia zostały przytłumione, i wydawało się, że jest wczesne popołudnie albo że leniwie i statycznie zmierzcha, zupełnie jak wtedy, gdy szli do łóżka po obiedzie i zmrok zapadał niepostrzeżenie, podczas gdy rozmawiali i pieścili się przez dłuższe i spokojniejsze godziny niż te, które przypadają innym ludziom, wstrząsani dreszczem, niewinni, z bezwstydem wzmacnianym czułością, dzielili obłęd i śmiech, nagle milkli, z napięciem wpatrując się sobie w oczy, ze zdumieniem i przerażeniem, jak świadkowie cudu, którego doświadczali, pokonani później, jedno na drugim, lśniący od potu, wyczerpani pieszczotami. Wtedy słuchali swych oddechów w ciszy, stóp ocierających się pod pościelą, a ręce i usta znowu zaczynały poszukiwania, tym razem już bez pośpiechu, jakby chcąc potwierdzić i poznać całe ciało, teraz i zawsze pożądane, a w rozmowy wplatał się ton wspomnień i tajemnic, czas rozlewał się w nich jak powolny prąd rzeki występującej z brzegów przy zamulonej delcie ujścia, a oni, wyciągnięci, pozwalali się nieść, porzuceni w leniwym nurcie słów, stale rozmawiali, powtarzając słowa zawarte w zakurzonej Biblii, które wiek wcześniej być może wzbudziły pożądanie innych, na łożu majem w nocy szukałam tego, którego miłuje dusza moja; szukałam alem go nie znalazła, wspominając imiona i piosenki, słuchając ich ponownie po tylu latach, nieustannie zaskakiwani tym, że kochali te same melodie w tym samym wieku i że nieoczekiwanie mieli wspólną przeszłość, w której, choć się nie znali, już byli razem. Poza dniem i poza nocą, poza kalendarzem i zegarem, byli jak rozbitkowie na bezludnej wyspie, na wyspie głosów, nie tylko ich własnych, ale także tych, które przywoływali w wyobraźni i w pamięci. Zasnąwszy, śnili, że dalej rozmawiają i że znowu przeglądają niezliczone zdjęcia Ramira Portrecisty, a gdy otwierali oczy, pierwszą rzeczą, jaką zauważali, była postać jeźdźca przemierzającego pejzaż, który niebawem rozświetli wschodzące słońce albo otuli zmrok, samotny i spokojny podróżnik, czujny, dumny, jakby roześmiany, odwrócony plecami do wzgórza, na którym można dostrzec cień zamku, zdaje się przemieszczać bez celu, w kierunku jakiegoś miejsca, którego nie można zobaczyć na obrazie i którego nazwy nikt nie zna, podobnie jak nikt nie zna imienia jeźdźca ani długości, ni szerokości geograficznej kraju, przez który przejeżdża.
WIDZĘ ZAPALAJĄCE SIĘ pojedynczo światła na werandach domów Maginy pod bezchmurnym fioletowym niebem, którego jeszcze nie zasnuł mrok, żarówki mrugają i drżą za węgłem ostatnich domów jak gazowe płomyki, a lampiony zwieszające się nad placami rzucają krąg jasności kołyszący się, kiedy wiatr szarpie kable rozciągnięte pomiędzy dachami, wydobywający cienie samotnych kobiet, które przechodzą ze spuszczonymi głowami i brodami wciśniętymi w wełniane chusty, niosąc cynową bańkę na mleko albo szufelkę z czerwonym żarem przykrytym popiołem. Na nogach mają wełniane pończochy, łapcie z czarnego sukna, otulają się kaftanami zapiętymi pod szyję nad wycięciami fartucha, pochylone, brną wbrew nocy albo wiatrowi, docierają do domu, ale nie zapalają światła, zostawiają na progu szufelkę z żarem, przynoszą żarownik i wypełniają go do połowy, a potem, zasypawszy popiołem, wynoszą na próg, aby wieczorny wiatr, delikatny jak morska bryza, szybciej go rozpalił. Nie liczy się pamięć, tylko spojrzenie, widzę w zimnym półmroku ten poblask, który ożywa, w miarę jak ciemność zdobywa ulice, wciągam w nozdrza dym i chłód, dym pozłacanego, czerwonego żaru w granatowym zmierzchu i wrzącej żywicy, i mokrego drewna oliwkowego, zapach zimy, listopadowej albo grudniowej nocy, w której nieco smętnym spokoju jest coś z atmosfery zawieszenia broni, bo zaledwie kilka dni wcześniej zakończyło się świniobicie, a jeszcze nie zaczęto zbierać oliwek, pamiętam jakąś kobietę w czarnej chuście z siwymi włosami zebranymi w kok, która postradała zmysły i co wieczór, tuż przed zmrokiem, drobnymi kroczkami schodziła w dół ulicą Pozo, tuż przy murze, i kradła kamienną kostkę z budowy w Casa de las Torres, po czym wracała, niosąc zdobycz pod chustą, jakby tuliła małego kotka, uśmiechając się, ukrywając go, szepcząc, przemawiając do kamienia, wyimaginowanego kota lub dziecka, które ponoć zmarło, kiedy była młoda.
Mężczyźni przed chwilą wrócili z pola i przywiązali zwierzęta do sztachet ogrodzenia, rozładowali je i wyprzęgli, zapalili żółte światła w kamiennych sieniach i ciepłych, śmierdzących gnojem stajniach, zmęczeni i surowi, utrudzeni znojem, ale w pokojach, w których kobiety gawędzą cicho albo zachowują pracowite milczenie podczas szycia, panuje jeszcze półmrok, rozjaśniany tylko latarniami z ulicy i ostatnim poblaskiem wieczornego nieba, błękitnego i czerwonawego na zachodnich krańcach. Przy oknie, którego okiennice zamkną się, kiedy zapłonie elektryczne światło, zalegają resztki bieli nieokreślonego pochodzenia, odbijającej się w twarzach, dłoniach, białym płótnie tamborków, błysku źrenic wpatrzonych w ulicę, na której rozbrzmiewają głosy i strzępy wyraźnych rozmów, w oświetloną podziałkę radia, gdzie widnieją liczby i nazwy rozgłośni i miast, i odległych krajów, z których nieliczne z kobiet pochodzą, i czyjaś dłoń powoli kręci potencjometrem, a wskazówka przesuwa się po miejscach w rzeczywistości niedostępnych, żeby zatrzymać się w końcu na melodii z reklamy, której początkowo nie sposób odróżnić pośród pisków, obcych głosów, odgłosu dartych papierów, melodia reklamy albo piosenki, albo ze słuchowiska, jak to możliwe, że we wnętrzu tego tak małego pudełka siedzą ludzie, jak oni się kurczą, w jaki sposób wchodzą do środka, przez szpary, jak mrówki, głos spikera brzmi poważnie i niemal groźnie, „Powóz numer trzynaście - deklamuje - słuchowisko Xaviera de Montepin”, i w pokoju słychać powolny stukot końskich kopyt oraz metaliczne skrzypienie kół na bruku chłostanym zimowym deszczem w obcych krajach i w innym wieku, w innym mieście, w radiu nie tylko mieszczą się ludzie, również pada deszcz i jeżdżą konne powozy, Paryż, mówi spiker, ale już nie słyszę jego słów, zamazuje je odległość albo zagłusza stukot kopyt zwierząt rżących w stajni, oddalają się, jakby mi uciekła fala radiowa, a ja jeszcze bezskutecznie kręcę potencjometrem, wpatrując się w to tajemnicze światło wydobywające się z wnętrza odbiornika, promyk światła, jak ten przeciskający się pod drzwiami we wnętrzu domu, w którym zamieszkują tylko głosy, nieprawdopodobne głosy z całego świata; zapalone światło w jednym z okien Casa de las Torres, w którym mieszkała samotnie obłąkana strażniczka, co to pewnego dnia znalazła mumię bardzo młodej kobiety, pojmanej i zamurowanej przez mauretańskiego króla, jak twierdził dziadek Manuel. Powóz zjeżdża w dół ulicą Pozo, a metalowe obręcze kół i końskie kopyta rozbijają nocną ciszę, uderzając o kocie łby, i choć nie widać nikogo za firaneczkami, dzieci, gdy powóz je mija, śpiewają głośno piosenkę o don Mercuriu: „Hop, hop! Kto to? Kto to? Lekarz garbaty pieniądze chce do łapy, po pesety jedzie za wizytę po obiedzie”, drażniąc woźnicę w zielonej liberii i wspinając się na ściany powozu, żeby dostrzec żółtawą twarz lekarza poprzez zasłonki z czarnej gazy, zakrywające okna jak w karawanie. Słyszę te odgłosy z tak daleka, jakby oddzielały mnie od nich zagrody, i widzę cień skradającej się kobiety, przytulającej do piersi kamień, i ślepca, któremu w młodości wypaliły oczy dwa ładunki z solą i spłoszyły jego konia, wprawiając go we wściekły galop, słyszę w tę zimową noc statyczny i głuchy szum miasta i kojarzę go od razu z hałasem ruchu ulicznego, lecz to niemożliwe, w Maginie tamtej zimy - której roku nie potrafię określić, ale z pewnością była wcześniejsza od mej pamięci, a także od mojego życia - nie słychać było warkotu silników, a zresztą znajduję się zbyt daleko, aby go usłyszeć, zupełnie jakbym płynął oparty o burtę żaglowca mijającego port, który majaczy zaledwie jako odległe światła na zamglonym morskim horyzoncie. Jedyne, co mogę usłyszeć, to kroki mężczyzn i stukot kopyt i kół, metaliczny dźwięk kołatek, głosy sąsiadek, piosenki intonowane przez dziecięce chóry, aby odegnać odwieczny strach przed nadchodzącą nocą, „aj, jak strasznie chodzić tutaj, mumio odejdź i mnie nie słuchaj”, wszystko jakby wywatowane ciszą, dzwony wzywające na modlitwę albo na pogrzeb, ich bicie sprawia, że kobiety żegnają się w półmroku pokojów, ryczenie krów zaspokajających pragnienie w poidle przy murze i kontynuujących przemierzanie placu Świętego Wawrzyńca w kierunku zagród, są prowadzone przez smagłych poganiaczy chłoszczących im grzbiety długimi batami, a kiedy wciskają się w ulicę Pozo, echo ich kroków staje się donośniejsze i ostatnie dzieci, które nie usłuchały wołania matek i nadal bawią się lub opowiadają historie na oświetlonych narożnikach ulic, pierzchają ze strachu przed stratowaniem, wspinają się na płoty, chowają się w bramach i śpiewają piosenkę oddalającą niebezpieczeństwo: „Hej, hej, skacz na czarne i na kolorowe, na białe nie, bo białe jest morowe”.
Po przejściu krów unosi się w powietrzu ciepły zapach oddechów i gnoju, nocne osamotnienie potęgowane światłami w oknach biur, w mrocznych tawernach, gdzie mężczyźni piją wsparci na wielkich beczkach wina, wyżej, dalej na północ, poza pustką placu generała Orduñi, gdzie tarcza zegara rozjaśnia w tej samej chwili i takim samym kleistym odcieniem światła, jaki mają balkony komisariatu, wystawy pustych sklepów, gdzie subiekci, mający dłonie delikatne i blade jak księża i zacierający je w taki sam sposób, zwijają bele materiału na kontuarach z polerowanego drewna, zanim zamkną sklepy i pożegnają się, żartując, stawiając kołnierze skórzanych kurtek i zacierając ręce z jeszcze większym zapałem, jakby skostniałe od kościelnego chłodu, subiekci, ulegli zakrystianie Systemu Metrycznego, największego sklepu z konfekcją w Maginie, znajdującego się naprzeciw parafii Świętej Trójcy, gdzie zatrudniony jest na mało istotnym etacie chłopca na posyłki Lorencito Quesada, przyszły lokalny dziennikarz, korespondent prowincjonalnego dziennika „Singladura”, sprzedawanego nieopodal w kiosku na placu, do którego ojciec wysyłał mnie co piątek, żebym mu kupił „Siete Flechas”, która na rozkładówce zawierała ilustrowane opisy zbrodni. Ale nie chciałem oddalać się tak bardzo, wracam, bo nie prowadzi mnie ciepła dłoń matki i boję się zgubić na tych nieznanych ulicach, po których krążą czarne samochody prowadzone przez suchotników w białych fartuchach, porywających dzieci, aby wyssać z nich krew, znowu widzę ulicę Pozo, wybrukowaną i ciemną, z szerokimi ogrodzeniami zagród i kamiennymi nadprożami, z sieniami, gdzie błyszczą oliwne lampki przed obrazem Naszego Pana Jezusa albo Serca Jezusowego, potem plac Altozano, bardzo duży, widzę studnię, przy której co rano zbierają się gadatliwe kobiety ze swymi przyśpiewkami, przekrzykują się w rozmowach, oczekując na swoją kolej, mówią, że w Casa de las Torres znaleźli zachowane ciało świętej w szklanej trumnie i że pachnie ono różami albo kościołem. Nocą plac Altozano ma coś z granicy i otchłani, chłostany zimnym wiatrem, który wstrząsa jedyną wiszącą lampą i przynosi z drugiego krańca Maginy dźwięk trąbki wzywającej na modlitwę u bram koszar piechoty, których wysokie i niedawno rozjaśnione światłem okna nadają budynkowi wygląd wielkiej fabryki wzniesionej pośród ziemnych nasypów na obrzeżach miasta, na tle sinawo-czerwonego zachodniego nieba, naprzeciw doliny Gwadalkiwiru, przeciętej ostatnimi jasnymi lśnieniami dróg prowadzących na drugą stronę rzeki i do osad leżących na stokach Sierry, białych plam w granatowym mroku; mężczyzna, major Galaz, świeżo awansowany, niedawno przybyły do Maginy, spogląda na ten widok z okna swej sypialni w pawilonie oficerskim, kiedy podnosi zmęczone oczy znad książki, której nie będzie mógł czytać, jeśli nie zapali światła, patrzy na leżącą na stole zamkniętą książkę i na pistolet w czarnej kaburze i zaciska szczęki, i przymyka oczy, zastanawiając się, co się czuje, kiedy się umiera, ile minut albo sekund trwa wszechogarniający strach. W ogrodzie ojca wuj Rafael, wuj Pepe i porucznik Chamorro często o nim rozmawiali, robiło na mnie wrażenie to dźwięczne i rzadko spotykane nazwisko, jakie można było nadać tylko wymyślonemu mężczyźnie, fikcyjnemu bohaterowi jak Zielony Kozak albo Michał Strogow, albo generał Miaja, major Galaz, który sam udaremnił spisek buntowników; wuj Rafael, spoglądając na nas malutkimi wilgotnymi oczkami, opowiadał, że w pewną duszną lipcową noc, na oczach całego pułku ustawionego w szyku na środku dziedzińca, uniósł pistolet i strzelił w pierś porucznikowi Mestalli, po czym powiedział zwyczajnym tonem, bo nigdy nie podnosił głosu: „Jeśli jest tu jeszcze jakiś zdrajca, niech wystąpi”.
Bardziej niż kiedykolwiek wzrusza mnie teraz to nazwisko, którego nie słyszałem od czasów dzieciństwa, i widzę go, byłego majora Galaza, wiele lat później, ale ciągle jeszcze zanurzonego w tym statycznym czasie, w którym zarówno żywi, jak i martwi poruszają się jak identyczne cienie, jest wysoki, trochę przygarbiony, w płaszczu i kapeluszu, z muszką zamiast krawata, schodzi w dół szeroką i pustą ulicą nazywaną teraz aleją Osiemnastego Lipca, już dawno wycięli tam stare kasztanowce, które obsiadywały w kwietniowe poranki rozświergotane ptaki. Widzę, jak zbliża się powoli, od niechcenia, bez cienia nostalgii, do koszar i będąc już całkiem blisko, zatrzymuje się i słucha trąbki wzywającej na modlitwę w listopadowy albo grudniowy wieczór. Zdaje sobie sprawę, że zatrzymał go tam automatyczny odruch z młodości, że już miał zamiar przyjąć postawę zasadniczą i unieść prawą dłoń do skroni, jakby od tamtej pory nie minęło trzydzieści siedem lat, jakby nie minęło pół życia, odkąd po raz ostatni włożył mundur, i jakby nie było jednej ojczyzny i jednej Republiki, którym winien dochować wierności, a kiedy rusza z miejsca, nie idzie przed siebie, nie ze strachu przed melancholią, ale z obawy przed niepohamowanym i niewytłumaczalnym szlochem, odwraca się na pięcie, a zimny wiatr uderza go w twarz i uświadamia mu, że ma wilgotne oczy, widzę, jak brnie w kierunku bardziej oświetlonych ulic centrum, dokąd nie dociera ciężki i żyzny zapach zimowej ziemi ani plusk wody w kanałach ukrytych w gęstych zaroślach i sitowiu, tak głębokich, że strach nie pozwala zbliżyć się do ich krawędzi, do gęstwiny bez dna, gdzie czasem śmigały szczury i żmije, które wyobraźnia przekształcała, szczególnie nocą, w kajmany, tygrysy, pytony i w żarłoczne jankonie. Jednak na drogach pośród pól nie ma już prawie nikogo, oprócz spóźnionego ogrodnika prowadzącego za uzdę muła z ładunkiem jarzyn czy chłopca, który pomaga sobie w marszu pod górę, łapiąc za ogon zwierzaka, i słania się ze zmęczenia, senności i zimna, i jakiegoś młodego mężczyzny, mojego ojca, nastolatka, z miną bardzo poważną, a twarzą jeszcze dziecięcą, z kręconymi włosami po męsku przyklepanymi brylantyną, śmiejącego się do obiektywu aparatu Ramira Portrecisty. Niemal go rozpoznaję z daleka, tak jak będąc dzieckiem, rozpoznawałem go pośród ludzi na rynku po sposobie chodzenia, chociaż nie widziałem jego twarzy, nie potrafię jednak określić jego wieku, bo nie odróżniam dokładnie rysów ani podziału czy abstrakcyjnego numerowania lat, a czas tego wieczoru zdaje się nie należeć do mego obecnego życia, nie płynie i nie wymyka się jak godziny i tygodnie, i dni z elektronicznych zegarków i automatycznych kalendarzy, umyka, wirując, i powraca w utrwalonej archaicznym aparatem mdłej wieczności, w jakiej czasem przeszłość wydarza się znacznie później niż przyszłość i wszystkie głosy, twarze, piosenki, sny, imiona skrzą się w jednoczesnej teraźniejszości.
Zbliżam się do miasta, nadchodząc z bardzo daleka, z góry, jakbym śnił, że bezszelestnie lecę na lotni, a czas cofa się przede mną falującymi kręgami, zmienia się tak szybko jak pejzaż za oknem pociągu, i ta spóźniona postać, którą obserwowałem przemierzającą ulice Maginy, jest teraz moim dziadkiem wracającym po rocznym więzieniu w obozie koncentracyjnym. Widzę go od tyłu, dyszącego, pokonanego, szedł przez dwa dni bez przerwy i teraz boi się, że upadnie, jak koń zajeżdżony niemal na progu własnego domu, idę szybciej niż on, wznoszę się, docieram do placu Świętego Wawrzyńca dużo wcześniej, niż on pojawi się przy pierwszym oświetlonym domu, widzę prostokąt placu, bardziej przytulnego niż za dnia, trzy topole, których jeszcze nie wycięli, żeby zrobić miejsce dla samochodów, słyszę głos kobiety wołającej głośno jakieś dziecko, to babcia Leonor woła z balkonu wujka Luisa, który nie boi się krów ani ślepców, ani zjaw i bawi się na ulicy nawet po zmroku, widzę przymknięte drzwi i promyk światła ślizgający się po udeptanej i zimnej od wilgoci ziemi, a spojrzenie przenika bez przeszkód aż do przedsionka, gdzie znajduje się wieniec z suchych kłosów, których magiczne przeznaczenie przyniesienia obfitych zbiorów sprawia, iż przychodzą mi na myśl żółte liście palmy, zawieszane w Niedzielę Palmową na balkonach, aby chroniły domy przed uderzeniem pioruna. Posuwam się naprzód, nikt mnie nie widzi, nawet ja sam, rozpoznaję w półmroku rozkład drugiego przedsionka, drzwi do stajni, małe drzwiczki do schowka pod schodami, do którego tak bardzo bałem się wchodzić, bo raz zobaczyliśmy tam żmiję wijącą się wokół wielkiego dzbana do połowy zakopanego w ziemi, którego wylot otwierał się niczym otchłań studni, w której mieniła się i mocno pachniała oliwa. Delikatnie popycham trzecie drzwi, ale może nie jest to konieczne, i tak ustępują przede mną i czas się rozdziela jak wody jeziora, jak następujące po sobie zasłony mgły, widzę kuchnię o kamiennej posadzce, z surowymi ścianami, być może obwieszonymi oprawionymi w ramki fotografiami zmarłych śmiejących się sztywno jak postacie wyrzeźbione na etruskich sarkofagach, z belkami pomalowanymi na czarno, z których zwieszają się kiście suszonych winogron, a po jednej stronie, niemal plecami do mnie, przed ogniem, siedzi mężczyzna z siwymi włosami, gładzący grzbiet psa skulonego u jego nóg, to mój pradziadek Pedro Expósito, zmarły przed moim narodzeniem, który został zabrany z sierocińca przez bardzo biednego ogrodnika i nigdy nie chciał poznać rodziny, która porzuciła go zaraz po urodzeniu, walczył na Kubie i przeżył zatopienie statku na Karaibach podczas powrotu do Hiszpanii, i został sfotografowany tylko raz w życiu, bez swej wiedzy, z daleka, kiedy siedział na schodach przed wejściem, z okna domu naprzeciwko, gdzie Ramiro Portrecista ukrył aparat, wbrew swej woli, nakłoniony, niemal zmuszony przez dziadka Manuela potrzebującego zdjęcia wszystkich krewnych, żeby mu przyznano legitymację licznej rodziny, a nie mógł jej dostać, bo mój pradziadek, a jego teść, nie życzył sobie, by go fotografowano.
Słyszę głosy, które opowiadają, słowa, które przywołują i nazywają, nie w mojej pamięci, która nawet nie jest moją, słyszę nie znany mi głos pradziadka Pedra Expósito, przemawiającego do psa, gdy go gładzi po łbie, obaj w podobny sposób wpatrują się w płomienie, opowiadano, że przywiózł tego psa z Kuby i że zwierzę było prawie tak stare jak on; wiem, że to niemożliwe, ale to, że jakaś rzecz jest niemożliwa, nie wydaje się dziadkowi Manuelowi wystarczającym powodem, aby o niej nie opowiadać, przeciwnie, przedkłada ją nad inne, opowiadał więc, że bezimienny pies jego teścia dożył siedemdziesięciu pięciu lat, z taką samą naturalnością, z jaką wyjaśniał, że król Alfons XIII poprosił go o ogień w pewną bardzo ciemną noc w jednym z zaułków na przedmieściach i że w górach żyły pewne stworzenia, w poł...
entlik