Henryk Antoni Majewicz
Kapitan Venera
Tytuł oryginalny: Venus and Her Men
Tłumacz: Henryk Antoni Majewicz
Rok pierwszego wydania: 1996
Rok pierwszego wydania polskiego: 2002
Spis treści:
Od redakcji. 3
Poszukiwacze skarbów czyli znalezienie pamiętnika Venery Gralewskiej. 5
Venera - bogini miłości. 29
Na wojnę z powrotem. 134
Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej. 216
Powódź i ostatnia bitwa dragonów z Janisza. 289
Epilog. 342
Nazwy miejscowości w książce. 352
Nota o autorze. 354
Większość Polaków czytała powieść „Krzyżacy” Henryka Sienkiewicza, historię Danuty Jurandówny i Jagienki ze Zgorzelic w początkach XV wieku, a później w Trylogii, Henryk Sienkiewicz pisał o XVII wieku, o Helenie Skrzetuskiej (Kurcewiczównie), Oleńce Bilewiczównie i Basi Wołodyjowskiej.
Tu jest książka wypełniająca częściowo tę przerwę - życie kobiety z XVI wieku, pani Venery Gralewskiej, oparta na jej własnych pamiętnikach.
Venera Gralewska była magnatką z drugiej połowy tego wieku, miała swe własne wojsko 200 dragonów i jako ich kapitan, brała udział w wojnie króla Stefana Batorego przeciwko carowi iwanowi Groźnemu.
Jej pamiętniki zostały znalezione w 1935 roku przez autora tej książki Henryka Majewicza i jego brata, w starym dworze oryginalnie zbudowanym dla kapitana Venery, w Janiszewie koło Pelplina na Pomorzu.
Venera Gralewska urodziła się i wychowała jako córka dowódcy pułku dragonów, na wschodzie Polski i jako jedyna córka pułkownika, miała lepsze wykształcenie niż większość kobiet w tym czasie. Została bardzo bogatą przez trzy małżeństwa i śmierć wszystkich trzech mężów po których odziedziczyła ich majątki. Lubiła mężczyzn, więc będąc wdową nie chciała żyć w celibacie i miała wielu kochanków, co spowodowało zatarg z biskupem z katedry w pobliskim Pelplinie.
Książka zawiera dużo interesujących informacji na temat seksualnych i innych zwyczajów w Polsce w XVI wieku, a także co czyniło polską husarię w tym czasie niezwyciężoną w bitwach, według kobiety, która była kapitanem w armii królewskiej, więc wiedziała o czym pisze.
Książka ta była wpierw napisana w języku angielskim i wydana w Anglii, pod tytułem „Venus and her Men”, a teraz została przetłumaczona przez autora na język polski.
Instytut Wydawniczy „Świadectwo”
Bydgoszcz 2002
Był to rok 1935, na krótko przed wielkimi letnimi wakacjami. Długie wakacje trwały wtedy dziesięć tygodni i pogoda od drugiej połowy czerwca do końca sierpnia była zwykle słoneczna. Byłem wtedy 10-letnim chłopcem i kończyłem czwartą klasę szkoły przygotowawczej, a mój brat był o 3 lata starszy i chodził już do gimnazjum.
Przez pierwsze 8 lat mego życia mieszkałem na wsi, w województwie Poznańskim, gdzie mój ojciec dzierżawił majątek Wrotków, ale w 1933 roku zdał tą dzierżawę i zamieszkaliśmy w Poznaniu, co mnie się wcale nie podobało.
Ucieszyłem się więc bardzo, kiedy ojciec zawołał mnie i mego brata, żeby nam dać powiedzieć, że parę miesięcy wcześniej kupił na Pomorzu majątek Janiszewo i tam będziemy wkrótce mieszkać. Dodał, że obszar ziemi należącej do tego majątku, jest 2200 mórg, czyli 550 hektarów, a do tego jest tam także 108 mórg lasu. Rzeka Wierzyca płynie wzdłuż dużej części granicy tego terenu i w wielu miejscach znajdują się dobre miejsca do pływania. Do tego jest 14 morgowy park i ogród, a w parku jest duży dom mieszkalny, który był zbudowany 360 lat wcześniej, w XVI wieku.
Na pytania, dlaczego nam o tym wcześnie nie powiedział, odparł, że jakbyśmy się wcześniej w ciągu roku szkolnego dowiedzieli, to by na tym nasze rezultaty w nauce ucierpiały, bo byśmy wciąż myśleli o Janiszewie, zamiast o pracy w szkole.
Dzień czy dwa później jechaliśmy pociągiem do naszego nowego miejsca zamieszkania, a na stacji kolejowej w Pelplinie czekał na nas samochód, którym jechaliśmy przez ostatnie 4 kilometry do Janiszewa.
Dom podobał się nam bardzo. Był duży, centralna część i dwa skrzydła. Przed domem okrągły klomb, z figurą na piedestale i drogą do zajazdu dookoła klombu. Było tam także rusztowanie i parę drabin i kilku robotników, wykonujących różne reperacje. Ojciec wyjaśnił, że dom był w bardzo marnym stanie, bo poprzedni właściciel przez wiele lat żadnych remontów nie robił, a takim starym domem trzeba się opiekować, żeby się do reszty nie rozleciał.
Mnie to nie interesowało, na reperacjach się wtedy nie znałem, a dom mi się podobał, bo było w nim dużo miejsca do zabawy, a po zobaczeniu wnętrza polubiłem go jeszcze więcej.
Ojciec oprowadził nas po wszystkich częściach domu ale zapowiedział, że możemy wchodzić wszędzie, ale do piwnicy nie wolno, bo jest zalana wodą na jakiś metr głębokości i dopóki robotnicy nie znajdą rury odprowadzające wodę i oczyszczą je, to piwnica może być dla nas niebezpieczna. Na nasz argument, że jesteśmy wyżsi niż jeden metr, więc byśmy się tam nie potopili, ojciec odpowiedział, że w takim starym domu podłoga piwnicy może być niższa w niektórych miejscach i woda głębsza, a poza tym nie ma światła w dalszej części piwnicy, a po ciemku i dobry pływak może się utopić. Po tej przemowie, zamknął piwnicę na klucz, który ostentacyjnie schował do kieszeni.
Będąc żądnymi przygód chłopcami, nie mogliśmy przepuścić takiej okazji, jaką tu mieliśmy i w krótkim czasie zbadaliśmy każdy zakątek domu, łącznie z drugą piwnicą, która była pod północnym skrzydłem domu i która nie została zalana. Dowiedzieliśmy się też że południowe skrzydło domu miało nazwę skrzydła oficerskiego, ale nikt nam nie mógł powiedzieć skąd ta nazwa się wzięła, więc myśleliśmy, że tam kiedyś jacyś oficerowie mieszkali.
Północne skrzydło domu nazywano skrzydłem kuchennym, ale to miało jakieś uzasadnienie, bo był tam ogromny stary piec do pieczenia chleba. Pieców do chleba było w starych dworach na wsi dużo, ale o tak dużym jak ten to jeszcze nigdy nie słyszałem. Ojciec powiedział nam wtedy, że jak słyszał, to ten dom był zbudowany z polecenia dawnej magnatki, niejakiej pani Venery Gralewskiej, która miała swoje własne wojsko, a mianowicie 200 dragonów, na których czele brała udział w wojnie, ale dodał, że to pewnie stara bajka i on sam w nią nie wierzy.
Może ojciec w to nie wierzył, ale ja z bratem uwierzyłem natychmiast, bo jeżeli musieli wypiekać chleb dla 200 dragonów, to potrzebny był wielki piec, a do tego dragoni musieli mieć oficerów, więc to by dało powód do nazwy tego skrzydła oficerskiego.
W końcu jednak znudziło się nam badanie każdego zakątka domu i parku, i zajęliśmy się zwiedzaniem dalszych okolic Janiszewa, zwłaszcza lasu i rzeki Wierzycy. Rzeka miała wartki prąd i przez to nie było wiele dobrych miejsc do pływania, a te cośmy znaleźli, były uczęszczane przez inne dzieci z okolicznych majątków i wsi. Wkrótce zawarliśmy wiele nowych znajomości i zaprzyjaźniliśmy się z wieloma kolegami i koleżankami w naszym wieku. Ponieważ ja i brat byliśmy tu nowi, więc od razu zapytano się nas, gdzie mieszkamy. Na odpowiedź, że mieszkamy w Janiszewie, we dworze, usłyszeliśmy pytanie:
- Czy znaleźliście skarb pani Gralewskiej?
Okazało się, że w okolicy istniała legenda, jakoby Venera Gralewska, która była kimś w rodzaju milionerki z szesnastego wieku i miała własne wojsko, ukryła gdzieś ogromny skarb w złocie, diamentach, rubinach i tym podobnym bogactwie, i - chociaż wielu ludzi szukało - to nikt jeszcze nic nie znalazł.
Trudno było wymyślić lepszą historię, żeby zainteresować takich dwóch chłopców jak mój brat i ja.
Po powrocie do domu, powtórzyliśmy to wszystko ojcu i okazało się, że on o tym już wcześniej wiedział, ale w te bajki nie wierzył.
Powiedział nam, że w tym domu ludzie mieszkali przeszło 300 lat od czasu pani Gralewskiej i że w zeszłym stuleciu dom był częściowo spalony i po tym odbudowany, więc jak by gdzieś jakiś skarb był, to na pewno by to ktoś do tej pory znalazł. Dowiedzieliśmy się też, że nam tego sam wcześniej nie powiedział, żebyśmy sobie nie zawracali głowy takimi bzdurami i nie marnowali wakacji na bezsensowne poszukiwania.
To ostudziło trochę nasz zapał, ale nie bardzo, bo zaraz poprosiliśmy żeby nam ojciec pozwolił skarbu szukać. Dostaliśmy pozwolenie, ale pod pewnymi warunkami:
- Możecie opukiwać ściany, ale nie wolno robić dziur w tynku ani usuwać cegieł.
- Nie wolno przeszkadzać robotnikom przy robocie.
- Nie wolno wchodzić do piwnicy pod centralną częścią domu, tak długo aż tam będzie woda.
Te ograniczenia, trochę nas zmartwiły, ale ojciec nas dobrze znał i wiedział, że lepiej nam dać pewne przepisy, niż zakazać zupełnie, bo wtedy byśmy potajemnie szukali tego skarbu i moglibyśmy więcej szkody narobić.
Rezultat był taki, że przez jakiś czas nie poszliśmy się kąpać z naszymi nowymi przyjaciółmi, tylko zajęliśmy się jeszcze dokładniejszym przeszukiwaniem i badaniem każdego zakamarka domu, tak że poznaliśmy ten dom lepiej niż go znał nasz ojciec, chociaż on znał ten dom pól roku dłużej niż my dwaj.
W czasie naszych poszukiwań, mój brat wlazł do tego dużego piekarskiego pieca, żeby zobaczyć czy tam czegoś nie znajdzie. Z chwilą, jak mi powiedział że nic tam nie ma, ja zamknąłem i zaryglowałem ciężkie żelazne drzwi pieca i nie chciałem go wypuścić. W końcu wdrapał się on od wewnątrz, do czubka komina, wystawił głowę i wołał o pomoc. Ktoś go usłyszał i wypuścił, zanim mogłem wymusić od niego przysięgę, że mnie nie będzie za to bił. Więc sprał mnie za ten kawał, co nie było zbyt trudne, bo był ode mnie trzy lata starszy i przez to mocniejszy.
W końcu jedyne miejsce, którego żeśmy nie przeszukali, to była ta piwnica zalana wodą.
Na nasze zapytania, kiedy ta woda będzie spuszczona, ojciec odpowiedział, że jak inne pilniejsze prace będą skończone, to będzie trzeba wykopać długi i głęboki rów wzdłuż całego domu żeby znaleźć rury drenowe, które tam gdzieś są pod ziemią i trzeba je jeszcze oczyścić żeby woda mogła spływać. Według planu, ta praca będzie wykonana już po wakacjach, więc poszukiwanie skarbów trzeba odłożyć do wakacji zimowych, kiedy znów pojawimy się w Janiszewie.
Mniej więcej połowa letnich wakacji już przeszła, a my jeszcze nie mogliśmy wejść do tej piwnicy, mimo że znaleźliśmy inny klucz, który pasował do tego zamka. Na szczęście ku naszej wielkiej radości ojciec i matka mieli wyjechać na niedzielę i poniedziałek, a brat i ja mieliśmy zostać w domu pod opieką kucharki, która miała nas karmić i dopilnować żebyśmy się dobrze sprawowali.
Mieszkaliśmy w części domu, która już była odnowiona, a robotnicy którzy dom remontowali, nie pracowali w niedzielę, więc zostawili swoje narzędzia w jednym z pokoi. Kolo domu leżało też trochę starych belek, które zostały usunięte z domu i zastąpione nowymi. Leżała tam też pewna ilość desek i gwoździ, czyli wszystko co było nam potrzebne.
Jak tylko nasi rodzice odjechali, my powiedzieliśmy kucharce, że jedziemy pływać w rzece. Odjechaliśmy na rowerach i wróciliśmy z innej strony do parku, schowaliśmy rowery między drzewami i weszliśmy do domu przez inne drzwi, które zostawiliśmy przed tym otwarte. Kucharka nic nie usłyszała, bo kuchnia była na drugim końcu domu.
Wybraliśmy odpowiednie belki i przy pomocy małego wózka ogrodowego, przywieźliśmy je po kolei do drzwi od piwnicy i spuściliśmy je po schodach do wody przy pomocy sznura od bielizny. Następnie stojąc na schodach po kolana w wodzie, połączyliśmy dwie belki przy pomocy gwoździ i desek, tak że mieliśmy tratwę, która mogła nas unieść. Tratwę przywiązaliśmy do haka, który był wmurowany przy schodach, a w parku ucięliśmy z krzalców dwa długie kije, żeby móc odpychać tratwę.
Pojawił się jednak pewien kłopot. Jedną z pierwszych ulepszeń w domu, było założenie elektryczności, ale w piwnicy była tylko jedna lampa na schodach, a reszta miała mieć oświetlenie dopiero po spuszczeniu wody. Jedyne okno i to małe, też znajdowało się przy schodach, a reszta była kompletnie ciemna. Mieliśmy latarkę elektryczną, ale bateria była na wykończeniu i mogła starczyć najwyżej na pół godziny albo mniej.
Na szczęście przypomnieliśmy sobie, że w stajni wisi kilka lamp naftowych, więc wzięliśmy jedną z nich.
To była wspaniała zabawa! Myśmy już pływali na tratwie z kolegami na rzece i na jeziorze, ale żaden z kolegów nie pływał po piwnicy bardzo starego domu, więc to było coś nowego, czym będziemy się mogli pochwalić po powrocie do szkoły. Piwnica była duża, bo miała centralny korytarz i po obu stronach pomieszczenia, ale nie było żadnych drzwi, chociaż były tam jeszcze te części zawiasów, które normalnie są przymocowane do ścian. Grubość ścian piwnicy była znacznie większa, niż ścian reszty domu.
Zajęło nam dość dużo czasu, zanim przypomnieliśmy sobie o poszukiwaniu skarbów. Zaczęliśmy obstukiwać ściany i szukać szpar między cegłami. W jednym miejscu o mało nie wpadłem do wody, gdy mój kij nie trafił na podłogę piwnicy, ale wpadł do jakiejś dziury, gdzie nie mogłem namacać dna, bo kij był za krótki. Zdecydowaliśmy z bratem, że tam muszą być jeszcze głębsze lochy i to pewnie jest wejście do nich.
Niestety nie mieliśmy możliwości tego sprawdzić, a do tego byliśmy już bardzo głodni, więc musieliśmy przerwać nasze poszukiwania.
Kucharka już zaczęła się o nas martwić, bo wróciliśmy nie na obiad, ale na kolację. Myślała żeśmy się potopili, ale powiedzieliśmy jej, że tyle czarnych jagód było w lesie, że nie byliśmy głodni. Więc dała nam kolację, przypilnowała żebyśmy się umyli i zapakowała nas do łóżka, gdzie zasnęliśmy prawie natychmiast bo byliśmy bardzo zmęczeni.
Następnego dnia po śniadaniu, wszczęliśmy dalsze przeszukiwanie piwnicy, a kucharka której powiedzieliśmy że idziemy do lasu, zapakowała nam kanapki, na wypadek gdybyśmy nie wrócili na obiad. To był już poniedziałek i robotnicy byli z powrotem przy reperacjach domu, ale ich narzędzia były z powrotem na swoim miejscu, a ich praca była w tym dniu w innej części domu niż wejście do piwnicy.
Oczywiście musieliśmy się cicho sprawować żeby nie zwrócić ich uwagi, chociaż oni sami robili dużo hałasu przy swej pracy.
Tym razem przynieśliśmy ze sobą kawał sztywnego drutu żeby móc próbować głębokość szpar miedzy cegłami, które znaleźliśmy poprzedniego dnia, ale nic ciekawego nie wykryliśmy.
Po kilku godzinach tego zajęcia, zaczęło się nam to wszystko nudzić i chcieliśmy iść nad rzekę i pływać z kolegami, ale tak właśnie wtedy mój brat zauważył poziomą szparę, jakieś 5 centymetrów od sufitu. Ta szpara nie byłaby widoczna dla kogoś stojącego na podłodze, i ja też jej nie mogłem widzieć, stojąc na tratwie, bo cegła pod szparą wystawała trochę więcej niż inne cegły i zasłaniała widok. Na szczęście mój brat był wyższy ode mnie i jego głowa miała już kilka guzów, których nabawił się uderzając o nierówny sufit. W rezultacie jego oczy były bliżej sufitu i mógł zobaczyć tą szparę, ale jego ręka była nie chciała się tam zmieścić, a moja mniejsza tam wlazła, chociaż z trudnością, bo sobie na niej skórę podrapałem.
Głębiej było tam więcej miejsca, tak że mogłem dość swobodnie ruszać dłonią, ale w pierwszej chwili czułem pod palcami tylko kawałki starego tynku i trochę żwiru. Po odsunięciu tego gruzu na boki, poczułem pod palcami twardą gładką powierzchnię i jak stuknąłem w nią palcem, to czuło się że to drewniana deska.
Oczywiście mogła to być belka z konstrukcji domu, ale obaj byliśmy pewni, że znaleźliśmy skarb pani Gralewskiej. Chcieliśmy zaraz usuwać cegły i powiększyć dziurę w ścianie, ale nie mieliśmy żadnych własnych narzędzi a robotnicy jeszcze pracowali, więc nie mogliśmy użyć ich narzędzi, tak jak poprzedniego dnia.
Na szczęście jak robotnicy szli do domu, nasi rodzice przyjechali z powrotem, więc pobiegliśmy ich przywitać wołając:
- Znaleźliśmy skarb w piwnicy!
Tym razem nie dostaliśmy w skórę za wejście do piwnicy wbrew zakazowi i zdaje mi się że ojciec był trochę dumny z nas, jak zobaczył naszą tratwę.
Potem dał nam kawałek kredy i kazał nam zaznaczyć miejsce gdzie była ta dziura i zaraz wrócić z tratwą na powrót do schodów. Nasza tratwa mogła unieść dwóch małych chłopców, albo jednego dorosłego mężczyznę, ale nie więcej. Jak wróciliśmy, ojciec czekał na nas z dłutem i młotkiem w. ręce i zaraz odpłynął na tratwie do zaznaczonego miejsca. Po chwili usłyszeliśmy kucie młotka i wkrótce ojciec wrócił i powiedział nam że usunął jedna cegłę i jak wsadził tam rękę i pomacał dookoła, to poczuł że tam jest jakieś duże pudło, bo jak stuknął w nie młotkiem to usłyszał głuchy odgłos, taki jak od pudła, a nie od belki. Do tego dotykiem wymacał coś w rodzaju zawiasu, ale nie mógł być tego pewien.
- Niestety, będziecie musieli się uzbroić w cierpliwość, bo o ile usuniemy więcej cegieł, to sufit może nam spaść na głowę, jak nie będzie miał dostatecznej podpory. Najpierw trzeba usunąć wodę z piwnicy, czyli znaleźć rury odwadniające i je oczyścić żeby woda spłynęła, a potem poczekać aż piwnica trochę lepiej wyschnie, założyć podpory pod sufit i dopiero wtedy wybić dziurę w ścianie, by wyciągnąć to co tam jest.
Byliśmy mocno rozczarowani tą dodatkową zwłoką, chociaż nic nie można było na to poradzić, ale jak raz wtedy Janusz przypomniał sobie:
- Tatusiu, myśmy znaleźli miejsce, gdzie nasze kije nie sięgały dna, to może tam są jeszcze lochy pod tą piwnicą!
- Raczej wątpię żeby to było możliwe, bo takie lochy byłyby zawsze zalane wodą, gdyż niema w pobliżu takiego niskiego miejsca do którego by można wodę odprowadzić, ale zaraz to sprawdzimy.
To mówiąc, ojciec związał nasze dwa kije drutem, który używaliśmy do badania szczelin w ścianach i popłynął tratwą do wskazanego przez nas miejsca. Tam zaczął badać podłogę piwnicy, znalazł w niej dziurę i dokładnie zbadał ją przy pomocy połączonych kijów.
- Dobrze żeś mi o tym powiedział Janusz. Tam nie ma żadnych lochów, ale jest studnia zbierająca wodę z piwnicy, więc z tego miejsca będą szły rurki drenowe, odprowadzające wodę do pobliskiego rowu. Myślałem że będzie trzeba wykopać rów wzdłuż domu, żeby te rury znaleźć. Teraz wystarczy wykopać tylko jedną dziurę naprzeciw tej studni i na pewno znajdziemy tam początek tych rur.
Następnego dnia od rana, robotnicy reperujący dom, wykopali dół we wskazanym miejscu i jak ojciec spodziewał się, znaleźli początek rur. Niestety nie skończyło się na jednym dole, bo musieli wykopać ich cały szereg, co kilka metrów, żeby oczyścić te rury, które były zarośnięte korzeniami, od domu aż do pobliskiego rowu, do którego woda miała spływać.
Można sobie wyobrazić niecierpliwość dwóch chłopców, którzy byli pewni że znaleźli skarb, ale nie mogli się do niego dostać, żeby go zobaczyć.
Zajęło kilka dni zanim woda całkowicie spłynęła, a potem musieliśmy jeszcze czekać na oczyszczenie i osuszenie piwnicy, ale w końcu przyszedł dzień w którym nareszcie podparto sufit i zaczęto usuwać cegły.
Chwilę później zobaczyliśmy dużą skrzynkę z dębowego drzewa, z dwoma grubymi mosiężnymi zawiasami i dwiema dziurkami od kluczy, a w środku pokrywy były wpuszczone w drzewo, me talowe inicjały ,,VG'.
Pokrywa była jakieś 40 cm na 60 cm, a głębokość pudła około 30 cm. Nie mogę być pewny co do dokładnych wymiarów, bo dla dziesięcioletniego chłopca wszystko wydaje się większe niż dla dorosłego, a nikt w mojej obecności tej skrzynki nie mierzył.
Nawet mój ojciec się rozgorączkował i chciał to jak najprędzej otworzyć, ale z tym był problem, bo całe pudło było pokryte jakąś żywicą, która stwardniała przez przeszło 300 lat, a ponieważ była też w szparze pomiędzy pokrywą a dolną częścią pudła, więc skleiła to wszystko tak, że wydawało się że bez uszkodzenia tej skrzynki, nie będzie jej można otworzyć.
Ojciec chciał uniknąć uszkodzenia, więc kazał zawołać wioskowego kowala, który dla niego pracował i który był miejscowym specjalistą od wszelkich potrzebnych reperacji i wyjaśnił mu o co się rozchodzi, pytając go czy będzie mógł otworzyć to bez uszkodzenia.
Kowal obejrzał dokładnie nasze pudło, potem zeskrobał nożem trochę twardej żywicy, ogrzał te okruchy zapaloną zapałką, powąchał dym i powiedział:
- Ja mogę to otworzyć, ale nie bez pewnego uszkodzenia. Nie będę mógł użyć wytrycha, bo dziurki od klucza są pełne stwardniałej sosnowej żywicy, ale na szczęście zawiasy są na wierzchu, więc mogę trochę je przypiłować i wypchnąć z nich pręty. Ale to lepiej zrobić w mojej kuźni, bo tam mam narzędzia i będę też musiał tę żywicę podgrzać, żeby ją zmiękczyć. Oczywiście będzie to trzeba otworzyć od strony zawiasów, więc haki od zamków zostaną wygięte, ale to jest łatwe do zreperowania.
Poszliśmy do kuźni i czekaliśmy z niecierpliwością na otworzenie naszego pudla. Wiadomość o naszym znalezisku, rozeszła się już po Janiszewie i dość dużo ludzi ze wsi stało dookoła kuźni, żeby zobaczyć co było w środku.
Przecięcie zawiasów poszło dość łatwo, ale zmiękczenie żywicy zajęło sporo czasu. Kowal był bardzo sprytny i sposób jaki użył do dziś mi imponuje. Najpierw wziął płaskie pręty żelazne, które normalnie używał do robienia podków dla koni i uciął osiem kawałków, tak że cztery były dłuższe a cztery krótkie, takiej długości jak boki naszego pudła. Następnie podgrzał cztery pręty i przyłożył je wzdłuż łączenia pudła z pokrywą podpierając je deskami, a równocześnie wsadził pozostałe pręty w palenisko, żeby je rozgrzać. Nie pamiętam ile razy wymieniał ostudzone pręty na gorące, co robił co kilka minut, ale zajęło mu chyba godzinę, zanim zaczął podważać pokrywę skrzynki, ale i wtedy jeszcze żywica, która była mocno podgrzana, ciągnęła się.
Muszę przyznać się, że doznałem wielkiego rozczarowania, gdy zobaczyłem co tam było. To samo dotyczyło większość ludzi z wioski i robotników którzy odnawiali dom, bo popatrzyli na zawartość i poszli do domów śmiejąc się, zapewne z tego, że nie było skarbu.
Pozostałem ja z bratem, ojciec, kowal i weterynarz który jak raz był u nas doglądając Janiszewskich zwierząt.
Spodziewałem się złota, diamentów i rubinów, czyli czegoś co 10 letni chłopiec uważa za skarb, a w otwartej skrzynce zobaczyłem coś, co na pierwszy rzut oka wyglądało jak książki. Było tam osiem grubych paczek papierów, starych pożółkłych pergaminów. Każda paczka była ściśnięta pomiędzy dwoma okrytymi cienką skórą deskami, które związano rzemieniem albo sznurkiem. Później dowiedziałem się, że tam było około dwóch tysięcy kartek, zapisanych po jednej, albo po dwóch stronach, zależnie od gatunku papieru.
Ja z bratem byliśmy rozczarowani na widok tych papierów, ale nasz ojciec był tym bardzo uradowany, a to samo dotyczyło weterynarza i po przeniesieniu całego ładunku do domu, bo już robiło się ciemno, a w kuźni światło było za słabe, obaj zaczęli rozpakowywać paczki papierów i czytać. Oczywiście brat i ja też chcieliśmy coś przeczytać, ale nie mogliśmy, bo litery były takie do jakich nie byliśmy przyzwyczajeni. Były czymś pośrednim między gotyckimi i łacińskimi literami, a do tego nie druk, ale pisane ręcznie. W tym czasie nie uczyłem się jeszcze języka niemieckiego w szkole i gotyckiego pisma nie znalem. Mój brat już się niemieckiego uczył, ale dopiero przez rok i też nie mógł sobie z tym poradzić. Ojciec i weterynarz znali dobrze niemiecki język i gotyckie pismo, ale polski język z 16 wieku był dla nich zbyt trudny.
W końcu dali za wygraną i zaczęli naradzać się co z tym zrobić. Wtedy weterynarz powiedział, że zna bibliotekarza, który studiował dawne narzecza słowiańskie i na pewno będzie mógł przetłumaczyć zawartość tych papierów na nowoczesny język polski. Brat i ja zostaliśmy wysłani do łóżka bo było już bardzo późno.
Następnego dnia wróciliśmy do zwykłych zajęć chłopców w czasie wakacji i okazało się, że nasi rówieśnicy uważali nas za jakichś bohaterów, którzy znaleźli wielki skarb.
Nas samych zdziwiło to, cośmy podobno znaleźli. Oczywiście wpierw nic żeśmy nie zaprzeczali i jeszcze coś nie coś dodaliśmy do tych pogłosek, ale w końcu powiedzieliśmy im prawdę i wszyscy się dobrze uśmiali i poszli pływać do rzeki.
* * *
Następnym razem, miałem do czynienia z naszym skarbem, trzy lata później i też w czasie wielkich wakacji. Brat Janusz był na kursie żeglarskim na Jeziorze Charzykowskim, a ja byłem w Janiszewie z młodszą siostrą Krysią. Ona była prawie cztery lata młodsza niż ja, a kto mając 13 lat, tak jak ja wtedy, chce się bawić z małymi dziećmi? Ja już interesowałem się wtedy dziewczynkami, a było kilka ich z grubsza w moim wieku, w grupie z którą pływaliśmy przez kilka poprzednich lat. Więc nie ucieszyłem się zbytnio, gdy ojciec zawołam mnie pewnego dnia i powiedział:
- Te papiery, któreście z Januszem znaleźli, dostałem przetłumaczone na współczesny polski język, więc możesz je teraz przeczytać, ale pod warunkiem, że umyjesz ręce, żebyś ich nie pobrudził.
Nie byłem tym zbyt zainteresowany, bo miałem inne plany, ale ojciec wiedział jakie książki ja lubię, czyli kowboje i Indianie, piraci i historie wojenne.
- Przeczytaj tą część - powiedział, pokazując około 10 stron druku, - Jeśli cię to nie zainteresuje, to nie musisz czytać reszty.
Zacząłem czytać i tego dnia nie poszedłem wcale pływać z kolegami.
Ale poszedłem do nich następnego dnia, bo chciałem się zobaczyć z jednym z nich, który chciał zostać księdzem i studiował pilnie łacinę. Ja uczyłem się łaciny dopiero od pół roku i nie miałem na to wiele ochoty, a w tłumaczeniu naszego rękopisu doczytałem się do miejsca, gdzie język polski się skończył a zaczęła łacina.
Akcja w tym miejscu była raczej interesująca, więc przepisałem ten tekst literę po literze i dałem temu koledze do przetłumaczenia. Jak on mi ten tekst przetłumaczył, to dowiedziałem się czemu to napisano po łacinie.
Ten gość który to dla ojca tłumaczył, cierpiał na nadmiar pruderii i opisy miłosne tłumaczył na łacinę, a nie na polski język, prawdopodobnie żeby tacy chłopcy jak ja nie mogli tego przeczytać. To nie przeszkadzało memu ojcu, bo on ten język znał dobrze, a mnie dlatego tylko dal to do przeczytania, bo wiedział że i tak tych fragmentów nie zrozumiem.
Ciekawe było, że jak pani Gralewska zapisywała w swych pamiętnikach rozmowy ze Stefanem Batorym, to używała łacinę, bo król Batory który był Węgrem po polsku nie umiał, ale te odcinki były przetłumaczone na nasz język i tylko sprawy miłosne były po łacinie.
Ten przyszły ksiądz, który był jakieś dwa lata starszy niż ja, bardzo się tym tekstem zainteresował. Od tego czasu czytaliśmy to wszystko razem, a ja zapisywałem jego tłumaczenie. Mój ojciec był ucieszony naszym zainteresowaniem się historią, bo braliśmy książki historyczne z jego prywatnego zbioru i porównywaliśmy znane fakty historyczne, z tym co było w pamiętniku. Na szczęście nie wiedział, że mój kolega tak dobrze zna łacinę, a myśmy mu tego nie powiedzieli i do tego - od czasu do czasu prosiliśmy go żeby nam przetłumaczył jakiś kawałek łacińskiego tekstu na język polski, ale zawsze odmawiał mówiąc:
- Jak się będziesz uczyć tego języka, to zrozumiesz co tam jest napisane bez mojej pomocy.
Ja nigdy nie nauczyłem się porządnie łaciny mimo tej zachęty, a kolega, który ją znał dobrze, nigdy księdzem nie został, bo gdy go spotkałem pięć lat później, to mi powiedział że się rozmyślił i to dzięki temu co dla mnie tłumaczył.
Czytałem jeszcze te zapiski w czasie każdych wakacji aż do wojny i moja słaba znajomość łaciny mi nie przeszkadzała, bo miałem zeszyt z tłumaczeniami na polski. Mój brat się tym nie interesował, bo nie pożyczyłem mu swego zeszytu, gdyż byłem na niego zły, że mnie często bił.
Jego łacina nie była wiele le...
entlik