Bóg zwierząt A5.doc

(1985 KB) Pobierz
Bóg zwierząt




Aryn Kyle

Bóg zwierząt

 

Przełożyła: Ewa Penksyk-Kluczkowska

Tytuł oryginalny: The God of Animals

Rok pierwszego wydania: 2007

Rok pierwszego wydania polskiego: 2009

 

Kiedy jej starsza siostra ucieka z domu, by poślubić kowboja, na barki Alice Winston spada ciężar rodzinnych problemów: cierpiąca na depresję matka, powściągliwy, przepracowany ojciec i podupadłe ranczo. Trwa właśnie nadzwyczaj upalne lato, rośnie stos rachunków, Alice z jednej strony marzy o ucieczce od samotności swego wypełnionego obowiązkami życia, z drugiej zaś pragnie pomóc ojcu, który stara się jakoś zachować w całości i rodzinę, i ranczo.

Aby związać koniec z końcem, Winstonowie zajmują się rozpieszczonymi końmi bogatych sąsiadów. Alice pierwszy raz w życiu ma okazję zetknąć się z władzą i bezpieczeństwem, które zapewniają pieniądze. Ponieważ losy i pomyślność jej rodziny splatają się z życiem klientów, dziewczyna zostaje wciągnięta w dorosły świat tajemnic i trudnych prawd, a wkrótce odkrywa, że ludzie - w tym również ona - mogą być okrutni, mogą kłamać i oszukiwać, choć czasem potrafią także zrobić coś bezinteresownego i poruszającego serce. W końcu Alice wraz ze swoją rodziną musi przetrwać serię wstrząsających, burzliwych wydarzeń, które wystawią na próbę jej miłość i dowiodą potęgi wybaczenia.


Rozdział pierwszy.

Pół roku przed tym, jak Polly Cain utonęła w kanale, moja siostra Nona uciekła z domu i poślubiła kowboja. Ojciec stwierdził, że dawniej to by ją zatrzymał, a ja nie wiedziałam, czy ma na myśli ten etap naszego życia, kiedy jeszcze była mu posłuszna, czy też ten etap w historii, kiedy grupa pościgowa z Biura Szeryfa Desert Valley mogłaby z pochodniami w dłoniach ruszyć za nią w pogoń, by zaciągnąć ją za żółte włosy z powrotem do domu. Ojciec należał do grupy pościgowej jeszcze przed moim przyjściem na świat. Mawiał, że od masonów pościgowcy różnią się jedynie tym, że nie składają dziewic w ofierze. Opłacali składki, występowali konno na paradach oraz pilnowali porządku na rodeo, gdzie właśnie moja siostra poznała kowboja. Tylko raz od wielkiego dzwonu wzywano ich do zadań naprawdę ważnych, takich jak usunięcie zwalonego drzewa z tropu myśliwskiego czy wyciągnięcie martwej dziewczynki z kanału.

Polly Cain zniknęła w środę po południu i z początku ludzie mówili, że ją porwano. Jedenastolatki nie uciekają z domu, uzgodniono więc, że ktoś musiał ją uprowadzić. Potem jednak na drodze gruntowej biegnącej nad kanałem znalazł się jej tornister i wkrótce wezwano mojego ojca. Grupa pościgowa przeszukiwała kanał przez dwa dni i na ten czas panowie zamienili swoje białe koszule galowe oraz czarne filcowe stetsony na sięgające im po pachy gumowe wodery, w których jeden przy drugim brnęli przez brązową wodę. Minęłam ich w drodze ze szkoły. Choć był dopiero kwiecień, nad wodą zaczęły się już wylęgać jętki, i patrzyłam, jak mój ojciec strzepuje je z twarzy. Pomachałam mu i zawołałam go z brzegu, ale on zacisnął zęby i nawet na mnie nie spojrzał.

- Znaleźliśmy tę dziewczynkę - oznajmił, kiedy wrócił do domu następnego popołudnia. Przygotowywałam właśnie w plastikowym dzbanku oranżadę w proszku. Ojciec wsadził do środka palec, po czym go oblizał. - Utknęła w kracie.

- Nie żyje? - zapytałam, a on wbił we mnie wzrok.

- Trzymaj się z dala od tego kanału w drodze do domu, Alice - odparł.

- Będzie pogrzeb? - Wyobraziłam sobie scenę niczym z filmu, jak stoję na pogrzebie w czarnej sukni i ciemnych okularach, zbyt smutna, by płakać.

- Co cię to obchodzi?

- Pracowałyśmy razem na zajęciach technicznych. Robiłyśmy latarnię. - Prawdę mówiąc, Polly robiła latarnię, a ja się temu przyglądałam. Okazała się wtedy równiachą i pozwoliła mi trzymać ją, kiedy przechodził nasz nauczyciel, pan McClusky, tak aby myślał, że ja również się przyłożyłam do wykonania dzieła.

- Nie mam czasu wozić cię na pogrzeb, Alice - powiedział ojciec, kładąc mi dłoń na głowie. - Za dużo tu roboty. Już i tak straciłem dwa dni.

Kiwnęłam głową i zamieszałam oranżadę drewnianą łyżką. Zawsze było za dużo roboty. Mój ojciec miał stajnię. Pomiędzy spotkaniami pościgowców dawał lekcje jazdy, hodował i sprzedawał konie ludziom, którzy karmili je plasterkami jabłek położonymi na dłoni i mówili do nich „kochanie”. Co rano, jeszcze przed świtem karmiliśmy z ojcem zwierzaki, po czym szłam do szkoły, strząsając siano z włosów i z ubrania oraz drapiąc się po klatce piersiowej, bo drobinki siana wpadły mi za koszulkę. Popołudniami sprzątaliśmy boksy, oporządzaliśmy i trenowaliśmy konie. Był sezon źrebienia i ojciec ani na chwilę nie chciał zostawiać stajni, na wypadek gdyby któraś z klaczy zaczęła rodzić. No i dobrze. I tak nie miałam czarnej sukienki.

- Stary wyga z ciebie, mała - mówił. - Kiedy twoja siostra wróci, wszystko się uspokoi.

Ciągle to robił - opowiadał, jak to moja siostra wróci do domu i wszystko będzie takie jakie dawniej. Przez chwilę zastanawiałam się, czy aby nie ma racji. Tamte wydarzenia potoczyły się tak szybko. Nona poznała Jerry'ego w niedzielę, a w czwartek spakowała cztery kartony i plecak, po czym wyjechała jego furgonetką.

Jerry ujeżdżał mustangi na rodeo i poślubił moją siostrę w urzędzie stanu cywilnego w Kansas. Ojciec powiedział, że Jerry skręci sobie kark przy tym ujeżdżaniu, a Nona przez resztę życia będzie go wozić na wózku inwalidzkim i trzymać mu miseczkę, do której on będzie się ślinił. Ona nie należy do amatorek małżeństwa, mówił ojciec. Siedzieć na tyłach i wiwatować na czyjąś cześć to nie dla niej.

Mijały jednak miesiące, a w listach Nony wciąż roiło się od uśmiechniętych buziek i wykrzykników. W porównaniu ze światkiem zawodów jeździeckich, pisała, rodeo to bajka. Jedli z Jerrym steki na obiad i spali w motelach, co oznaczało wielki postęp w stosunku do konkursów, na których żywiliśmy się batonikami musli, piliśmy wodę sodową, a spaliśmy z końmi w stajni, żeby nikt ich nocą nie ukradł.

Jej listy zawsze były zaadresowane do mnie. Zaczynały się od „Moja mała Alice”, a kończyły na „Ucałuj ode mnie mamę i tatę”. Zostawiałam listy na blacie kuchennym, żeby tata do nich zajrzał, czego chyba nigdy nie zrobił, a po kilku dniach zanosiłam je do pokoju mamy i czytałam jej na głos.

Moja matka niemal całe moje życie spędziła w swoim pokoju. Nona mówiła, że przed naszym przyjściem na świat mama była gwiazdą na zawodach jeździeckich, zgarniała wszystkie nagrody i nawet ukazało się jej zdjęcie w gazecie. Mówiła, że pewnego dnia, kiedy byłam jeszcze niemowlęciem, mama podała mnie jej, oznajmiła, że jest zmęczona, i poszła na górę odpocząć. Nigdy nie zeszła już na dół.

Ojciec przeniósł się do pokoju gościnnego, tak żeby jej nie przeszkadzać, i wszyscy zawsze zdejmowaliśmy buty, mijając jej pokój. Nie robiła za dużo zamieszania. Nie wołała o dodatkowe koce, o kruszony lód ani o ciszę. Po prostu leżała w łóżku przy zaciągniętych zasłonach i oglądała telewizję z wyłączonym dźwiękiem. Łatwo było zapomnieć, że w ogóle tam jest.

Siadałam na jej łóżku i czytałam listy Nony przy niebieskim świetle telewizora, a mama poklepywała mnie po nodze i mówiła „To miło, naprawdę miło, prawda, Alice?”.

Oddychałam przez usta, by nie czuć kwaśnego, wilgotnego zapachu jej żółtej skóry i tłustych włosów. Mama kazała mi podawać nazwę każdego miasta, z którego nadchodził list, i opowiadać, jak moim zdaniem ono wygląda. Wyobrażałam sobie rodeowe miasta jako suche, zakurzone miejsca z brudnymi motelami i rzędami fast-foodów, ale siliłam się na pomysłowość: w McCook w Nebrasce przy każdej ulicy rosły kasztanowce. Marion w Illinois słynęło z purpurowych zachodów słońca. W Sikeston w Missouri znajdował się park ze stawem, nad którym ludzie karmili kaczki. Kiedy już nie mogłam nic wymyślić, mówiłam, że muszę iść do łazienki albo że muszę pomóc ojcu w stajni, i wymykałam się z jej pokoju, zamykając za sobą drzwi.

Po wyjeździe Nony ojciec powiedział, że na szczęście mamy Sheilę Altman.

Mieszkała po drugiej stronie Desert Valley i chodziła do nowej szkoły z komputerami i klimatyzacją. Sheila Altman miała niebieskie oczy i łagodny głos.

Mówiła „chciałabym”, „czy mogłabym” i zawsze pamiętała o „przepraszam” i „dziękuję”. Miałam ochotę garściami powyrywać jej słodziutkie blond włoski.

Kiedy matka przyjechała z nią do nas, Sheila popędziła do stajni ucałować konie i nakarmić je przywiezionymi z domu marchewkami. Pani Altman wysiadła z samochodu z aparatem fotograficznym oraz książeczką czekową i patrzyła, jak jej córka ładuje się do stajni.

- No, panie Winston - oznajmiła - czeka pana dzisiaj mnóstwo pracy.

Pani Altman powiedziała mojemu ojcu, że przez kilka ostatnich lat wydała tysiące dolarów, żeby wysyłać Sheilę na obozy konne, gdzie ta przez tydzień dbała o konia jak o własnego, karmiła go, oporządzała i sprzątała mu boks. Mój ojciec zażartował, że pozwoliłby Sheili posprzątać całą stajnię za połowę tej sumy, ale kiedy pani Altman zachłysnęła się i powiedziała „Naprawdę?” bez zająknienia odparł:

- Tej dziewczynce? Absolutnie.

Od tej pory pani Altman codziennie po szkole wiozła Sheilę z drugiego końca doliny i płaciła mojemu ojcu, żeby pozwalał jej oporządzać konie i sprzątać boksy.

W obecności Sheili ojciec był radosny i beztroski. Mówił jej, że jest niesamowitym twardzielem i że bez niej byśmy sobie nie poradzili. Po jej odjeździe głaskał mnie po plecach i mówił:

- Spełniaj każdą zachciankę tej dziewczyny, Alice. Wciskaj jej w tyłek słodkie słówka. Sheila Altman to nasz bon żywnościowy. I ma zupełnie inne nastawienie niż twoja siostra.

Ojciec zawsze powtarzał, że Nona ma cięty język i niewdzięczne serce, ale zazwyczaj mówił to z uśmiechem. Dostawała szału jak nikt na świecie. Kiedy chciało jej się pić, wrzeszczała. Kiedy było jej gorąco, płakała. A kiedy była wściekła na ojca, jej twarz nieruchomiała i tak tężała, że wyglądała, jakby miała się zaraz rozpaść na dwie części.

Ojciec starał się być miły, kiedy powiedział, że nie mam usposobienia do zawodów, bo tak naprawdę chodziło mu o to, że nie mam talentu. Nie umiałam zapamiętać, że jednocześnie mam się uśmiechać, opuszczać pięty, a palce u stóp kierować do wewnątrz, trzymać łokcie przy sobie, plecy zaś prosto. Kiedy skupiałam się na uśmiechaniu, zapominałam o wodzach, kiedy natomiast pamiętałam o postawie, moje stopy wysuwały się ze strzemion. Ojciec mówił, że i tak bardziej mnie potrzebuje poza areną, ale rozumiałam, o co chodzi. Musieliśmy dbać o renomę i zarabiać na życie. Koniec końców nie przynosiłam korzyści.

Ale Nona była tak dobra, że wystarczała za nas dwie. Uśmiechała się, śmiała w głos i puszczała oko do sędziów. Poza areną pozwalała małym dziewczynkom z publiczności siadać na swoim koniu. Kiedy pokazywała im, jak trzymać wodze i gdzie wsadzać nogi, do ich rodziców mówiła: „Urodzona amazonka!”. Potem obdarzała promiennym uśmiechem odpowiednią mamę i mówiła: „Mój tata daje lekcje. Musicie kiedyś do nas przyjechać”.

Yellow Cap był ostatnim koniem, którego ojciec dla niej kupił. Był to palomino[1] - najbardziej olśniewający, największy, najpiękniejszy rumak na arenie. Kiedy zobaczyłam go po raz pierwszy, byłam pewna, że zabije moją siostrę, ale Nona dosiadła go bez trudu. Potrząsnęła wodzami i powiedziała: „Dobry chłopczyk”.

Yellow Cap wygiął szyję w łuk, wyokrąglił grzbiet i objechali arenę, jakby byli na pokazie. Ojciec przyglądał się im, stojąc na uboczu z przyszłym klientem:

- Ten koń stanie dla niej na rzęsach - powiedział.

Nazajutrz po tym, jak Polly wyciągnięto z kanału, nie mieliśmy zajęć technicznych. Całą szóstą klasę zebrano natomiast na sali gimnastycznej i zaproszono do dobrowolnych modlitw. Potem kazano nam iść do domu i porozmawiać z rodzicami o tym, co czujemy.

W domu zastałam panią Altman i mojego ojca wraz z Sheilą, która miała na sobie kostium mojej siostry.

- No, nie wiem - mówiła pani Altman. - Nie jestem pewna, czy to odpowiedni kolor.

- To samo sobie pomyślałem - odparł mój ojciec. - Dokładnie to samo.

- Lepiej jej w czerwonym. - Pani Altman zatoczyła palcem kółko, a Sheila posłała mi nieśmiały uśmiech i obróciła się, by zaprezentować się matce z drugiej strony.

- Mamy czerwoną koszulę - przypomniał sobie mój ojciec. - Alice, idź do pokoju Nony i przynieś czerwoną koszulę. - Sheila wbiła wzrok w ziemię, a ja rzuciłam tornister i ruszyłam wykonać polecenie.

Musiałam przedrzeć się przez stosy wstęg i trofeów, żeby dostać się do szafy, a kiedy ją otworzyłam, nie wyczułam w ubraniach Nony jej zapachu. Przyciskałam twarz do różnych tkanin, próbując znaleźć ślad siostry, zakurzoną, słodką woń jej dezodorantu, owocową nutę jej balsamu do ciała, ale bezskutecznie. Nic nie zostało.

Niosąc czerwoną koszulę na wieszaku, minęłam uchylone drzwi pokoju matki.

- Alice, to ty?

Otworzyłam drzwi i przygotowałam się na falę stęchłego powietrza. Matka siedziała oparta o trzy poduszki, a światło z ekranu telewizora migotało na jej twarzy. Ustawiłam stopy w progu, starając się nie przekroczyć linii, w miejscu gdzie wykładzina korytarza przechodziła w wykładzinę sypialni.

- Bądź tak miła i zamknij okno. - Poderwała bladą dłoń i westchnęła. - Wlatują tu te małe robaczki. Boję się, że mnie gryzą podczas snu.

- Jętki nie gryzą, mamo - zaoponowałam, ale przeszłam przez pokój i zamknęłam okno.

- Nie cierpię ich - powiedziała. - Paskudztwa. Z tej ohydnej wody. W blasku telewizora jętki wyglądały szaro i niezdrowo. Próbowałam przegonić je za okno. Czułam na karku spojrzenie matki.

- Może zostaniesz i opowiesz mi, co dzisiaj było w szkole? - poklepała łóżko obok siebie.

Podniosłam czerwoną koszulę.

- Muszę to zanieść tacie.

Przez chwilę patrzyła na mnie, mrugając powiekami, a potem odwróciła wzrok w kierunku telewizora. - No to się pospiesz.

Sheila rzeczywiście o wiele lepiej wyglądała w czerwonym i mój ojciec sprzedał pani Altman koszulę Nony za sumę dwukrotnie wyższą niż ta, którą sam kiedyś zapłacił.

Na zajęciach technicznych nie wiedziałam, co robić z niedokończoną latarnią.

Bałam się spawać, a coś mi się wydawało, że nie zdołam skleić poszczególnych części taśmą. Ale chłopcom ciągle było mało spawania i kilku licytowało się, który dokończy moją latarnię. Ostatecznie przyjęłam ofertę trzech dolarów i pepsi, a potem patrzyłam, jak spajają elementy dzieła.

Pan McClusky zasugerował, że miło byłoby dać latarnię matce Polly, więc po szkole układałam sobie w głowie, co mogę powiedzieć, kiedy zadzwonię do drzwi jej domu. Ledwie znałam zmarłą koleżankę, a nigdy nie widziałam jej matki, ale taki serdeczny gest może doprowadzić ją do łez. Może poprosi, żebym weszła na chwilę. Zrobi mi herbatę i poczęstuje pierniczkami, głaszcząc mnie po włosach. „Możesz do nas przychodzić w każdej chwili - powie. - Jeśli chcesz, zostań na noc”.

Ale kiedy ćwiczyłam właściwy sposób wykonania swojego gestu, zauważyłam na latarni miejsca, w których rozmazałam farbę, sprawdzając, czy już wyschła.

Matka Polly zapewne miała dom wypełniony doskonałymi przedmiotami, które zrobiła jej córka: starannie zszyte woreczki na fasolkę z zajęć gospodarstwa domowego, symetryczny gliniany pojemnik na ołówki z zajęć plastycznych, wszystkie te rzeczy, które spod moich rąk wychodziły koślawe albo nierówne.

Podarunek w postaci byle jakiej latarni tylko wprawi tę kobietę w zakłopotanie. Nie zaniosłam więc latarni do domu Polly, tylko zawinęłam ją w kartkę papieru i wsadziłam do tornistra. Ruszyłam drogą nad kanałem, pijąc pepsi i żałując, że nie pozwoliłam chłopcom również pomalować latarni.

Kiedy dotarłam do domu, ojciec siedział przed stajnią, polerując siodło konkursowe Nony. Twarz miał czerwoną, a skóra wokół ust wyglądała na ściągniętą i napiętą.

- Twoja matka cały dzień płacze - powiedział na mój widok.

- Gdzieś ty była?

- W szkole, a gdzie miałam być?

- Nie mów do mnie takim tonem.

Wbiłam wzrok w ziemię.

- Idź na górę i bądź miła dla matki. Powiedz, jak bardzo ją kochasz. Niech poczuje się wyjątkowa. A potem wróć mi pomóc. Trzeba zrobić tysiące rzeczy. Ja już mam dość tej całej roboty.

Spojrzałam na niego. Nona nie wróci. Nigdy.

- Może Sheila Altman to zrobi, kiedy przyjdzie.

Ojciec wstał. Sprawiał wrażenie wielkoluda. Przez chwilę myślałam, że mnie uderzy, i próbowałam oszacować odległość od domu. Może zdołam mu się wymknąć. On jednak schował twarz w dłoniach, a ramiona mu opadły.

- Proszę, Alice - jęknął przez palce. - Proszę.

Poszłam na górę. Na twarzy mojej matki widniały ślady łez, a kosmyki włosów przylgnęły do mokrych plam na policzkach.

- Dlaczego płaczesz, mamo? - zapytałam od progu. Chciałam, żeby w moim głosie zabrzmiała słodycz, ale zabrzmiało tylko znużenie. - Źle się czujesz?

Krzyknęła na mój widok.

- Chodź do mnie. - Każda część mojego ciała zesztywniała, ale pomyślałam o ojcu z twarzą schowaną w dłoniach, więc wstrzymałam oddech i ruszyłam do niej.

Wciągnęła mnie do łóżka i przycisnęła moją głowę do swojego ramienia.

- On cię tu przysłał, prawda? Miał dzisiaj ze mną utrapienie.

- Tata martwił się o ciebie - powiedziałam.

Jej włosy spadły mi na twarz. Próbowałam unieść głowę, żeby jakoś oddychać.

- Kiedyś na mój widok się uśmiechał - wyszeptała. - Patrzył na mnie jak na gwiazdę filmową. Wyobrażasz sobie? - Westchnęła i wyprostowała się. Potem zagryzła wargę i spojrzała na swoje dłonie. - Była sprytna - dodała cicho. - Na tyle sprytna, że wyjechała, póki jeszcze mogła.

Nie wiedziałam, co powiedzieć.

- Tutaj szybko by się zużyła. Szybko by się postarzała i szybko wykończyła. A teraz jeździ w nowe miejsca i poznaje nowych ludzi. - Odwróciła ode mnie głowę.

Jej koszula nocna była pognieciona, a w świetle telewizora skóra wyglądała na matową i grubą.

- Zrobiłam coś dla ciebie - powiedziałam. - W szkole.

- Naprawdę? - Otworzyła usta i przyłożyła rękę do piersi. - Sama zrobiłaś?

Sięgnęłam do tornistra.

- To latarnia - ciągnęłam. - Widzisz? Tu wsadzasz świeczkę i możesz to powiesić, żeby sobie oświetlić pokój.

Matka zachłysnęła się, kiedy podałam jej latarnię. Przesunęła palcami po spawanych krawędziach i pomazanym farbą wnętrzu.

- Ty to zrobiłaś? Dla mnie?

- Yhm.

- Och, kochanie - uściskała mnie. - My dwie zatroszczymy się o siebie nawzajem, dobrze?

Wstałam i wycofałam się w stronę drzwi.

- Teraz muszę pomóc w stajni. Tata kazał.

Na dworze pani Altman wypisywała czek dla ojca. Kiedy podeszłam do niego, podniósł brwi, a ja kiwnęłam głową.

- Nic jej nie jest - oznajmiłam, a on westchnął.

- Komu? - zapytała pani Altman z promiennym uśmiechem. - Pani Winston? - Ojciec i ja wymieniliśmy spojrzenia. - Chętnie bym ją poznała.

- Moja żona unika ludzi - wyjaśnił ojciec z zakłopotaniem, nie odrywając oczu od czeku.

- Jest chora - dodałam, a oni oboje spojrzeli na mnie.

- Na co? - Pani Altman zerknęła na ojca.

- Ma uczulenie na słońce - ciągnęłam. - I na świeże powietrze. - Ojciec rozchylił usta.

- Potworność! - wykrzyknęła pani Altman. - Czym się to objawia?

- Puchnie jej głowa - wyjaśniłam, a oni gapili się na mnie. - I dostaje wysypki. I gorączki. I czasami mdleje. - Ojciec mnie szturchnął.

Pani Altman złożyła dłonie.

- Jakie to straszliwe! - jęknęła. - Biedactwo!

Kiedy już wręczyła ojcu czek i podążyła za córką do stajni, ojciec przyjrzał mi się uważnie.

- Jesteś niegodziwą, niepoprawną kłamczuchą, Alice Winston - powiedział. Ale uśmiechał się przy tym.

Sheila Altman pomogła nam wyprowadzić konie sportowe ze stajni, żeby zrobić miejsce dla źrebnych klaczy, które w czasie porodu musiały mieszkać pod dachem.

Kiedy sprowadzaliśmy ciężarne klacze z pastwiska, Sheila pisnęła i klasnęła w dłonie.

- Nie mogę się doczekać maluszków! - powiedziała do mnie. Nasze klacze nosiły proste imiona, takie jak Misty, Lucy, Ginger oraz Sally. Były powolne i spokojne, miały długie łby, splątane grzywy i zniekształcone brzuchy. Sheila przykładała dłonie do ich beczkowatych brzuchów i mówiła, że czuje, jak źrebak rusza się w środku.

- Kopnął! - krzyknęła do mnie. - Przysięgam, że poczułam jego kopnięcie.

Po jej odejściu wzięłam Yellow Capa z zagrody i usiłowałam rozczesać mu splątaną grzywę i ogon. Ojciec mi się przyglądał. Kiedy wyciągałam włosy ze szczotki i upuszczałam je na ziemię, odchrząknął.

- Pani Altman chce kupić Yellow Capa dla Sheili - powiedział. Moje palce zlodowaciały. Udawałam, że dalej wyciągam włosy ze szczotki.

- Ona sobie z nim nie poradzi.

Ojciec skubnął niewidzialną nitkę z koszuli.

- Chcesz w tym roku wziąć udział w zawodach? Wbiłam w niego wzrok.

- To zachowaj swoje zdanie dla siebie.

Pogrzeb Polly Cain miał się zacząć o siedemnastej w czwartek, na cmentarzu naprzeciwko aquaparku. Po powrocie ze szkoły ćwiczyłam przed lustrem smutny wygląd i skruchę. Może ojciec zmieni zamiar i zabierze mnie, a potem mama Polly wyłowi mnie z tłumu jako bliską koleżanką zmarłej córki. Podejdę do niej powoli, a ona mnie do siebie przyciągnie. Wpatrując się w swoje odbicie, wyobraziłam sobie popołudnia, które spędzam z mamą Polly przy kuchennym stole, a przed nami leży album rodzinny. Ona wskaże zdjęcia Polly w kostiumach na Halloween i na recitalach fortepianowych. „Widzisz?” - powie. - „Widzisz, jaka jesteś do niej podobna?”. Ja oprę głowę na jej ramieniu, a jej włosy będą pachniały truskawkami i cytrynami. Powiem jej, jak bardzo tęsknię za Polly, jak nieodwracalnie wszystko się zmieniło po jej odejściu, ona zaś ucałuje moje powieki i palce i zapłacze w moje dłonie.

„Była moją najlepszą przyjaciółką, najwspanialszą na świecie” - powiem. I może to wcale nie będzie kłamstwo. Nikt nie udowodni, że nie była moją najlepszą przyjaciółką. W końcu już nie żyła.

Nie zdążyłam jednak przekonać ojca, żeby mnie zabrał, bo nasza Lucy zaczęła rodzić pierwszego w tym roku źrebaka i wiedziałam, że nie będzie mnie na cmentarzu, by oddać ostatni hołd koleżance. Pomogłam ojcu zawinąć bandażem ogon Lucy, tak żeby młode się weń nie zaplątało. Na kolanach sprzą...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin