Piotr Korda
Wadera
Pierwsze wydanie polskie 1968
Ilustrował: Stanisław Rozwadowski
Spis treści:
PONAD WODĄ 6
GŁÓD 10
DZIWNY STWÓR 15
MIGOTLIWE ŚWIATŁO 19
TROP W TROP 22
POD SKALNYM WISZAREM 26
ŁOWY 31
STRÓŻ CUDZEGO MIENIA 36
NA SKALE 41
CHYBIONY STRZAŁ 45
SPRZYMIERZEŃCY 48
WSPÓLNA PORAŻKA 53
PRZEDWIOŚNIE 56
PORA GODÓW 58
ROZTOPY 65
W ZGODZIE Z PRAWEM NATURY 69
NARADA 75
NAD TAMĄ BOBRÓW 80
RUDY 86
NA CZATACH 93
NIEŻYJĄCY ŻYWICIEL 102
DOBROCZYNNY OGIEŃ 109
MATKA WILCZYCA 115
DOMOSTWO NAD ZALEWEM 122
BURA MŁODZIEŻ 127
PODSTĘPNY PLAN 131
PORWANIE 136
POGOŃ 143
JEŃCY 148
ODSIECZ 156
ZAGADKA 161
PIERWSZE WSPÓLNE KROKI 166
PRÓBY, PORAŻKI, ZWYCIĘSTWA 170
POROZUMIENIE 174
NIEZNANY SYGNAŁ I WROGIE SĄSIEDZTWO 177
JEDNEGO ZBRAKŁO 184
OBROŃCA 189
ZNÓW W ZIMOWEJ SIEDZIBIE 195
GDZIEŚ Z GŁĘBI KNIEI 203
Posłowie. 209
„O świcie przestał sypać śnieg. Szeroką drogą przez gęsty sosnowy młodnik nikt przede mną tego ranka nie szedł. Napisałem - nikt nie szedł - i rozumiemy doskonale, że miałem na myśli człowieka. Ileż w tym zarozumiałości! Tak jakby i w przyrodzie nic się poza człowiekiem nie liczyło...”
Jan Edward Kucharski
Nad szerokim rozlewiskiem rzeki unosił się gęsty opar porannej mgły, przesłaniając jesienny krajobraz. W powietrzu wyczuwało się swoistą woń, jaką wydaje z siebie podmokły mech i wilgotne, opadłe z drzew liście. Szuwary pożółkły już i utraciwszy znaczną część swych szablastych liści, na wpół zwiędłe, osuwały się w głąb przybrzeżnego mokradła. Było cicho i bezwietrznie. Tylko od czasu do czasu dawało się słyszeć stłumione plaśnięcie ciała ryby o ciemną teraz i nieprzejrzystą powierzchnię wody. Pozorny bezruch trwał dłuższą już chwilę, kiedy z nagich konarów starej topoli rozniósł się nagle terkotliwy i natrętny skrzek spłoszonej sroki. Wkrótce przemknęła w górze jej połyskliwa sylwetka i spomiędzy przybrzeżnych zarośli z chrapliwym krzykiem i łopotem zerwała się czapla.
I znów zapadła cisza. Nie trwała jednak długo. Przerwał ją miarowy, powtarzający się chlupot wody, a tuż za pasem przybrzeżnych trzcin i sitowia, zamajaczyła wielka kłoda. Sunęła leniwie i minąwszy cypel porosły leszczyną, wychynęła wreszcie z zarośli i mglistego oparu. Po czarnej powierzchni wody płynął zwykły, obłupany z kory, kilkumetrowy pień. Był wydrążony lub raczej wypalony wewnątrz, stanowiąc w ten sposób coś na kształt koryta. W wydrążeniu pnia na rozstawionych szeroko nogach stał rosły brodaty mężczyzna odziany w skóry. Wpierając raz po raz w dno rozlewiska długą, mocną żerdź, odpychał powolnym ruchem czółno, nadając mu zamierzony kierunek.
Po chwili kłoda uderzyła lekko o przybrzeżny korzeń, a sternik i pasażer w jednej osobie, nie wypuszczając z dłoni żerdzi, wyszedł z czółna do wody sięgającej tu zaledwie kolan. Zahaczywszy następnie sęk żerdzi o tępy dziób swej prymitywnej łodzi, podciągnął ją i witką łozy przywiązał u nadbrzeżnych korzeni. Uporawszy się z tym oparł żerdź o pobliskie drzewo, po czym sięgnął do wnętrza czółna i wydobył cztery strzały zakończone kościanymi grotami. Obrócił w palcach każdą z osobna, przejrzał je w skupieniu i ująwszy wszystkie razem w garść, wsunął za rzemień opasujący biodra. Następnie wydostał lekko wygięte, gładko obrobione drzewce, u którego wierzchołka zwisała sprężysta struna skręcona w luźną spiralę, i wyskoczył na brzeg. Tu rozejrzał się poszukując jakby czegoś na ziemi. Wzrok jego zatrzymał się na rozwidleniu korzeni pobliskiego dębu. Zatknąwszy pomiędzy korzenie ten koniec drzewca, u którego przytwierdzona była struna, mężczyzna podał się ku przodowi i napierając ciężarem całego ciała na jego wolny koniec wygiął je w łuk. Nie zwalniając naporu sięgnął po strunę, naciągnął ją ku sobie i zahaczył o niewielki sęk sterczący u wolnego wierzchołka drzewca. Wreszcie zwolnił ostrożnie nacisk, wyprostował się” odsapnął i obrócił łuk w dłoniach. Sprawdzając prężność i moc napiętej teraz cięciwy, naciągnął ją silnie” przytrzymał chwilę i puścił. Struna jęknęła, mężczyzna przysłuchiwał się temu dźwiękowi, następnie zarzucił łuk na ramię i ruszył w las. Jego barczysta sylwetka skryła się po chwili w gęstwinie, a odgłosy łamanych szerokimi stopami gałązek zupełnie ucichły..
Blade słońce nie wyszło jeszcze zza lasu, kiedy lekki powiew wiatru rozdmuchał znad rozlewiska resztki mgły, ukazując zaskakującą w tym dzikim krajobrazie budowlę. Zawieszona nad lustrem wody, połyskiwała wilgotną bielą okorowanych świerkowych okrąglaków. Masywne pale zanurzone głęboko w mulistym dnie stanowiły jednocześnie fundament, szkielet i obramowanie tego nawodnego szałasu. Boki jego wypełnione były odartymi z kory bierwionami, spomiędzy których tu i ówdzie sterczały kępki mchu torfowego. Bez wątpienia służył on jako materiał uszczelniający. Dach szałasu tworzyły pochyło ustawione i jak rybie łuski zachodzące na siebie płaty kory modrzewiowej, a niskie wejście, osłonięte zwisającą skórą jelenia, było ledwie widoczne. Przed wejściem znajdował się niewielki pomost wysłany suto zeschłą trawą i listowiem. W stercie liści, zagrzebany w nich niemal do połowy, siedział chłopiec. Oparty plecami o ścianę szałasu, skręcał w palcach wypłukane jelito borsuka. Czynności tej oddawał się w skupieniu i dopiero donośny, wysoki głos” jaki rozległ się z nawodnego szałasu, kazał mu ją przerwać i skryć się w jego wnętrzu. Jednocześnie dał się słyszeć płacz niemowlęcia, a w niskim otworze wejściowym ukazała się pochylona postać kobiety. Zsunąwszy się zręcznie po palu stanowiącym podporę budowli, kobieta znalazła się w uwiązanej tu wydrążonej kłodzie, chybotliwej i zupełnie podobnej do czółna, jakie u brzegu pozostawił poprzednio brodaty mężczyzna. Zwolniwszy swe czółno z uwięzi kobieta ujęła w dłonie długą tyczkę; zręcznie nią manewrując nawróciła kłodę i odpłynęła ku pobliskiemu brzegowi. Wkrótce czółno skryło się w zaroślach, a ponad nimi ukazała się po chwili błękitna i zwiewna wstęga dymu. Zaraz też rozwiała się i w ślad za nią z zarośli począł wysuwać się ku górze słup kłębiastego, brunatnego dymu, jaki w ogniu dają wilgotne gałęzie.
Dlaczego tych czworo istot ludzkich porzuciło gromadę swych pobratymców i przybyło w te właśnie strony, nie wiemy. Z pewnością jednak nie kaprys stał się przyczyną ich osamotnienia. Świeże blizny widoczne na karku, ramieniu i czole mężczyzny, a zwłaszcza okoliczności, w jakich powstały, rzuciłyby pewne światło na przyczynę banicji owego stadła ludzkiego. Być może brzemienna w skutki waśń ze współplemieńcami zmusiła ich do opuszczenia starego siedliska i rodzimej gromady plemiennej...
A może lawina skalna lub inny kataklizm przyrody zgładził ich współrodaków i współmieszkańców?
Dość, że tych czworo ludzi, stanowiących naturalną rodzinę i pozostawionych w walce z dziką przyrodą własnej tylko przemyślności, prowadziło tu czas jakiś trudne i pełne niebezpieczeństw życie samotnych mieszkańców puszczy.
Kiedy z biegiem czasu mróz skuł lodem rozlewisko rzeki, chroniące dotąd szałas przed najściem drapieżnych zwierząt, mieszkańcy nawodnej chaty opuścili ją, pozostawiając jednak dowody zamierzanego powrotu. Ich czółna, zabezpieczone przed rozsychaniem i gniciem żywicą sosnową i łojem zwierzęcym, okryte płatami kory i obrócone dnem ku górze, leżały na brzegu, a wejście na pomost prowadzący do szałasu, zastawione stertą potężnych konarów, stało się niewidoczne. Siady stóp, jakie mieszkańcy szałasu pozostawili na przybrzeżnym śniegu, skierowane były w stronę skalnego płaskowyżu rozciągającego się o dzień drogi na zachód.
Była zima. Powiedzielibyśmy, że działo się to w lutym. Późne słońce, w połowie ukryte już za ścianą lasu, barwiło różowofioletowym światłem mgliste powietrze. Wkrótce nastała szarość. Mróz tężał. Krople wody zwisające za dnia z wierzchołków gałązek brzóz zastygły ścięte mrozem i poruszane teraz podmuchem wiatru uderzały o siebie, wydając lekki chrzęst... Ucho zwiniętej w kłębek wilczycy drgnęło i zwróciło - się w kierunku, skąd dochodził nowy dla niej odgłos. Po chwili zwierzę uniosło ciężki łeb i poczęło węszyć, wciągając powietrze krótkimi haustami. Czarny, połyskliwy nos odchylił się w prawo, potem w lewo, i uspokojony brakiem niepokojących woni wsunął się ponownie w puszystość sierści, grzejąc brzuch zwierzęcia ciepłym oddechem. Ruchliwe wilcze ucho legło ponownie na karku i zwierzę znieruchomiało. Niewiele czasu minęło, gdy nagle Wadera poderwała ciało na nogi. Obejrzawszy się na mgnienie oka, zjeżona i niespokojna pobiegła nierównym truchtem w kierunku płytkiego jaru porosłego tarniną. Dotarłszy tam przywarła brzuchem do śniegu i czołgając się skryła w kolczastym gąszczu zwrócona pyskiem pod wiatr. I znów poruszyły się jej wilgotne nozdrza, ale tym razem podmuch nie przyniósł już obcej i niepokojącej woni.
Zwierzę nasłuchiwało czas jakiś, po czym schyliwszy kark obwąchało zmiażdżoną przednią prawą łapę. Na mrozie ból palców stawał się jeszcze bardziej dokuczliwy. Wilczyca poczęła lizać je i ogrzewać własnym oddechem. Skupiając nad tą czynnością całą uwagę nie dostrzegła, jak odrobina suchego śniegu osypała się z pobliskiego głazu. Po chwili jednak ucho jej uchwyciło cichy szelest. Znieruchomiała. Kątem oka dostrzegła w szczelinie pod głazem jakiś nieznaczny ruch. Wadera obserwowała w ...
entlik