Jack Du Brul - Philip Mercer 01 - Projekt Kuźnia Wulkana.pdf

(1588 KB) Pobierz
Jack Du Brul
Projekt „Kuźnia Wulkana”
Przekład: Krzysztof Uliszewski
Tytuł oryginału: Vulcan's forge
23 maja 1954 roku
Cienki sierp księżyca na nocnym niebie wyglądał jak
ironiczny uśmiech. Łagodna bryza ze wschodu rozwiewała
pióropusz duszącego dymu, który wydobywał się z jedynego
komina rudowca „Grandam Phoenix”. Ogromny statek leniwie
kołysał się na falach Oceanu Spokojnego dwieście mil na
północ od Hawajów. Wkrótce jednak spokój nocy miał prysnąć
jak bańka mydlana.
„Grandam Phoenix” odbywał dziewiczy rejs; ledwie dwa
miesiące wcześniej zjechał z pochylni w Kobe. Montaż
wyposażenia i próby oceaniczne przeprowadzono w wielkim
pośpiechu, żeby statek jak najszybciej zaczął zarabiać na spłatę
ogromnych kredytów, zaciągniętych przez firmę na jego
budowę. Wykorzystanie najnowszych rozwiązań w zakresie
bezpieczeństwa i prędkości sprawiło, że jednostka ta była
wzorcowym modelem wyspecjalizowanego frachtowca. Druga
wojna światowa pokazała, że wydajność takiego statku jest
znacznie ważniejsza niż koszty projektu i budowy. Właściciele
uważali,
że
ich
najnowszy
nabytek
będzie
tego
potwierdzeniem nie tylko w odniesieniu do okrętów
wojennych, ale także statków cywilnych. Stutrzydziestodwu-
metrowy rudowiec miał się stać okrętem flagowym swojej linii
w czasie, gdy na kwitnących rynkach handlowych regionów
Oceanu Spokojnego rozwijał się transport dalekomorski.
Wkrótce po objęciu dowodzenia „Grandam Phoeniksem”
kapitan Ralph Line dowiedział się, że statkowi wyznaczono
zupełnie inne zadanie niż zadeklarowano towarzystwu
ubezpieczeniowemu.
Bardzo szybko po wprowadzeniu w życie ubezpieczeń
morskich pozbawieni skrupułów armatorzy i załogi celowo
zatapiali statki, żeby wyłudzić znaczne odszkodowanie.
Ubezpieczyciele musieli płacić, chyba że któryś z marynarzy
wyjawiał prawdę. Za zatopienie „Grandam Phoeniksa” załoga
miała dostać tyle, by opłaciło się zachowanie milczenia. Gdyby
plan oszustwa się powiódł - a wszystko na to wskazywało -
właściciele mogli liczyć na dwadzieścia milionów dolarów
odszkodowania za rudowiec, a także za utratę ładunku, którym
według deklaracji był boksyt z Malezji; w rzeczywistości
bezwartościowy żwir.
Kapitan Line wyglądał jak rasowy wilk morski. Twardziel o
głosie zniszczonym przez alkohol i papierosy stał pewnie na
rozkołysanym pokładzie z niedopałkiem lucky strike’a w
zębach, patrząc w dal. Po chwili wypluł go za burtę i zapalił
drugiego papierosa.
Przez całą II wojnę światową Line służył w amerykańskiej
marynarce handlowej. Większe straty ponosiła wtedy tylko
marynarka wojenna, dlatego służbę tę uważano za dobrą dla
szaleńców albo samobójców. A jednak Line nie tylko przeżył,
ale i awansował. W roku 1943 został kapitanem i dowodził
statkami transportującymi żołnierzy i zapasy w samo serce
wojny na Oceanie Spokojnym. W przeciwieństwie do wielu
kolegów nie stracił ani jednego okrętu.
Po zakończeniu wojny musiał pogodzić się z tym, że nie dla
wszystkich marynarzy znajdzie się zajęcie na statkach. Na
przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych ruszył więc na
Daleki Wschód, gdzie - jak wielu jankeskich kapitanów -
dowodził każdą jednostką, którą mu dawano. Transportował
podejrzane ładunki dla „szemranych” firm i nauczył się
trzymać język za zębami.
Gdy skontaktowali się z nim właściciele „Grandam
Phoeniksa”, Line uznał, że trafia mu się życiowa szansa. Nie
musiałby już dłużej żebrać o statek, kupczyć swoimi
przekonaniami, żeby tylko zostać na morzu. Miał okazję objąć
jeszcze raz komendę nad jednostką, mógł znów poczuć
kapitańską dumę. O tym, jak „Grandam Phoenix” ma skończyć,
dowiedział się dopiero po podpisaniu kontraktu. Potrzeba było
dwóch dni i sporej sumki, żeby gorycz ustąpiła miejsca zgodzie.
Stał teraz na mostku z papierosem w zębach, trzymając w
spracowanej dłoni kubek stygnącej kawy. Popatrzył na
mroczne odmęty oceanu i zaklął. Myślał ze wstrętem o tych
przeklętych prezesikach, którzy bez mrugnięcia okiem
skazywali na zagładę taki wspaniały statek. Nie rozumieli
więzi kapitana ze swoim okrętem. Z chęci zysku gotowi byli
zatopić tę cudowną, żywą przecież, istotę. Na samą myśl robiło
mu się niedobrze. Nienawidził sam siebie za to, że dał się
przekupić i uczestniczy w tym haniebnym procederze.
– Podajcie pozycję - warknął.
Zanim sprawdzono współrzędne, jeden z członków załogi
pochylił się nad ekranem radaru.
– Mamy kontakt, dwanaście mil, dokładnie na wprost -
powiedział spokojnym głosem.
Line rzucił okiem na czasomierz zawieszony na grodzi po
jego lewej stronie. To mógł być statek, który miał wziąć ich na
pokład, kiedy „Grandam Phoenix” pójdzie na dno. Czekali
dokładnie w umówionym miejscu i czasie.
– Świetna robota.
Wcześniej otrzymał bardzo dokładne i nieco dziwne
instrukcje dotyczące miejsca, kursu i czasu zatopienia statku.
Wybrano północny obszar Oceanu Spokojnego, znany z
Zgłoś jeśli naruszono regulamin