Jolanta Maria Kaleta - Lawina.doc

(1660 KB) Pobierz

Jolanta Maria Kaleta

 

 

 

Lawina

 

 

Lawina bieg od tego zmienia,

po jakich toczy się kamieniach.

Czesław Miłosz

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział pierwszy

 

Być wolnym... to nic, ale odzyskać wolność - to niebo.

Johann Gottlieb Fichte

 

Zardzewiałe zawiasy bramy więzienia przy Kleczkowskiej zaskrzeczały złowrogo, gdy strażnik ubrany w służbowy mundur, z czapką nasuniętą na czoło, odryglował zamek. Poprzez uchyloną, wąską szparę, szczupły lecz wysoki Jędrek Madej mógł przejść na drugą stronę. Tę lepszą. Na tę stronę, gdzie mieszkała wolność, choć pozorna, lecz przynajmniej poza murami więzienia.

- Nie mówcie do widzenia... - burknął „klawisz”, poprawiając czapkę z daszkiem na głowie. - Lepiej, żebyście tutaj już nie wracali.

- Nie wrócę... Prędzej umrę... - odparł Madej i z namaszczeniem postawił pierwszy krok na chodniku. Pierwszy krok na wolności. Nie odwrócił się, gdy brama zazgrzytała raz jeszcze, a ryglowane przez strażnika zamki zagrzechotały nieprzyjemnie.

Podniósł wzrok ku niebu. Po raz pierwszy od trzech lat mógł je ujrzeć w całej okazałości i krasie, niepoprzecinane kratownicą okna czy siatką spacerniaka, niczym nie ograniczone, rozległe, aż po sam horyzont. Było ciemnobłękitne, głębokie, bez jednej chmurki, rozświetlone delikatnymi promieniami słońca pierwszych wrześniowych dni. Zamknął oczy i z rozkoszą wciągnął powietrze głęboko do płuc - pozbawione smrodu więziennej kuchni, woni strachu, bólu i śmierci, smakowało wolnością. Pachniało trawą skoszoną przed kilkoma dniami na pobliskim skwerku, spalinami czerwonego autobusu, który właśnie przejechał ulicą Kleczkowską, przydrożnym kurzem wzbitym w powietrze przez lekki wietrzyk, cebulką przysmażaną gdzieś
w mieszkaniu na pierwszym piętrze, słodkimi perfumami dziewczyny, która dopiero co przeszła obok. Speszona, a może przestraszona, że ni stąd, ni zowąd znalazła się tak blisko więźnia, być może groźnego bandyty, szybciutkim truchtem przebiegła na drugą stronę ulicy, stukając obcasami czółenek. Madej podążył za nią wzrokiem. „Zmieniła się moda... - pomyślał z gorzkim uśmiechem na ustach. - Dziewczyny noszą teraz szerokie spódniczki”.

Pamięć podsunęła mu momentalnie obraz Marty ubranej w dopasowaną sukienkę podkreślającą jej szczupłą sylwetkę.

Oglądając się niepewnie za siebie, właścicielka modnego stroju zniknęła
w najbliższej bramie. Kamienica nie zmieniła się od czasu, gdy Madej widział ją po raz ostatni. Pamiętał, aż nazbyt dobrze, kiedy to było, gdy zakutego w kajdanki,
z posiniaczoną twarzą i rozciętą uderzeniem kastetu wargą przywieziono go do tego więzienia - piętnastego października czterdziestego piątego roku. Dzień był pochmurny i deszczowy, ale okoliczne budynki wyglądały tak samo jak dziś. Może ich otoczenie nie było tak uporządkowane, wszędzie wówczas walały się gruzy, choć nie w takich ilościach, jak w innych częściach Wrocławia. I te kilka drzewek przy chodniku wyrosło przez te trzy lata. Teraz dawały ożywczy cień, a w ich koronach głośno ćwierkały wróble. Odniósł wrażenie, że siedząca na ławeczce na skwerku staruszka, to ta sama, co kiedyś. Ale może była to tylko gra wyobraźni. W budynku pobliskiej szkoły donośnie zabrzęczał dzwonek i po chwili rozwrzeszczana dzieciarnia z tornistrami na plecach, w jednakowych, granatowych fartuszkach ozdobionych białymi kołnierzykami i niebieskimi tarczami przyszytymi do rękawów, przebiegła tuż obok niego. Te najmłodsze z pasją rzuciły się zbierać pierwsze tego roku, spadające z drzew kasztany, których lśniące, jakby zrobione z brązowej skóry kuleczki walały się po trawniku. Normalne życie, jak zawsze.

Chwilę jeszcze przypatrywał się okolicy, jakby spodziewał się kogoś ujrzeć, po czym ciężkim krokiem ruszył w kierunku ulicy Osobowickiej. Odebrane z więziennego depozytu rzeczy niósł w walizce, a jesienny płaszcz przewiesił przez ramię. Łudził się naiwnie, że cywilne łachy uczyniły zeń zwykłego obywatela, jakich wielu, że nikt w nim nie rozpozna byłego pensjonariusza zakładu karnego. Nie zdawał sobie sprawy, że tamtejszy odór nadal mu towarzyszył. Tak do niego przywykł, że nawet go nie odczuwał. Ziemista cera i włosy ostrzyżone prawie do gołej skóry krzyczały
z daleka, że więzienne mury opuścił całkiem niedawno. On jednak pragnął sprawiać wrażenie zwykłego podróżnego, który dopiero co przyjechał do Wrocławia i zmierza w kierunku cmentarza na czyjś grób.

Przed główną bramą największej w mieście nekropolii długo przyglądał się wystawionym na kilku straganach kwiatom. Wśród nich handlarki już sprzedawały pierwsze chryzantemy. Kupił bukiet tych złocistych, o dużych pąkach. Pamiętał, że Marta właśnie te lubiła najbardziej. Jej wspomnienie boleśnie szarpnęło go za serce
i łzami zamgliło oczy. Zacisnął szczęki, zęby zgrzytnęły. Gdy dotarł do kaplicy cmentarnej, usiadł na jednej z ławeczek stojących w pobliżu. Krótkie spacery po więziennym podwórku nie mogły zapewnić dostatecznej ilości ruchu i z przerażeniem stwierdził, że przez te lata stracił całą dawną kondycję. Zasapał się i zmęczył tym godzinnym marszem jak staruszek.

Z kieszeni spodni wyciągnął zmiętą paczkę Sportów i zapalił papierosa. Wypuszczał przed siebie kłęby szarego dymu i bezmyślnie przypatrywał się otoczeniu. Ławeczkę, na której siedział, minęły dwie siwowłose panie, obydwie nieco przygarbione, jedna podpierała się laseczką. Obrzuciły go współczującym spojrzeniem, jakby cały swój los miał wypisany na twarzy. Trzymały się pod ręce i zawzięcie o czymś dyskutowały, co chwilę przerywając sobie głośnym: „Ależ, proszę ciebie, co ty mówisz?!”

Niedopałek wrzucił do stojącego tuż obok kubełka na śmieci i ruszył dalej. Po kilkunastu minutach dotarł do pola 122. „To gdzieś tutaj zostali pochowani Marta
i Antoś... Kwatera 25” - przypomniał sobie chłodne i obojętne słowa młodej kobiety siedzącej za ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin