Ian R. MacLeod
Podróże
Pieśń czasu
Przełożył: Grzegorz Komerski
Tytuł oryginału: Journeys. Song of Time.
Wydania oryginalne 2009-2010
Rok pierwszego wydania polskiego: 2011
MacLeod pisze niewiarygodne opowiadania. Od otwierającej tom „Opowieści młynarza” po finałową „Drugą podróż króla” trafiamy do światów pełnych zapierającego dech piękna, straszliwego cierpienia i przyjemnej przeciętności. Szczególnie dobrym przykładem talentu autora do tworzenia światów i snucia w nich opowieści jest wspomniana „Opowieść młynarza” - piękna historia ostatniego właściciela starego wiatraka, którego z wiatrem łączy coś więcej niż przelotny romans.
„Pieśń czasu” MacLeod przedstawia w książce specyficzną, fascynującą wizję dwudziestego pierwszego stulecia - wieku katastrof i nowych, śmiertelnych chorób.
Spis treści:
Podróże. 4
Opowieść młynarza. 4
Dbaj o siebie. 67
Bunt Anglików. 71
Zwieńczenie. 100
Żywioły. 107
Wainwrightowie na wakacjach. 150
Dywan z hobów. 177
O spotkaniach z innymi wyspami. 246
Druga podróż króla. 249
Pieśń czasu. 272
Na Burlish Hill pozostały już tylko ruiny, nierówny kamienny krąg. Trakt, który przedtem wił się pod górę z leżącej w dolinie wioski Stagsby, stał się zaledwie wgłębieniem wśród traw, a skrzydeł wiatraka, niegdyś się tu obracającego, nie pamiętał już nikt. Czas pobiegł naprzód, unosząc ze sobą życie. Pozostał tylko wiatr.
Dawniej Westoverowie byli młynarzami. Należeli do swego młyna tak samo, jak on do nich, a Burlish Hill tak mocno kojarzyło się wszystkim z ich profesją, że słowa „młyn” i „wzgórze” zlały się w lokalnym dialekcie w jedno. Młyn stał się wzgórzem, wzgórze młynem, a jeden czy drugi Westover, syn lub ojciec, sprawował nadzór nad jego obracającymi się skrzydłami i żaden z mieszkańców Stagsby czy robotników pracujących na okolicznych farmach i gospodarstwach nie potrzebował wiedzieć nic więcej. Sam wiatrak, z czterema pochyłymi żebrowanymi ścianami z desek bielonych wapnem i pogodą, dopóki nie stały się niemal bielsze od skrzydeł, należał do typu zwanego koźlakiem. Jego konstrukcja została osadzona na słupie, który stanowił oś, umożliwiającą obracanie całości w tę stronę, z której wiały najbardziej korzystne wiatry. Co prawda, w Alford zbudowano wiatrak wieżowy, a w Lough i Screamby pracowały młyny wodne, ale Burlish, stojący na Burlish Hill od dawna, dobrze służył swemu celowi. W innych okolicach można było niekiedy otrzymać lepsze ceny, ale równoważyły je koszta dłuższej podróży, myta, jakie należało uiszczać po drodze, oraz to, że Stagsby to Stagsby, a Westoverowie pracowali w swym fachu od niepamiętnych czasów. Pokolenie za pokoleniem, młynarze cementowali ten związek, biorąc za żony córki farmerów, którzy wjeżdżali wozami na Burlish Hill, podczas gdy ci synowie, którzy żony nie znaleźli, podejmowali pracę na kilku z wielu tysięcy akrów, na jakie spoglądał wiatrak. Wszyscy oni rodzili się bladymi mężczyznami o piaskowych włosach, tęgich ramionach i blisko osadzonych oczach, które - będąc niemal przezroczystymi - jakby nosiły w sobie część górującego nad ich domem nieba. Wcześnie łysieli - niektórzy żartowali, że to wiatry porywają im włosy - ciężko pracowali i w charakterystyczny sposób oszczędzali oddech, mówili niewiele, poświęcając energię na pracę.
* * *
Chociaż, żeby się tego dowiedzieć, musiał przeżyć niemal całe swoje życie, Nathan Westover był ostatnim z młynarzy na Burlish Hill. Dorastając, nigdy nawet nie pomyślał, że cokolwiek może się tu zmienić.
Niekończące się zgrzytanie, mamrotanie obracającego się wiatraka nie opuszczało go ani na chwilę, wrosło głęboko w jego kości.
Kazano mu obserwować grożący awarią element mechanizmu.
- Zobacz, jak ten blok osiada, a ta metalowa obręcz ledwie utrzymuje go na miejscu... - tłumaczyła mu matka, która często zajmowała się drobniejszymi naprawami młyna. - Pracował dłużej, niż pamiętam ja sama czy twój ojciec, lecz teraz jego życie dobiega końca...
Blok drgnął, mąka syknęła, wiatrak zahurgotał, a mała rolka obróciła się dziwnie rwanym ruchem.
- ...A my nie możemy zatrzymać młyna na czas naprawy. Mamy zbyt dużo pracy. Dlatego potrzeba nam kogoś, kto będzie się temu elementowi przyglądać. Chcę, żebyś śpiewał tej rolce, to pomoże jej utrzymać cały blok w jednym kawałku. Rozumiesz?
Nathan skinął głową. Wiatrak bez przerwy wyśpiewywał zaklęcia swym głębokim, zwielokrotnionym, grzmiącym głosem, a teraz matka podjęła niewielką część pieśni swym własnym, miękkim. Jej usta układały kolejne frazy ze słownika maszyny i Nathan się dołączył. Rolka i cały mechanizm zaczęły się obracać swobodniej. Po niedługim czasie Nathan wykonywał coraz więcej podobnych obowiązków. Nauczył się nawet śpiewać niektóre silniejsze zaklęcia, zapewniające nieprzerwane działanie wiatraka, i wkrótce nabrał takiej wprawy, że był w stanie unieść z ich pomocą pełen worek ziarna. Obsługiwał wciągarki, zwilżał mlewo, zamiatał zsypnie, oliwił maszynerię. Uwielbiał elegancję, z jaką młyn zachowywał równowagę wagi, długości, ilości, jakości. Zadania z wioskowej szkoły, w których piętnastu ludzi kopało dół głęboki na ich łączną wysokość, nie znaczyły dla niego nic, ale nawet w snach bez trudu rozwiązywał wszystkie, które miały cokolwiek wspólnego z ziarnem, mąką, a zwłaszcza z wiatrem.
Czasami składali im wizytę tędzy mężczyźni, przedstawiciele lokalnej filii Cechu Młynarzy. W takich przypadkach wszystko musiało być jak należy - księgi sprawdzone i aktualne, górne piętra wyczyszczone, niższe nawoskowane, skrzydła umyte, a wszystkie żelazne elementy miały lśnić czernią niczym nowe buty - ale Nathan wkrótce dowiedział się, że ci goście szczególnie upodobali sobie łowienie chwil, kiedy młyn się blokował, zwalniał i zatrzymywał. Traktowali go po prostu jak martwą konstrukcję stojącą pod zimnym niebem i Nathan zaczął czuć do nich, do tych tak zwanych mistrzów cechowych, taką samą wzgardę, jaką czułby każdy szanujący się młynarz.
Na trzecim piętrze wiatraka, ponad księgami rachunkowymi, kałamarzami z zielonym i czerwonym atramentem, w przesłoniętej kratką wnęce stał trzytomowy Tezaurus zaklęć. Pewnego cichego dnia pod koniec przedwiośnia, gdy skrzydła miarowo cykały, obracając się powoli i spokojnie, ojciec wyjął te księgi i zdmuchnął z ich okładek warstwę tego samego białego pyłu, jaki - bez względu na to, jak często sprzątali i wietrzyli - piętrzył się na wszystkim we młynie.
- To, mój synu... - Odchrząknął. - Cóż, sam już wiesz co to jest. Któregoś dnia przejdzie na twoją własność. W pewien sposób już teraz należy do ciebie...
Pożółkłe karty falowały i szeleściły. Zupełnie jak sam wiatrak, nie mogły spocząć choćby na krótką chwilę. Pokrywały je rzędy znaków fonetycznego kodu, takie same, jakie Nathan widział wymalowane, wyryte lub wyrzeźbione na belkach, dźwigarach i mechanizmach młyna. Były tam też diagramy. Ręcznie dopisane komentarze. Ciemniejsze smugi i zagięcia w miejscach, gdzie na szczególnie użytecznych zaklęciach często spoczywał kciuk czytelnika. Nathan chłonął to wszystko. Znajdowały się tu owe pierwsze frazy, których nauczyła go matka przy bloku, a także bardziej złożone melodie, zdolne powstrzymywać cztery apokaliptyczne demony ich profesji: wołki zbożowe, korniki, pożary i szczury. Jak zawsze, gdy poznawał cokolwiek związanego z wiatrakiem, Nathan odniósł wrażenie, że dowiaduje się czegoś, co wiedział już wcześniej.
Zdarzały się okresy zastoju i wzmożonej pracy. Późny sierpień, kiedy farmerom pilno było zemleć i zapakować w worki ich letnie żniwa i kiedy na nieruchomym niebie nie pojawiała się ani jedna chmura, należał do najgorszych. To właśnie w takie długie, gorące, duszne dni, gdy rozedrgana brązowa ziemia ciągnęła się po czysty horyzont, a młyn szeptał i trzeszczał suchymi jękami, na Burlish Hill pojawiał się sprzedawca wiatrów.
Ojciec Nathana stał już wtedy przygotowany i czekał z założonymi na piersi rękoma. Przyglądał się niewielkiej samotnej postaci pojawiającej się na tle wyblakłego blasku doliny. Sprzedawca wiatrów był niski, ciemnowłosy, wychudzony i blady. Nosił skrzypiące wysokie buty i płaszcz o barwie burzowej szarości, takiej samej jak kolor worka, który dźwigał na szczupłych barkach. Właśnie w nim przechowywał wiatry.
- Więc to twój następca, co? - Pochylił się i przyjrzał Nathanowi. Jego powieki niemal nie mrugały.
Chłopak zamarł, nie był w stanie dobyć z siebie nawet słowa, póki ojciec nie odciągnął przybysza na bok.
- Zajmijmy się interesami, dobrze?
Było jasne, że ojciec nie darzył gościa szczególną sympatią. W końcu każdy młynarz wart tego miana szczycił się umiejętnością sprowadzania najlepszej pogody dowolnego rodzaju, nadejścia burz i ciszy, podtopień lub suszy. Niemniej, gdy sprzedawca zrzucał worek na ziemię i wyciągał z niego splątane, wystrzępione węzełki - zwłaszcza w taki upalny i beznadziejny dzień jak ten - nie można było nie chcieć na nie patrzeć, nie chcieć nimi oddychać i czuć ich dotyku.
- Proszę, spróbujcie tego... - Patykowate palce przegrzebały syczący, rozszeptany stosik i wydobyły szare pasemko czegoś, co według Nathana wyglądało jak brudna owcza wełna, której kłębki widuje się czasem na nagim żywopłocie w najmroczniejsze zimowe poranki. - ...Zupełnie nowy, świeży wiatr ze wschodu. Rozcina letni zaduch tak lekko, jak nóż kroi masło. Ostry jak cytryna i dwakroć tak słodki. Owszem, delikatny, ale jednocześnie dobry i mocny. Bez trudu poradzi sobie z waszymi skrzydłami.
Nathan od razu zwąchał smak wiatru, jego życie i siłę. Ojciec, niechętnie i powoli, wziął supełek do rąk, a usta sprzedawcy wykrzywiły się w grymasie, który nie był ani promienny, ani kpiący.
- A ten... Tak, ten dopiero potrafi się rozszaleć. Ogon burzy, ogon nocy, ogon zimy. Pozwala odczuć prawdziwe ukąszenia mrozu, nieprawdaż? Owszem, bywa kapryśny, ale jest też silny, chłodny i czysty...
W dłoniach trzymał zwykłe kawałki starej wierzbowej kory, oderwane podczas wichury i zmiękczone we wzburzonych kałużach, ale już w tej chwili skrzydła wiatraka tęsknie skrzypnęły. Ojciec Nathana kręcił głową i burmuszył się, ale targi, jakie następowały po tak bezpośrednim rytuale zachwalania towaru, okazywały się zawsze rozczarowująco krótkie. Wszyscy wiedzieli, zanim jeszcze postać sprzedawcy wiatrów po raz pierwszy ukształtowała się we mgle doliny, że - choć były to dziwne rzeczy, splątane oddechy zapomnianych dni - młynarz będzie musiał niektóre z nich kupić.
Choć nikt w to nie wierzył, młynarze z przekonaniem twierdzili, że są w stanie rozpoznać smak konkretnego wiatru w zmielonej za jego pomocą partii mąki. Na Burlish Hill najczęściej wieją wschodnie wiatry; ich aromat o delikatnym, słonawym posmaku i morskiej jasności pochodzi znad fal porywczego Morza Północnego. Nie ma jednak dwóch takich samych wiatrów, każdy powiew każdego dnia jest odmienny, a ustawienie wiatraka pod właściwym kątem, by wyłowić ten odpowiedni, stanowiło wedle Nathana największą tajemnicę młynarskiej sztuki. Śpiewając wiatrakowi, kotwicząc go w należytej pozycji, odpowiadał na zmienne nastroje wichrów i chwytał je w skrzydła. Niemniej, uczucia i smaki rodzące się z wiatrów skupionych u sprzedawcy były jeszcze innego rodzaju. W martwe, suche popołudnia, gdy niebo robiło się twarde jak moździerz, ojciec Nathana porzucał wszelkie zajęcia i, gderając pod nosem, szedł za młyn otworzyć przybudówkę, w której trzymał zakupione towary. Wszystkie wyglądały równie podle jak wówczas, gdy wypadały z worka handlarza - luźne kawałki starych, żeglarskich lin, splątane pnącza z którejś suchej jesieni, znoszone resztki zapomnianego prania - ale każdy z nich tętnił utkaną, zaplecioną w węzeł zawiłą magią. Jak inaczej mogłyby wyglądać w dzień taki jak ten?
Od razu wyczuwało się wokół nich wijącą i syczącą - szarą, na pół przeczuwaną, na poły widzialną i szukającą wolności - obecność jakiegoś wiatru.
W skrzypiącym bezruchu piętra z kamieniem młyńskim, z błyskiem w oku, ojciec rozrywał węzeł i do wtóru głośnego syku, uwalniał zawarty w nim wiatr. Natychmiast, niczym po otwarciu niewidzialnych drzwi, przeistoczeniu ulegała atmosfera w całym młynie. Belki jęczały w odmienionym powietrzu, a skrzydła, z początku lekko drgające na głównej osi, napierały na kolejne elementy mechanizmu, które przekazywały wzbierający dech wiatru dalej, poprzez wszystkie przekładnie wiatraka. Odległe niebo, cały szeroki świat wciąż pozostawały w pułapce tego samego dusznego dnia. Ale zeschnięta trawa na Burlish Hill srebrzyła się i falowała, a młyn demonstrował innym wzgórzom, że tutaj, właśnie dziś, jest wystarczająco wiele powiewu, by skrzydła mogły wznowić pracę.
Same wiatry okazywały się często kapryśne, zbyt gorące i suche jak na daną porę roku lub nieodpowiednio mokre i ponure. Wydawało się, że wieje - o ile wiały skądkolwiek - z kierunków kompasu, które znajdowały się gdzieś poza północą i południem, poza wschodem i zachodem. W takie dni atmosfera w wiatraku pozostawała osobliwa. Wyglądając na zewnątrz, pomiędzy obracającymi się skrzydłami, Nathan był niemal pewien, że ujrzy przeobrażony horyzont; znajdzie świat w jakiejś innej, niezwykłej konfiguracji. Potem, leżąc w ciche noce na swej pryczy, gdy wiatry już wygasły, wyobrażał sobie sprzedawcę wędrującego po zachmurzonej krainie wieczystej jesieni, ukradkiem zbierającego i związującego swymi zręcznymi palcami węzełki zagubionych resztek burz, mamrocącego zaklęcia nad gałązkami i szmatkami.
Inne dzieci z wioskowej szkoły - synowie i córki farmerów, stolarzy, robotników rolnych, sklepikarzy - młodzież, która wkrótce miała podjąć profesję rodziców lub wżenić się w inną - od zawsze były bez wyjątku zwyczajne. Może - jak wspominał później Nathan - Fiona Smith wyróżniała się nieco, ale wtedy była po prostu jedną z tych dziewcząt, które siadają z tyłu klasy i swym sennym zachowaniem sugerują, że tkwią właśnie na skraju jakiegoś nieokreślonego wybryku, na który jednak nigdy nie wystarcza im energii. Niemniej, kiedy dochodziło do bójek, potrafiła się sama obronić i zdumiewająco - jak na dziewczynę - celnie rzucała kamieniami. Gdyby Nathan poświęcił jej więcej uwagi, dowiedziałby się również, że Fiona Smith mieszkała w Stagsby Hall - budynku o wiele większym niż pozostałe i najmniej typowym dla wioski - obok którego rozlewało się jezioro, migocące pod zmiennym niebem, gdy oglądało się je z wysokości Burlish Hill. Chłopak nikomu jednak nie zazdrościł wielkich domostw, miał przecież u swych stóp całe Lincolnshire i żył w skrzypiącym, obracającym się, oddychającym wiatraku.
Zaskoczył go zamęt wszczęty przez rodziców, gdy do Westoverów i najwyraźniej do wszystkich pozostałych mieszkańców Stagsby - dotarło zaproszenie na przyjęcie, mające uświetnić czternaste urodziny Fiony Smith. Zdziwił się też, widząc stroje, które miała włożyć cała rodzina. Gdy w wyznaczone popołudnie szli ku otwartej bramie Stagsby Hall, przez cały czas czuł, że ociera go nowy, sztywny kołnierzyk i cisną buty. Martwił się tym, że marnują taki porządny, południowy wiatr.
Potem jednak musiał z wielką niechęcią przyznać, że dość ciekawie było ujrzeć imponującą rezydencję z bliska, miast przyglądać się jej ze wzgórza. Pod licznymi złocącymi się światłem oknami budynku rozciągały się przestronne, zielone trawniki, sięgające aż po ciemną linię lasu i jezioro, w którym nawet tutaj, na dole, odbijały się błękitne spojrzenia niemal bezchmurnego nieba. Były tam też nieprzyzwoicie skąpo odziane posągi i wijące się między nimi, jakby wiedzione własną wolą, alejki. O wiele jednak ważniejszy dla Nathana - i dla większości pozostałych wieśniaków - był poczęstunek. Jedzenia było tak wiele! Galaretki i kiełbasy. Sery i biszkopty z owocami. Ciasta i pieczyste. Podano również wielobarwne syropy, słodkie wina i wielką rozmaitość gatunków jasnego piwa. Młodsze dzieci - z lepkimi palcami i wysmarowanymi łakociami buziami - spierały się o swą kolej w rozmaitych zabawach. Także rówieśnicy Nathana wkrótce odrzucili własne poczucie wyższości i dołączyli do gier maluchów, podczas gdy dorośli, z identyczną ekscytacją, tłoczyli się wokół namiotu z piwem. Pojawił się też prawdziwy osioł, osiodłany i przystrojony wstążkami, gotowy do przejażdżek. Kiedy jednak spróbowano złapać zwierzę, zaczęło ryczeć i uciekać, przewracając przy tym wyładowany jadłem stół, pod którym powstała w trawie lśniąca masa wymieszanych galaretek, biszkoptów i ciast. Dorośli się śmiali, a dzieci szalały, gdy osiołek pomknął ku drzewom, ścigany przez posępnych mężczyzn i kobiety w ciasnych, czarnych strojach, którzy, jak się dowiedział Nathan, byli w Stagsby Hall służącymi. Popołudnie - przynajmniej wieśniakom - upływało w bezczasowym, pełnym szczęścia wirze. Pito dużo piwa i wina, a syropy dla dzieci wydawały się równie upajające. Wspinano się na drzewa, czynili to także ci w wieku, w jakim - zdawałoby się - powinni być już mądrzejsi. Puszczano kaczki na jeziorze - kamieniami oraz kilkoma srebrnymi tacami. Potem z rezydencji wyniesiono jeszcze więcej łakoci, tym razem pod postacią niemal niewiarygodnie olbrzymiego, wielopiętrowego tortu. To dzieło zostało ustawione w cieniu jednego z potężnych, rosnących na skraju trawnika dębów. Kiwając głowami, trącając się łokciami, pomrukując z uznaniem, zebrali się wokół niego wieśniacy. Strzelistą słodkość ozdobiono lukrowymi wstęgami i kwiatami; wznosiła się niczym katedra, którą wieńczyło czternaście świec, uroczyście zapalonych przez służbę. Jeszcze głośniejszy szmer niż ten, który towarzyszył pojawieniu się płomyków, przebiegł przez tłum gości, gdy przy torcie pojawiła się Fiona Smith. Nathan aż do tej pory nie zarejestrował świadomie jej obecności. Teraz jednak wywarła na nim wstrząsające wrażenie. Zarówno on, jak i wielu jego szkolnych kolegów, byli już wyżsi i silniejsi niż rodzice, do których cechów mieli wkrótce wstępować. Niektórzy łączyli się w pary - „szli wspólną drogą” jak to się w okolicy mawiało - i nawet Nathan zauważył, że część dziewcząt przestała już być po prostu dziewczynkami. Niemniej, żadna z nich nie wyglądała nigdy tak, jak Fiona Smith tego wieczoru.
Mimo że sukienka, którą miała na sobie, była podobna krojem do tych, w jakie przystroiły się inne kobiety, została uszyta z substancji tak intensywnie lśniącej i błyszczącej, że ciężko było określić jej kolor. Gęste, rude włosy dziewczyny - Nathan widywał je dotąd jedynie spięte w kucyk - luźno opadały jej na ramiona i połyskiwały jeszcze mocniej niż strój. Było trochę tak, jakby przed tortem zjawiła się inna, zupełnie nowa Fiona Smith, a płomienie świec rozbłysły jaśniej, niczym muśnięte niewidzialnym powiewem, zanim jeszcze zdążyła nadąć policzki. Potem dmuchnęła i wszystkie świeczki poza jedną zmalały i zgasły, a w powietrze poniosło się trzynaście smużek dymu. Dziewczyna z uśmiechem wyciągnęła dłoń, jakby chciała zdławić ostatnią świeczkę, lecz gdy ją odsunęła od tortu, płomyk wciąż się chybotał niczym gorejąca igła pomiędzy jej palcem wskazującym i kciukiem. Wtedy delikatnie poruszyła ręką i światełko zgasło. Poruszony mocą zaklęcia zadrżał cały dąb. Kilka suchych liści i kawałków kory spłynęło w dół - niektóre na tort. Wieśniacy wracali już przez trawnik, mamrocąc i kręcąc głowami. Służący zaczęli odkrawać miękkie, żółte porcje. Ta zbędna demonstracja cechowej magii nie wywarła na gościach najmniejszego wrażenia. Żaden też nie czuł się już szczególnie głodny.
Nie do końca rozumiejąc, w jaki sposób do tego doszło, Nathan znalazł się sam na sam z Fioną Smith przy resztkach tortu.
- Mieszkasz tam na wzgórzu, prawda? - Skinęła poprzez konary w stronę młyna. - Założę się, że wolałbyś być teraz u siebie, co? Patrzeć, jak obracają się skrzydła? Zamiast siedzieć tu i marnować dobry dzień.
Mimo że nie do końca się z nią zgadzał, skinął głową.
- Sprytna sztuczka - zauważył. - Ze świeczką.
Roześmiała się.
- Te ich twarze i zdębiałe spojrzenia! Poczułam, że muszę coś zrobić, albo wybuchnę. Powiem ci coś, może wybierzemy się obejrzeć twój młyn?
Nathan przestąpił z nogi na nogę.
- Nie jestem pewien. Mój ojciec nie lubi, kiedy obcy kręcą się koło maszyn. Poza tym, są twoje urodziny i...
- Chyba masz rację. Wiesz co? Pokażę ci kilka moich rzeczy.
Ogłupiały Nathan ruszył za Fioną Smith ku wielookiennemu budynkowi. Przeszli przez wysadzane ćwiekami drzwi. Wnętrze było duszne i ciepłe. Pomieszczeń nie był nawet w stanie zliczyć, nikt nie mógł mieszkać w tylu pokojach naraz, większość mebli była przykryta prześcieradłami. Zupełnie jakby cały dom zasypał gorący, przykurzony śnieg.
- Tutaj. - Fiona otworzyła podwójne drzwi. Zaskrzypiały. Pokój za nimi miał wysoki, niebieski sufit, ozdobiony wizerunkami cherubinów i wieloramiennych gwiazd. - To... - potrząsnęła wielką paczką, kształtem przypominającą nieco trumnę, leżącą wśród innych prezentów na podłodze - ...to dostałam od ojca. Niedorzeczne, prawda?
Ze środka, martwymi, szklistymi oczyma wpatrywało się w nich porcelanowe ciało. Nathan od zawsze uważał lalki za głupie, ale ta konkretna robiła wrażenie, choćby tylko wielkością. - Tak przynajmniej myślę, że to od niego. Bilecik jest napisany straszliwie paskudnym charakterem. Nie mogę przeczytać.
- Twojego ojca tu nie ma?
- Oczywiście, że nie. Zapewne jest w Londynie, w jednym ze swoich klubów.
- W Londynie?
- To takie miasto, wiesz. - Fiona wzruszyła ramionami i kopnęła pudełko z lalką. - Zresztą postanowił, że nie mogę już dłużej zostać w naszej szkole. Ani nawet w Stagsby. W zasadzie jestem pewna, że podjąłby tę decyzję już dawno, gdyby tylko częściej sobie o mnie przypominał. Dlatego właśnie wszyscy tu dziś jesteście. I dlatego mam na sobie tę głupią sukienkę. To ma wam uświadomić kim jestem, zanim odeślą mnie do jakiejś beznadziejnej akademii dla tak zwanych młodych dam.
Fiona przeszła przez duży pokój do największego z przysłoniętych mebli, który, gdy ściągnęła prześcieradło, okazał się olbrzymim łożem. Emaliowane ptaki wzbijały się ze spowitych jedwabiem słupków, jakby chcąc wzlecieć do gwiaździstego nieba na powale. Nathan widywał mniejsze domy. I mniejsze sprzęty.
- To była dawniej sypialnia matki. Przychodziłam tu i rozmawiałam z nią, kiedy zachorowała, próbując urodzić syna. Oczywiście, to i tak nie pomogło, więc teraz ojciec ma za spadkobiercę jedynie dziewczynę, chyba że się ponownie ożeni, co według jego słów nastąpi dopiero po jego trupie.
- I to wszystko przypadnie kiedyś tobie?
Fiona wzięła się pod boki i rozejrzała dookoła.
- Wiem, co myślisz, ale ojciec powiada, że toniemy po uszy w długach. Jestem pewna, że wy, Westoverowie, macie więcej pieniędzy niż moja rodzina. W końcu ten młyn należy do was. Mój dziadek, o, ten to był dopiero sprytny! Miał żyłkę do interesów. Był prawdziwym mistrzem kowalskim. Zaszedł w cechu wysoko, ale nigdy nie zapomniał, jak to jest stać przy kowadle. Pokazywał mi wiele różnych rzeczy. Jak rozniecić ogień w palenisku, lub najlepsze zaklęcia, dzięki którym powstaje mocne żelazo...
- A ta sztuczka z płomieniem?
Fiona spojrzała na Nathana i się uśmiechnęła. Miała chłodne, niebieskozielone oczy. Chłopak nigdy wcześniej nie doznał tak zawrotnego poczucia wspólnoty, nawet w chwilach, kiedy ciężko pracował w wiatraku.
- Pokażę ci jego stary pokój - mruknęła.
Udali się na górę po białych marmurowych stopniach, minęli kolejne zasłonięte meble, i okna o zamkniętych okiennicach. Między ich deszczułkami Nathan widział błyszczące na zewnątrz jezioro, trawniki, Burlish Hill, i znów jezioro. Korytarze były tu węższe. Weszli na kręte schody. Wreszcie dotarli na ciasny, zagracony książkami, dokumentami i szafkami strych. Zupełnie nie przypominał przestronnych pomieszczeń z parteru. Fiona z wysiłkiem otworzyła okiennicę, wpuszczając do wnętrza wąskie pasmo jaskrawych promieni słońca. Nathan zmarszczył nos i kichnął potężnie jak wulkan.
- Nosisz na sobie więcej kurzu niż te wszystkie rupiecie - powiedziała ze śmiechem.
Stojący w kolumnie światła chłopak zauważył, że istotnie otoczyła go ulotna, zwiewna mgła.
- To nie kurz - burknął. Trafiła w jego wrażliwy punkt. W szkole koledzy często nabijali się z tej białej, pylistej aury. - To mąka.
- Wiem.
Coś załopotało mu w piersi, kiedy wyciągnęła rękę i potarmosiła jego czuprynę. Mgiełka zgęstniała jeszcze bardziej.
- Przecież jesteś mistrzem swego fachu. Albo będziesz. Mąka to część ciebie. A teraz patrz.
Fiona przetarła do czysta kawałek rozświetlonego słońcem blatu i otworzyła stare księgi, o wiele większe i dziwniejsze niż młynarski Tezaurus zaklęć. Te same ciepłe palce, których dotyk czuł jeszcze na głowie, powędrowały pośród symboli i diagramów. Cechy zazdrośnie strzegły swych tajemnic i chłopak wiedział, że nie powinna mu takich rzeczy pokazywać, lecz coś go przyciągnęło.
- W ten sposób hartuje się żelazo... To jest zaklęcie do wyżarzania, znamy takich wiele... - Karty znów zaszeptały. - A tutaj masz nazwy ognia. Przynajmniej jakąś ich część. Bo zawsze coś się zmienia, za każdym razem, kiedy dosypujesz do paleniska, kiedy rozniecasz płomień, czy nawet zapalasz świeczkę.
Nathan skinął głową. Wszystko to było dla niego dziwne, ale rozumiał wystarczająco wiele, by zdać sobie sprawę, że dla Fiony Smith ogień jest - zupełnie jak wiatr - wiecznie zmienny.
- Oczywiście, mojego ojca zupełnie to nie interesuje. Lubi żartować, że zdał egzaminy w cechu tylko dlatego, by mieć zawód pasujący do nazwiska. A ja jestem kobietą i nie ma możliwości, żebym uczyła się kowalstwa... Na chwilę umilkła. Słońce usiało jej włosy miedzianymi refleksami.
Dziewczyna zapatrzyła się w otchłań wypełniających stronicę płomieni.
- Co więc będziesz robić?
- Nie wiem. - Podniosła na niego spojrzenie. Oparła się pięściami o stół, jej twarz pokraśniała. - To jest właśnie frustrujące, Nathan. Te nasze czasy. Wszystkie te stare zaklęcia, wiesz, głupie obyczaje, mamrotane przesądy i amulety, pradawne metody pracy. Wszystko to wychodzi z użycia. Nowoczesne zaklęcia są inne od tych stosowanych przez tradycyjnie pracujących rzemieślników, teraz magię można wydobywać wprost spod ziemi. Właśnie tak się teraz robi na północy, w miejscach takich jak Redhouse czy Bracebridge. Czerpią ją z gruntu, prawie dokładnie tak samo, jak wykopuje się węgiel, sól, smołę czy saletrę.
Nathan pokiwał głową. Wiedział to wszystko, ale tylko na zasadzie znajomości suchych faktów. Nigdy jednak nie słyszał, żeby ktoś na te tematy rozmawiał, a już na pewno nie z taką pasją.
- Mam szczęście. To właśnie powtarzał mi dziadek. Mówił, że mam szczęście, że urodziłam się w takiej epoce. - Pokręciła głową i zachichotała. - Przyszłość otacza nas zewsząd, zupełnie jak ś...
entlik