Małgorzata Musierowicz
McDusia
Cykl: Jeżycjada Tom 19
Pierwsze wydanie polskie 2012 r.
Projekt okładki i ilustracje Małgorzata Musierowicz
Długo wyczekiwana kolejna część „Jeżycjady” pozwala znów zajrzeć do przyjaznego domu Borejków, akurat w okresie świąt Bożego Narodzenia. Przybycie Magdusi, córki Kreski, powoduje piorunujące zmiany w spokojnym życiu rodziny, a z okazji ślubu Laury uruchamia działanie osławionego Fatum.
Spis treści:
21 grudnia 2009, poniedziałek. 3
22 grudnia, wtorek. 68
23 grudnia, środa. 123
24 grudnia, czwartek. 161
26 grudnia, sobota. 192
27 grudnia, niedziela. 202
29 grudnia, wtorek. 251
31 grudnia, czwartek. 267
Pokazało się już kilka gwiazd, ale księżyc świecił jedynie absencją.
Niebo nad Poznaniem pociemniało, tylko jeszcze na zachodzie siniała spod warstwy chmur ostatnia poświata. Dął wiatr. Powietrze pachniało śniegiem.
Gabriela Stryba - wysoka, energiczna blondynka w kurtce i dżinsach - z rozmachem opuściła Collegium Maius, odprowadzana drobnym galopkiem przez troje swoich studentów. Dreptali za nią, doganiali, nie chcieli się z nią rozstać, gadali jedno przez drugie, ale naprawdę nie miała już dla nich czasu - pożegnała ich krótko na przystanku, życząc im Wesołych Świąt.
Młodzież - kuląc się i garbiąc pod reklamą samochodu - jęła cierpliwie czekać na tramwaj do akademika. A Gabriela ruszyła dziarsko ulicą Fredry, leżącą na historycznym szlaku wschód-zachód (lub odwrotnie), tak jak i jej przedłużenie: most Teatralny oraz ulica Generała Dąbrowskiego.
Na szlaku był przeciąg. Jak zawsze. Od stuleci wiało tędy na przestrzał - jak nie z jednej strony, to z drugiej. Dzisiaj był to podmuch kontynentalny; uderzył w plecy Gabrieli, postawił na jeża jej krótką czuprynę, wypełnił świstem uszy i wdarł się za kołnierz, więc w marszu omotała szyję długim szalikiem, a na głowę wciągnęła wełnianą czapkę.
Z przyzwyczajenia skręciła w aleję Niepodległości i jak co dzień ruszyła do domu tędy właśnie - drogą okrężną. To był jej miły rytuał. Po paru godzinach przepracowanych w dusznej sali wydziału filologii klasycznej czuła zwykle, że siła nieprzeparta pcha ją do parku Moniuszki; lubiła drzewa i musiała się z nimi widywać przynajmniej raz na dobę.
Tylko że dziś miała odebrać z dworca Magdusię - już za pół godziny!
Obejrzała się na zegar, który świecił z wysokości zamkowej wieży.
Zdąży, jeśli pobiegnie.
Pomknęła lekko po chodniku, zwalniając dopiero na kolejnym skrzyżowaniu, przed Dominikanami. Podskakiwała teraz w miejscu, czekając na zielone światło, uśmiechała się do kasztanowców rosnących w parku za skrzyżowaniem, poświstywała przez zęby i czuła się rześko oraz młodo. Co prawda, blisko jej było do wieku bardziej niż średniego, zaś do swego życiowego dorobku zaliczyć już mogła tytuł doktora habilitowanego, a także: syna w liceum, młodszą córkę na wydaniu, i nawet (za sprawą starszej córki) wnuczkę, Milę. Ale, jak sama często stwierdzała ze zdziwieniem, duchem zakotwiczyła się, ot, gdzieś tak - na siedemnastym roku życia.
I w ogóle trzymała się nieźle.
A miała za sobą mocne wstrząsy: porzucenie przez Janusza Pyziaka, potem wymuszony przez niego rozwód; po tej klęsce przetrwała też samotne lata z dwojgiem dzieci. Przeżyła furę kłopotów i zmartwień oraz poważny wypadek samochodowy. Nadal jednak przepełniały ją energia i radość życia, poczucie humoru wciąż jej dopisywało, a system mięśniowy niewiele osłabł od tych szkolnych czasów, kiedy jako Gabunia Borejko z zapałem grała w koszykówkę. Długie nogi nosiły ją pewnie i sprężyście. I wciąż jeszcze bardzo lubiła biegać.
Ruszyła lekkim, wytrenowanym truchtem. Przebyła podwójne skrzyżowanie, potem całą trasę wzdłuż parku Moniuszki, przemknęła pod wiaduktem i pobiegła w górę ulicy Roosevelta, aż dotarła do secesyjnej kamienicy pod piątką.
Tu zwolniła nieco. Z wysokiego parteru padały na chodnik romby światła. Chociaż musiała już pędzić dalej, nie oparła się zwykłej pokusie: przystanęła, żeby zajrzeć w swoje okna.
W tych dużych kuchennych, po lewej, nie zaciągnięto zasłonek, więc mogła podziwiać lśnienie ojcowskiej łysiny i srebrną, rozwianą fryzurę mamy; rodzice siedzieli za stołem. Ujrzała też jedną połowę swego drugiego męża: tę górną. Grzegorz stał tuż pod lampą, przekładając z prawej ręki do lewej czerwoną salaterkę z zieloną sałatą. Brodaty, długowłosy i szczupły, właśnie coś mówił z miłym ożywieniem, błyskając okularami, lecz nagle przerwał, znieruchomiał na moment i spojrzał w szybę, jakby wyczuł za nią to kochające spojrzenie.
Gabriela zaśmiała się z satysfakcją, niewidoczna w ciemności. He, he. Ech, ty! - O, tak! Ot i Grześ. Mąż-przyjaciel. Empatyk, sympatyk i telepata.
Poniżej kuchni biły blaskiem połówki okienek, wystające ponad poziom chodnika: w wyremontowanej suterenie mieściło się mieszkanie siostry, zazwyczaj bogato iluminowane - Ida miała obsesję na punkcie jasności, jak też wietrzenia, mycia, sprzątania i zdrowego żywienia. Zawsze zdradzała skłonności do przesady! - a studia medyczne i małżeństwo z neurochirurgiem tylko pogłębiły tę higieniczną manię.
Nieco wyżej, po prawej, na balkonie wysokiego parteru wyczekiwała skrępowana choinka; przez gołe potrójne okno można było ujrzeć wnętrze pokoju Laury, wypełnione odwiecznym bałaganem. Chwilami Gabriela widziała i ją samą: młodsza córka biegała od ściany do ściany ze swym tiulowym welonem w wyciągniętej ręce, jakby sprawdzała jego długość. Żeby tylko nie zaczęła go skracać, jak to kiedyś zrobiła z welonem swej ciotki Idy! - pomyślała z rozbawieniem Gabriela. Fatum, prawdziwe fatum od lat wisi nad ślubami kobiet w tej rodzinie. Początek serii dała mama: poślubił ją w nerwowej atmosferze filolog klasyczny Ignacy Borejko, spóźniony mężczyzna bez krawata, który w dodatku zapomniał, gdzie miał odebrać zamówiony bukiet. I tak już poszło. Przygody welonu Idy, brak jej białych pantofli, zgubienie kluczy od mieszkania i konieczność włamywania się przez okno na jej ucztę weselną, to było zaledwie wesołe preludium. Natalia, trzecia z czterech sióstr Borejko, szła do ołtarza, wspierając się na świeżo złamanej ręce swego rycerskiego ojca. Patrycja, najmłodsza z nich, w dniu decydującym borykała się z problemem zagubionych obrączek. O własnym, niepoważnym ślubie z jeszcze bardziej niepoważnym Januszem Pyziakiem wolała Gabriela nie myśleć. Ślubować w kościele jej pierwsza miłość stanowczo nie chciała, a w urzędzie nie przydarzył się żaden lapsus. To sam ślub był wydarzeniem fatalnym.
Spojrzała znów na swego drugiego męża, teraz nisko pochylonego nad sałatą (wyglądał, jakby w niej szukał zbłąkanych ślimaków), i uśmiechnęła się. Prawdę mówiąc, Grzegorza Strybę też udało się jej poślubić bez dramatycznych wydarzeń i bez niespodzianek, ale to małżeństwo należało do stabilnych, spokojnych i wyjątkowo udanych.
Bo też i sam Grześ był wyjątkowo spokojny i udany!
Z tą miłą myślą ruszyła dalej, w górę ulicy Roosevelta.
Przy kamienicy, w której kiedyś mieszkał profesor Dmuchawiec, znów nieco zwolniła. Jak zwykle na myśl o nim ścisnęło się jej serce. Przechodziła tędy przez miniony rok przynajmniej dwa razy dziennie i wciąż czuła to samo. Dawny jej nauczyciel - polonista i wychowawca, a potem stary, wierny przyjaciel - zmarł ubiegłego lata.
Nie zdążyła się z nim pożegnać. Nie widziała profesora przez jego ostatnie dwa tygodnie. To Kreska (która rzuciła wszystko i specjalnie przyleciała z Francji) do końca siedziała przy swoim dziadku na OIOM-ie. I wyjechała zaraz po pogrzebie.
A teraz przysyła jedną ze swoich córek.
Był to już drugi solowy przyjazd Magdy do Poznania. Za tym pierwszym razem Gabriela nie zdołała z nią zamienić nawet kilku słów. Magdusia właśnie wracała do Wrocławia, kiedy Gabrielę wypuszczono ze szpitala, po wypadku. Minęły się w przelocie.
Pozostało po niej niewyraźne już dziś wspomnienie oraz szereg wyraźnie krytycznych uwag Idy, która konsekwentnie nazywała Magdusię McDusią lub wręcz McDonaldusią, twierdząc, że pochłania ona wprost gargantuiczne ilości frytek i chipsów. Ponadto - twierdziła Ida - dzieweczka strzela tymi swoimi oczyskami do stanowczo zbyt wielu chłopaków w promieniu kilometra. A przy tym wobec reszty ludzkości jest zadziwiająco mało komunikatywna (jak na córkę tej kochanej Kreski). I mogłaby sobie nieco wyskubać brwi, bo potęgują meduzią grozę jej spojrzenia.
Iduś jak zwykle koloryzuje, pomyślała Gabriela. Co do niej, oczekiwała Magdusi z ciekawością. Spodziewała się też, że dziecko dwojga jej serdecznych przyjaciół okaże się w dwójnasób przyjazne.
Jeszcze tylko ostatni odcinek ulicy Roosevelta - i już miała za sobą połowę trasy. Dobiegła do ronda Kaponiera, po czym zanurzyła się w przejście podziemne przed hotelem Mercure, pokonując schody paroma długimi skokami.
I od razu wpadła w grupę półprzytomnych, agresywnych wyrostków; bili się! Została popchnięta na ścianę tak mocno, że aż dźwięcznie łupnęła głową w te marmury, a od uderzenia na dłuższą chwilę straciła dech. Ale to nie znaczy, że ktokolwiek ją zaatakował - po prostu usunęli człowieka z drogi, jak zawadzający przedmiot. Byli wściekli, szczelnie zamknięci w swoim świecie, i tak obcy, jak stworzenia z innej planety.
W latach licealnych Gabrysia Borejko wymyśliła sobie Eksperymentalne Sygnały Dobra, za pomocą których miała zamiar zmieniać świat. Wtedy, a nawet jeszcze parę lat temu, na pewno czynnie by zareagowała w takiej sytuacji. Może by perswadowała. Może próbowałaby nawiązać kontakt. Ale teraz, już dorosła i doświadczona, wiedziała dobrze, że tuż obok żyją ludzie, z którymi raczej trudno się porozumieć i że są nawet tacy, których można się już tylko obawiać. Rozsądek nakazywał odwrót.
Tylko że nie lubiła być taka rozsądna.
Niezadowolona z siebie, wzburzona, z obolałym instynktem społecznym i obolałym karkiem, skręciła w lewo, okrążyła całe podziemie, nadkładając drogi, i wynurzyła się na Dworcowej. Prosty dwuszereg żółto świecących, wysokich lamp wiódł w dół, ku budynkowi stacji Poznań Główny.
Serce jej waliło. Ostatnio często jej się to zdarzało, przy najmniejszym nawet stresie.
Zaczął sypać śnieg, zasnuwając chwiejnym rastrem wszystkie stożki światła. Z daleka pulsowały cyfry elektronicznego zegara na dworcu. Ach! - a więc jednak nie zdążyła. Pociąg już pewnie dojechał do stacji, a ona miała przed sobą jeszcze kawałek drogi.
Ruszyła szybciej, bo było z górki.
Nagle rozpoznała nadchodzącą w tłumie Magdusię - jej charakterystyczną, niedużą a krągłą sylwetkę i wciąż tę samą, uroczą fryzurkę z klopsikami, nadającą głowie jakiś koci kształt. Kocie też były jej miękkie, powolne, wymierzone ruchy: córka Kreski sunęła wdzięcznie przez śnieg, obciążona jedynie plecaczkiem. Dużą walizkę niósł za nią wybujały młodzieniec bez czapki, w którym zdziwiona Gabriela rozpoznała po chwili własnego syna.
Świeżo upieczony licealista, Ignacy Grzegorz Stryba, na miesiąc przed ukończeniem szesnastu lat wyglądał akurat tak samo chłopięco jak zawsze. Mrugał gęsto, od czasu do czasu potykał się o swe długie nogi i niepewnie wymachiwał długimi rękami. Ciemny, nieposłuszny lok opadał mu na mądre czoło tak samo jak w dzieciństwie i tak samo bezbronnie patrzyły jego ciemne oczy.
Gabriela poczuła ciepło w sercu i uśmiechnęła się mimo woli, a syn w tej właśnie chwili ją zobaczył.
- Mama! - rzekł z zaskoczeniem. Czy było to miłe zaskoczenie? Wyczuła, że niekoniecznie. I też była zaskoczona.
- Magdusiu! - powiedziała tylko, kładąc dłoń na ramieniu dziewczyny.
- Ciociu! - odrzekła na to Magdusia spokojnie.
I pocałowała Gabrielę w policzek, ustami twardymi i krągłymi jak mrożone wiśnie.
Po tej zwięzłej do granic możliwości wymianie inwokacji powitalnych zapadło krótkie milczenie.
Przerwała je Gabriela:
- Nie wiedziałam, że wyszedłeś po Magdę, synku.
Obserwując z niepokojem, jak żwawo śnieg przysypuje mu włosy, powstrzymała klasyczne macierzyńskie zapytanie w kwestii czapki i szalika. Czuła, że nie zostałoby ono dobrze przyjęte.
- Ano, wyszedłem! - wyrzekł wreszcie jej syn. Jego świeżo ukształtowany tenor miał ton nieco oficjalny, a odpowiedź była bardziej niż lakoniczna. Zazwyczaj wypowiadał się znacznie, znacznie obszerniej. A więc - zrozumiała matka - coś go wprawiło w zakłopotanie.
Wysoki i szczupły jak jego ojciec, Ignaś także garbił się z lekka. Teraz zaś pochylał się mocniej niż zwykle. W chwilach zdenerwowania, też podobnie jak Grzegorz, miał zwyczaj nerwowo muskać górną wargę.
Otóż właśnie muskał.
Zakłopotany. Zdenerwowany. Z wszystkimi emocjami na wierzchu.
A nieodgadniona Magdusia stała bez drgnienia, bez uśmiechu, wlepiając w Gabrielę te swoje fenomenalne, pytające oczyska.
Dziwne były - czyste, lśniące, ni to bure, ni to piwne - jak u jej mamy. Ale nie tak łagodne i czułe, i nie tak wyrozumiałe. O, nie. Nic z tego. Córka Ogorzałków spoglądała ze skupieniem spod tych śmiałych brwi; nie drgnęła jej nawet powieka - pewnie dlatego zdawało się, że wzrok jej wyraża intensywne, pełne nacisku pytanie.
Gabriela zaczęła się tłumaczyć:
- Spóźniłam się, bo nie mogłam wyjść wcześniej. Studenci mnie zatrzymali... ostatnie kłopoty przed feriami. Obiecałam twojej mamie, że będę... ale nie zdążyłam...
- Na szczęście ja zdążyłem - zauważył jej syn. - Chodźmy! - dorzucił.
Jeszcze przez ułamek chwili wszyscy troje stali nieruchomo, bo Gabriela usiłowała zrozumieć, czy to wezwanie jej także dotyczy. Jakoś jej się zdawało, że nie. Na wszelki wypadek powiedziała: - No, to lećcie! - i dodała, że skoczy jeszcze po świeży chleb na kolację. A oni niezwłocznie ruszyli pod górę, zgodnym krokiem, jakby oczekiwali po niej takiej właśnie decyzji. Nawet nie zdążyła opowiedzieć, co ją spotkało, i ostrzec, by nie wchodzili pod rondo!
Chciała zawołać, ale za długo się wahała - już odeszli. Stropiona, przez chwilę stała w miejscu; żeby pójść do najbliższego sklepu, musiałaby ruszyć w tę samą stronę, co oni. Na szczęście przypomniała sobie, że na dworcu jest kiosk z pieczywem.
I pobiegła.
Ignasiowi się wydawało, że spojrzenie Magdy kryje w sobie lekką kpinę. Niedobrze.
Westchnął głęboko, bo czuł się oszołomiony i nieswój w magnetycznej aurze jej osobowości; Magdusia była taka czarująca, taka mała, taka miła, taka śliczna, taka wszędzie zaokrąglona, w jej oczach tańczyły złote iskierki, a na czerwonych ustach osiadł właśnie pojedynczy płatek śniegu - jak malutki, lekki pocałunek.
Chłopiec zamrugał nerwowo i odkaszlnął.
- To... wyszło trochę dziwnie - zauważył przepraszająco, gnębiony przez irracjonalne zawstydzenie.
- Mama cię pilnuje, co? - rzuciła lekko Magdusia.
- A skądże...! Skądże! - zarzekł się gorączkowo Ignacy Grzegorz. - Mama nie. Nikt zresztą mnie nie pilnuje. Nie ma takiej potrzeby.
Dosłownie w tej samej chwili, gdy wyrzekł te słowa, ujrzał przed sobą swego kuzyna, Józefa Pałysa. Rudzielec siedział na barierce koło przejścia podziemnego. Łapska miał założone na piersiach, długie nogi o wielkich stopach wyciągał przed siebie i - cóż, bynajmniej nie wyglądał jak gimnazjalista. On zawsze - odkąd go Ignaś pamiętał - zawsze, nawet w śpioszku i wózku spacerowym! - wyglądał niestety po męsku. Fatalnie, że się pojawił.
- Cześć - powiedział krótko Józef, zwracając ku nadchodzącym poważne oblicze. Zawsze wyrażał się krótko. I zawsze umiał w paru prostych, lapidarnych słowach zmieścić więcej treści, niż Ignaś by potrafił w najbardziej wyszukanych wywodach. Cóż, mógł tylko rudego bezradnie podziwiać, chociaż oczywiście, co tu kryć, nie sposób było rozmawiać z tym piłkarzem o poezji. Nie znosił jej.
- Co tu robisz? - zagadnął Ignaś, choć lepiej by uczynił, gdyby nie zapytał.
- Pilnuję cię - padła lakoniczna odpowiedź.
Aaa! - Boże! Co on mówi! - Ignasiowi zaparło dech, a w brzuchu odczuł nerwowe kłucie.
- Wybacz, ale nie musisz, mój drogi, doprawdy - rzekł wyniośle, kiedy już opanował wzburzenie, a jednocześnie zerknął na Magdusię. Była najwyraźniej rozbawiona.
- Na dole biją - wyjaśnił Józef, wstając lekko. Był podobnego wzrostu, co Ignacy Grzegorz, a jednak zdawało się, że nad nim góruje.
- Cześć, Magda! - głos mu się zniżył o ton, gdy wyrzekł to imię kątem ust. Unikał jej wzroku.
Mrukliwy kuzyn był młodszy od Ignacego o zaledwie jedenaście miesięcy, lecz z przyczyny jego dominującej osobowości zdawać by się mogło, że jest starszy o całe lata. Barczysty, zgrabny, ten zajadły piłkarz i wierny kibic „Lecha” poruszał się lekko, ale i z rozważną powolnością. Jego mocne, jasne spojrzenie, jego opanowanie i powaga sprawiały, że wszędzie cieszył się posłuchem, a dziewczyny go wprost uwielbiały, bez nadziei na wzajemność: strasznie był odporny.
Ignacy Grzegorz zazdrościł mu tego niezmiernie, sam bowiem, jako nerwowy neoromantyk, nieustannie popadał w jakieś oczarowania (i rozczarowania). Ironia losu zawierała się w tym, że jemu, tak kochliwemu, jakoś trudno było o pozyskanie trwałej, lub choćby i przelotnej, dziewczęcej wzajemności, podczas gdy indyferentny Józef Pałys na pewno w żadnym razie nie miałby z tym kłopotu.
Gdyby tylko zechciał.
Oczywiście, Magdusia - jak one wszystkie - też się specyficznie ożywiła na jego widok, błysnęła oczami, już chciała z nim pogadać, ale skończyło się tylko na jednej słodko brzmiącej zaczepce („O, cześć, Józek, ale się zmieniłeś!”). Lecz takie teksty z zasady tu nie przechodziły, rudy miał wypracowane techniki odrzucania awansów. Nie słuchając jej wcale, spojrzał tylko z roztargnieniem w dal i w jednej chwili otoczył się obłokiem totalnej niezależności. Jak zawsze, wziął też na siebie - całkiem instynktownie - dowodzenie: już szedł przodem, a oni, jakżeby inaczej, posłusznie wędrowali za nim.
To wszystko było raczej deprymujące.
Józinek poprowadził ich górą, na przełaj przez tory tramwajowe, zupełnie nieprzepisowo. Rozejrzał się tylko, czy nic nie jedzie i czy nie widać policjanta, po czym lekko przesadził barierkę.
Magdusia prześlizgnęła się pod nią.
A stropiony Ignacy Grzegorz stanął jak wryty przed przeszkodą. W rezultacie do domu powędrował trasą okrężną, wlokąc walizkę. Magda, zziębnięta, poszła już przodem, lecz opiekuńczy kuzyn zaczekał na Ignasia przed wejściem do kamienicy, przytrzymał ciężkie skrzydło bramy i nawet pomógł mu wtaszczyć tę walizę po schodach na wysoki parter.
I tak było zawsze; splot uczuć, żywionych dla tego bliskiego jak brat przeciwnika, powodował u Ignasia, paradoksalnie, wewnętrzne rozdarcie. Podziwiał kuzyna i doceniał jego lojalność, jednakże nie tolerował jego przytłaczającej, apodyktycznej arbitralności. A ile razy w życiu dostał od niego w ucho, wolał nie liczyć.
Były liczne powody, by Józinka nie znosić; a jednak nie można było sobie wyobrazić życia bez niego.
Chyba jednak najistotniejsze było to, że się nawzajem szanowali. Przy czym on, Ignacy Grzegorz Stryba, zasłużył na szacunek Józefa dopiero po tym, jak uratował go tonącego w jeziorze. Tak. Trzeba było aż takiego wydarzenia, by rudy zechciał docenić czyjąś prawdziwą wartość.
Ramię w ramię weszli do kuchni, a tam już Magdusia w uroczy sposób piła gorącą herbatę i z czarującym apetytem zajadała babciny drożdżowy placek z chrupiącą kruszonką.
Mama dawno już wróciła z chlebem, nakrywano stół do kolacji. W obszernej, kolorowej, z lekka zabałaganionej i bardzo przytulnej kuchni zaskwierczało, zapachniało, zadzwoniło, zrobił się ruch i gwar - a Ignacy Grzegorz Stryba wciąż tkwił w łazience i zbierał się w sobie, jak przed skokiem z trampoliny.
Umył starannie ręce, przygładził przed lustrem włosy, spojrzał po raz kolejny i westchnął głęboko. Cóż. Żadne zabiegi higieniczne ni kosmetyczne nie zamienią go w mężczyznę pełnego uroku. Sam sobie przypominał podskubanego indyka, z tą długą szyją i wystającą grdyką, w dodatku - indyka z nosem zdecydowanie za dużym i odstającymi, rumianymi uszami.
Indyki to obrzydliwe stworzenia. Znoszą potwornie wielkie, nakrapiane jajka.
Dobrze chociaż, że mama wyleczyła go wreszcie z tych pryszczy.
Nabrał tchu i wkroczył znów do kuchni, gdzie za wielkim stołem, pod nisko zawieszoną lampą, osoba Magdy jaśniała niczym perła w tym rodzinnym zgromadzeniu. Miała taką jasną cerę, lśniące włosy i usta, i takie promienne oczy!
Wszyscy się w nią wpatrywali: mama Ignasia, ciepło uśmiechnięta i jak zawsze gościnna, ale chyba trochę nieswoja; jego tata z rozkojarzoną jak zwykle miną i zamglonymi okularami; ożywiona, życzliwa Babi o bystrych oczach; dziadek ze swoją sceptyczną, mądrą twarzą stoika; tajemnicza i nieobecna duchem siostra Ignasia, Laura, zwana nie bez racji Tygrysem. I wreszcie najmłodsi Parysowie: Łusia z szopą rudych loków i ta wesolutka kluska - mały Ziutek; ci dwoje, jak zazwyczaj, spędzali u dziadków popołudnie i wieczór, czekając, aż rodzice wrócą ze swych dyżurów i spółdzielni medycznych.
Tylko ich starszy brat, Józef Pałys, nie patrzył tam, gdzie wszyscy; za pomocą swego ulubionego szwajcarskiego scyzoryka odkrawał właśnie solidny kawał kiełbasy swojskiej podsuszanej (której był fanem) i fachowo, metodycznie, z lekkim trzaskiem obierał ją z cieniutkiej skórki. Jego oblicze, całe w piegach i rumieńcach, kryło się teraz w cieniu gęstej, rudej czupryny. Sięgnął po musztardę (nałożył sobie taką jej ilość, że Ignasia zaczęło palić w przełyku), a kiedy odstawiał słoiczek, spojrzał wrogo na Magdę - był to jeden błyskawiczny rzut oka, lecz Ignacy Grzegorz się zaniepokoił (o, znał dobrze wszelkie odcienie tej skąpej mimiki!).
Zasiadł przy długim boku starego stołu. Naprzeciwko siebie miał Magdusię i gdy tylko na nią spojrzał - zamarł, niezdolny zająć się jedzeniem. Zupełnie jakby złapała go wzrokiem, przyszpiliła jak motyla i unieruchomiła na amen. Ale nie było mu z tym źle, o nie. Było mu z tym wręcz cudownie. Kończyny mu omdlały, nie mógł nawet mrugnąć: zapatrzył się w nią hipnotycznie, oddychając słabo przez usta i zapominając o całym świecie.
Z boku dało się słyszeć grube chrząknięcie Józefa. Zabrzmiało jak salwa ostrzegawcza. Ignaś zignorował jednak ten sygnał i nadal trwał w zachwyceniu. Teraz kontemplował jedwabiste brwi Magdusi: nadawały jej twarzy natchniony, pełen polotu wyraz. Przypominały mu jaskółcze skrzydła, ale wahałby się użyć tego porównania w swoim wierszu: gdzieś już się na nie natknął. (Ech, dola erudyty! - kiedy chce się parać literaturą, ma kłopot nie lada. Powinien przede wszystkim trenować pamięć!)
- Nacik nieci palanci! - doniósł z podejrzanym naciskiem mały Ziutek, a Łusia automatycznie pospieszyła z przekładem:
- On mówi: Ignacy nie je kolacji.
Wszyscy wybuchnęli śmiechem, jakby najmłodszy z Pałysów popisał się nie lada dowcipem. Rudy, pochylony nad stołem, w milczeniu przysunął Ignasiowi koszyk z chlebem, a zarazem, od niechcenia, oddalił łokciem półmisek wędlin; doprawdy, mógł się nie obawiać o tę kiełbasę, chyba że zapomniał, kto tu programowo nie bierze mięsa do ust.
Ignacy Grzegorz wziął kawałek chleba, w roztargnieniu położył go na stole obok t...
entlik