8.Groby Cheronei DiGG.pdf

(5200 KB) Pobierz
Aleksander Krawczuk
GROBY CHERONEI
Księgozbiór DiGG
2010
f
DROGA DO LEBADEI
Z
pola bitwy Demostenes uszedł z
życiem.
Będąc obywatelem
zamożnym i w sile wieku - liczył lat 46 - walczył, wśród
żołnierzy
pieszych w pełnym uzbrojeniu, czyli jako hoplita. Rankiem tego dnia przy-
wdział hełm i pancerz, wziął miecz i dzidę oraz ciężką tarczę, na której
widniało zbożne
życzenie,
wypisane złoconymi literami: „Pomyślności!”
Wątły i słabowity - od dziecka często zapadał na zdrowiu - nie potrafił
krzepko i zwinnie wywijać orężem, toteż na pewno nie dokonał wielkich
czynów, gdy przyszło do starcia wręcz. Złośliwie jednak i bezczelnie
kłamiąc wołali później jego przeciwnicy polityczni w Atenach,
że
stchórzył, cisnął broń precz i uciekł. Najgwałtowniej oskarżał go
oczywiście Ajschines,
śmiertelny
wróg już od ośmiu lat, za nim zaś
powtarzała i ubarwiała owe oszczerstwa cała czereda innych. Słyszało się
więc po klęsce takie głosy na ateńskich placach:
- Jeszcze niedawno Demostenes wykrzykiwał,
że
Filip to pijanica,
prostak i
łotr,
a jego poddani, Macedończycy, nie nadają się nawet na
niewolników. Nieustannie podżegał do wojny. Przedkładał butne uchwały,
wymierzone przeciw północnemu mocarstwu, a zgromadzenie ludowe,
otumanione jego oracjami, głosowało potulnie i bez zastanowienia. Jeśli
więc mamy szukać kogoś najbardziej odpowiedzialnego za nieszczęście,
należałoby przede wszystkim przykładnie ukarać Demostenesa. A co
jeszcze gorzej o nim
świadczy
- kiedy trzeba było twarzą w twarz zmierzyć
się z nieprzyjacielem, on pierwszy haniebnie odrzucił tarczę i miecz, dał
drapaka jak ostatni ciura, zdradził towarzyszy broni, których tylu poległo,
bohatersko i do ostatniego tchu stawiając czoło wrogom! Biegł tak szybko i
tak był przerażony,
że
kiedy płaszczem zaczepił o krzak ciernisty,
wrzasnął, nawet się nie oglądając: „Nie zabijaj, bierz
żywcem!”
Myślał,
że
to Macedończyk już za poły go chwyta i ostrzem godzi w plecy! Nie do
śmiechu
było wtedy innym, każdy ratując skórę dbał tylko o siebie, ale
śmiali
się wszyscy wokół, bo dobry wojak szamotał się z przydrożnym
krzewem niby z
żywym
człowiekiem!
Tak i podobnie szydziło z Demostenesa wielu. Ci i owi występowali
nawet z pogróżkami,
że
powinno się zastosować wobec niego tę ustawę,
która wyklucza ze wspólnoty obywatelskiej wszystkich uchylających się od
służby wojskowej oraz samowolnie opuszczających szyk bojowy.
A jak było naprawdę? Wydaje się oczywiste,
że
Demostenes, gdyby
tylko zechciał, mógł po prostu nie wziąć udziału w wyprawie. Znalazłby z
pewnością wiele legalnych sposobów, aby spokojnie pozostać w Atenach.
Wyruszył jednak w pole, i to jako prosty
żołnierz,
z poczucia obowiązku, a
także - aby dać dobry przykład. Owszem, wycofał się wraz z resztkami
rozgromionych wojsk helleńskich. Jeśli jednak rzeczywiście uległ panice,
to chyba wtedy dopiero, gdy zmagania przybrały już wyraźnie zły obrót i
cały szyk szedł w rozsypkę. Ruszył wówczas - może porwany przez tłum
uciekających? - ku miejscom bezpiecznym. Z doliny Kefizosu biegł
ścieżkami
wśród wzgórz obłych i nagich na południe, aż do Lebadei; tam,
gdzie bystry, spieniony strumień wypływa z mrocznego wąwozu i gdzie
bóg Trofonios odsłania przyszłość w swej podziemnej wyroczni.
Droga do Lebadei nie była daleka. Piechotą szło się tam z błoń, na
których stoczono bitwę, niewiele ponad godzinę. Jednakże dla ludzi
umęczonych całodziennym bojem w skwarze letniego dnia na bezdrzewnej
równinie ów bezładny odwrót musiał stanowić wysiłek zwalający z nóg.
Toteż kiedy rozproszone oddziały zebrały się w Lebadei pod wieczór,
niejeden z uratowanych spieszył do
źródła
Lete, tryskającego u wejścia do
jaru, u stóp stromej skały. Powiadano,
że
kto skosztuje tej wody, zapomni o
wszelkich troskach i cierpieniach. Kiedyż i komu było to bardziej
potrzebne, niż ostatnim
żołnierzom
niepodległej Hellady?
Jeszcze tego dnia, lub zaraz z brzaskiem następnego, dowódcy
sprzymierzonych wojsk wyprawili herolda do króla Macedończyków.
Prosili, aby pozwolił zebrać i pogrzebać zwłoki zabitych. Poseł powrócił
rychło, lecz bez słowa odpowiedzi. Filip albo jeszcze nie wytrzeźwiał - pił
zaś rzeczywiście dużo i często - albo też dopiero zaczął rozważać, jak
wyzyskać triumf; wolał więc nie podejmować decyzji, której mógłby
później
żałować.
Tym sposobem sprawa pogrzebu i mogił dla poległych w tej bitwie
splotła się niemal od pierwszego momentu z grą polityczną, toczoną przez
żywych.
BITWA
Można
było twierdzić,
że
to Demostenes przyczynił się swymi mowami
do wywołania konfliktu zbrojnego. Można nawet było oczerniać go i
zmyślać,
że
uciekł z pola walki wśród pierwszych. Nikt wszakże nie
ośmielał się poważnie winić go za sam przebieg nieszczęsnej bitwy, boć
przecie stał w szeregu jako prosty
żołnierz.
Ateńska opinia publiczna nie
miała
żadnej
wątpliwości,
że
główną odpowiedzialność za klęskę ponoszą
nieudolni stratedzy. Jeden z nich, Lizykles, stchórzył na błoniach Kefizosu
tak jawnie,
że
w Atenach pozwano go przed trybunał sądowy. Oskarżyciel
- był nim jeden z najbardziej wówczas znanych polityków, Likurg,
człowiek twardy, uczciwy, nieskazitelny - domagał się kary najsurowszej.
Wołał przed ogromnym tłumem, przysłuchującym się procesowi:
- Zginęło w tej bitwie tysiąc naszych braci. Do niewoli poszło dwa
tysiące. Zwycięzca postawił trofeum, aby upamiętnić na wieki hańbę Aten.
Cała Hellada popadła w niewolę. A wszystko to stało się, kiedyś ty
rozkazywał i dowodził! Ty zaś jeszcze
śmiesz
zachowywać się spokojnie,
jak gdybyś nie wiedział o niczym i niczemu nie był winien! W pełnym
blasku słońca bezczelnie przechadzasz się po agorze - ty
żywy
pomniku
klęski i upadku naszej ojczyzny!
Lizyklesa skazano na
śmierć.
Trudno jednak oprzeć się wrażeniu,
że
w
istocie więcej zawinił drugi wódz ateński, Stratokles - człowiek może i
dzielny, pozbawiony wszakże zupełnie talentów strategicznych, co
najdobitniej okazało się w toku bitwy. Jej przebieg bowiem był
następujący:
Ateńczycy stali na lewym skrzydle wojsk sprzymierzonych. Mieli
naprzeciw siebie falangę macedońską pod wodzą samego króla Filipa. Ten
rozgrywał rzecz spokojnie, cierpliwie, umiejętnie. Czekał, póki w pier-
wszych utarczkach nie wyczerpie się odporność i zapał tamtych oddziałów.
Wiedział,
że
w ich skład wchodzą zwykli obywatele, niezbyt wprawni we
władaniu bronią, jako
że
powoływani do czynnej służby tylko w wypadku
poważniejszych kampanii. Król pragnął przede wszystkim wywabić
Ateńczyków ze wzniesienia obok
świątyni
Heraklesa, gdzie rozwinęli swe
szeregi, na płaskie błonia, ku rzece. Aby to osiągnąć, musiał dokonać
ryzykownego manewru. Odważył się na to, ufając sprawności i
opanowaniu swej armii, wyćwiczonej w wojnach, prowadzonych bez
przerwy od lat dwudziestu. Kiedy uznał,
że
nadchodzi moment
odpowiedni, dał swoim znak. Ci natychmiast zaczęli wycofywać się ku
równinie. Oderwali się od przeciwnika szybko i zręcznie, ani na moment
nie
łamiąc
szeregów. Natomiast Ateńczycy, przekonani już,
że
nieprzyjaciel naprawdę podaje tyły, ruszyli naprzód bezładną hurmą,
podnosząc wielki okrzyk triumfu. Stratokles biegł wśród pierwszych,
krzycząc wielkim głosem:
- Będziemy ich
ścigać
aż do Macedonii!
A w tejże samej chwili król Macedończyków, uśmiechając się, mówił do
swego otoczenia:
- Nie wiedzą, jak się zwycięża!
I rzeczywiście, krótkotrwała była radość atakujących. Niespodziewanie,
ku ich zdumieniu i całkowitemu zaskoczeniu, zwarta linia macedońskiej
falangi stanęła w miejscu jak wryta. Zatrzymała się, ale była już na
równych i rozległych
łąkach
nadrzecznych. Najeżyła swe długie dzidy,
sarissy, i wymierzyła je wprost w gromady tych, co pędzili w pościgu,
junacko wymachując mieczami. Nie wszyscy z napierających zdążyli w
porę przystanąć, cofnąć się, odskoczyć; zresztą pchały ich do przodu tłumy
napierające z tyłu, a jeszcze nie pojmujące tego, co się dzieje na froncie,
toteż wielu z najdzielniejszych wręcz się nadziało na macedońskie ostrza.
A zaraz potem falanga i operująca na skrzydłach jazda ruszyły do
przeciwnatarcia, zmiatając przed sobą wszystkich i wszystko. Kto mógł,
ratował się ucieczką ku wzgórzom, ale i tak trup
ścielił
się pokotem na
zielonej trawie błoń nad Kefizosem.
W tymże czasie Macedończycy przełamali front helleński na odcinku
środkowym,
gdzie stały kontyngenty z różnych miast, a także na prawym
skrzydle, gdzie bohatersko walczyli Tebanie. Zwłaszcza tam zmagania
były długie, zmienne, krwawe. O ich ostatecznym wyniku zadecydowało
potężne uderzenie jazdy pod osobistym dowództwem młodziutkiego, bo
zaledwie osiemnastoletniego, królewicza Aleksandra. Poległ w zbrojnym
starciu tebański wódz Teagenes wraz z trzystu młodymi ludźmi. Tworzyli
oni
święty
hufiec miasta i wszyscy związali się przysięgą - tak
przynajmniej opowiadano później -
że
zwyciężą lub zginą, nie ustępując
Zgłoś jeśli naruszono regulamin