J18 A5 ilustr.doc

(3876 KB) Pobierz
Sprężyna




Małgorzata Musierowicz

Sprężyna

Cykl: Jeżycjada Tom 18

 

Pierwsze wydanie polskie 2008 r.

Projekt okładki i ilustracje Małgorzata Musierowicz

 

Kolejna powieść Małgorzaty Musierowicz odpowiada na pytanie: kto był sprężyną ważnych wydarzeń w rodzinie Borejków?

Dalsze losy ulubionych bohaterów, kolejna porcja humoru i optymizmu.

Spis treści:

Piątek, 13 czerwca 2008.              3

Sobota, 14 czerwca.              102

Niedziela, 15 czerwca.              162

Poniedziałek, 16 czerwca.              178

Wtorek, 17 czerwca.              205

Czwartek, 19 czerwca.              230

Piątek, 20 czerwca.              246


Piątek, 13 czerwca 2008.



 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

1.

Po śnieżnej Wielkanocy wiosna zwyciężyła całkiem nagle, lecz było to klasyczne zwycięstwo Pyrrusowe. Już w kwietniu wszystko naraz rozkwitło, a następnie migiem przywiędło, ponieważ, na fali globalnego ocieplenia, prosto znad Afryki przybyły masy powietrza tropikalnego. Bzy momentalnie poczerniały, słowikom odechciało się śpiewać, a nad Poznaniem rozsnuła się apatia skwaru.

W feralny piątek słońce już od rana paliło jak w Tangerze. Na niebie nie było najmniejszej nawet chmurki, ale subtelne znaki, słane lojalnie przez przyrodę, świadczyły o zbliżającym się przełomie. Reumatyków od razu zaczęło łupać w kościach, sercowcy poczuli się słabo, a meteopaci wściekali się na kogo popadło. Układy niżowe cichaczem zbierały się za horyzontem, a ściślej: nad zachodnimi krańcami Unii Europejskiej. W powietrzu Europy Centralnej i Wschodniej aż iskrzyło od napięć.

Po południu przez dzielnicę Jeżyce przemknął pierwszy zwiastun zmian: porywczy, suchy wiatr. Stare kasztanowce na Teatralce zaszumiały gwałtownie, a z ich gałęzi posypały się ostatnie zeschłe kwiatki, jak desant miniaturowych spadochronów. Opadły na żwir ścieżki i na krawędź trawnika, na piaskownicę i zjeżdżalnię. Kilka takich drobin wylądowało też na ciemnych włosach dziewczyny, siedzącej samotnie obok huśtawek.

Nawet tego nie zauważyła. Na porywy wiatru także nie zwróciła najmniejszej uwagi, choć on bardzo się starał: dmuchnął dziewczynie w kark tak gorąco, że jej długie włosy na moment pofrunęły w bok i załopotały jak jedwabna flaga. Lecz panna, nieczuła na te zabiegi, koncentrowała całą swą uwagę na jakichś wymiętoszonych papierkach.

- Rrr!... - warknęła znienacka, a starszy pan, spacerujący opodal z psem, aż podskoczył.

- Co, co, co?!... - powiedział, wysuwając obronnie ramię. Był to odruch warunkowy. Starsi panowie w naszych czasach nie mają poczucia bezpieczeństwa.

Groźna istota nadal jednak wbijała wzrok w kartkę, więc przechodzień odetchnął, pokręcił siwą głową i kontynuował poranny spacer. Tylko pies - nawiasem mówiąc, jamniczek, ciągniony na długiej smyczy - gapił się jeszcze w tył; wreszcie i on stracił zainteresowanie. Teraz przyglądał się czytającej jedynie pewien kos, podskakujący na trawie. Kosy mają wyraźną skłonność do pilnej obserwacji, z czego na ogół niewiele wynika. Niewiele wynikło także i tym razem.

Dziewczyna bowiem podniosła znad listu gniewne czoło i spiorunowała ptaszka takim spojrzeniem, jakby przybył on tu prosto z filmu Hitchcocka. (Nie każda żyjąca istota potrafiłaby wytrzymać taki stalowy wzrok. Kos też umknął oczami i zaczął udawać, że interesuje go raczej dżdżownica).

Czytająca nazywała się Laura Pyziak i była bardzo ładna, choć z wyglądu niebezpieczna. Jeśli chodzi o list, nagryzmolono go dość niechlujnie. Składał się z paru kartek, pogniecionych wskutek wielokrotnego czytania, a treść jego przedstawiała się następująco:

 

Glasgow, 07.06.08.

Tygrysku!

Dzięki za rekordowo długiego esemesa. Niektórzy, jak widać, potrafią nim wszystko wyrazić. Ja jednak zdecydowałem się na list tradycyjny, bo uważam, że raczej tak powinno się elegancko kończyć związek.

A więc nie przyjedziesz do mnie, bo nie chcesz przerywać studiów? O, nie! To nie dlatego. Nie chcesz przyjechać, bo nie chcesz za mnie wyjść. Wszystko jasne: to już koniec, tak? Bo ja, jak wiesz, postanowiłem tu zostać na zawsze. Piszesz, że mnie już chyba nie kochasz i że nie jesteś pewna, czy kochaliśmy się w ogóle. No to ja nie wiem, czy w ogóle czegoś możesz być pewna. Ja Cię kochałem, ale słowo daję, jak długo można tak czekać i czekać. A ja tu na Ciebie czekam już drugi rok!

Piszesz, że nie cierpisz Bodzia! A to przecież mój najlepszy kumpel! Przetrwaliśmy wiele ciężkich chwil, a teraz on mi załatwił pracę w radiu. Nie wiem, jak on to robi, ale wszystko umie załatwić.

Zawsze marzyłem o pracy przy reżyserii dźwięku i, jak się okazuje, dużo umiem. Przyjęli mnie od razu i chociaż mało zarabiam, mógłbym już założyć rodzinę, zwłaszcza że i tutaj ludzie chcą się tatuować, a ja się i w tym wyszkoliłem do perfekcji.

Niczego by Ci nie brakowało, mieszkanie też mamy: wynajęliśmy z Bodziem dwa pokoje ze wspólną kuchnią, w bloku na przedmieściu. W Bodziu zakochała się taka mała Chinka z parteru i bardzo dobrze nam gotuje. Tu jest wesoło, na pewno by Ci się spodobało: towarzystwo międzynarodowe. Arabowie mają knajpkę na parterze, taka jedna miła Oksana z Ukrainy prowadzi pralnię i daje mi rabat, a za ścianą mieszkają Afrykanie, którzy stale śpiewają, i to naprawdę nieźle. Nagrałem ich. Jest świetnie. Latem wybieramy się do Nowej Zelandii, gdzie jedna pani potrzebuje rąk do rwania jabłek (ma dużą farmę). Mogłabyś przeżyć przygodę życia, ale Ty nie chcesz. No to nie. Nie mam o to żalu. Mieszkaj sobie na tych Jeżycach, studiuj sobie śpiew solowy (moim zdaniem jesteś urodzoną solistką!!!), życzę Ci wszystkiego najlepszego i bądź zadowolona z życia, tak jak ja jestem.

Twój były narzeczony

Wolfgang A. Schoppe

 

PS Będę Cię zawsze mile wspominał, chociaż to chyba jednak nie była ta największa miłość. Pierścionek zachowaj.

PS2 Bodziu Cię pozdrawia. Mówi, że mimo wszystko zawsze był Twoim wielkim fanem.

 

Laura, jak zwykle w tym punkcie lektury, zgniotła list w zaciśniętej pięści.

- Zabiję! - syknęła, lecz na szczęście nie słyszał jej nikt oprócz kosa. A ten nie do końca rozumiał, o co jej chodzi.

A chodziło jej w gruncie rzeczy o to, że nie miała nikogo bliskiego na tym świecie, nie licząc oczywiście wieloosobowej, kochającej rodziny, ale kto by ją tam liczył.

Sama była. Sama jak palec. Jak palec bez pierścionka.

Nawiasem mówiąc, pierścionek już dawno zdjęła i schowała do szufladki biurka.

Najpiękniejsze bowiem w przygodzie z Wolfgangiem Amadeuszem Schoppe były jego dwa imiona.

Cała reszta historii zdawała się teraz taka dziecinna i śmieszna, cała ta podróż (zdezelowanym volkswagenem!) była koszmarem, cały ten ślub, do którego nakłoniła poczciwego Wolfganga, był jednym wielkim nieporozumieniem. Zaraz po tym, jak w ostatniej dosłownie chwili instynktownie cofnęła się tuż sprzed ołtarza, Laura zrozumiała, że Wolfi nigdy nie był mężczyzną jej życia. Nie był nawet chłopcem jej życia.

Ciekawe, czy - i kiedy?! - by to odkryła, gdyby nie pojawił się na ich wspólnej drodze autostopowicz Bodziu, ten wysłannik Fatum, ten destrukcyjny katalizator, a może zaledwie zwykły spiritus movens.

 

2.

- Spiritus movens jest to duch sprawczy, motor działania, sprężyna wydarzeń - wytłumaczył wnuczce Ignacy Borejko i natychmiast dorzucił: - A dlaczego pytasz, Łusiu?

- Lubię wiedzieć - wyjaśniła mu córka Idy.

Słońce, które właśnie w tej chwili zajrzało do kuchni przez zakurzone szyby, rozpromieniło się całkiem tak samo, jak dziadek Borejko.

- „Lubię wiedzieć”! - powtórzył, zadowolony, i pogłaskał dziewczynkę po bujnych rudych lokach. - Piękne to słowa i piękny stan ducha. Oculus vitae sapientia[1]. Młody twój umysł poszukuje, bada, rozpoznaje świat od lat już dziewięciu...

- Chciałabym być czymś takim.

- Czym takim? - nie nadążył za młodym umysłem Ignacy Borejko.

- Sprężyną - odrzekła Łucja Pałys i w typowym dla siebie musującym stylu przeskoczyła w poprzedni temat: - Prawie dziesięciu! - sprostowała. - Urodziny mam pierwszego sierpnia i jest to już bardzo niedługo. Lepiej zawyżać niż zaniżać, taka jest moja zasada.

- Jedna z wielu, jak sądzę? - wyraził nadzieję dziadek.

- Z bardzo wielu.

- A ciekaw jestem tych pozostałych zasad.

- Najważniejsza jest taka: dzieciom trzeba umilać życie. Pamiętać o ich urodzinach, imieninach i o zakończeniu roku szkolnego, oczywiście dawać im przy każdej okazji miłe prezenty, oczywiście kiedy na to zasłużą i dostaną już niedługo ładne świadectwo.

- Ta zasada wydaje się przyjemna - orzekł dziadek. - A to nieczęste w przypadku zasad. Sam bym lubił być tak zasadniczy jak ty.

- Przebrzmiałe bajki o małpie, co z tego, że w kąpieli - rzuciła Łusia, a widząc zdumienie dziadka, uciekła się do bliższych wyjaśnień: - Dają takie dziwne nagrody na koniec roku szkolnego. Po skończeniu drugiej klasy dostałam właśnie wiersz o rudej małpie. Napisał Aleksander Fredro. Ciekawe, co dadzą mi teraz.

- „Rada małpa raz w kąpieli, kiedy mogła udać człeka...” - wspomniał mile Ignacy Borejko, filolog klasyczny i biblioteko-znawca, bibliofil i erudyta, owszem - emeryt, lecz obdarzony niezniszczalną pamięcią; z dumą przechowywał w niej, jak skarb tonącej Atlantydy, wszystkie ważniejsze cytaty cywilizowanego świata.

- Ruda małpa - poprawiła go wnuczka.

- Rada, Łusiu. Rada małpa. Rada, czyli zadowolona. Tak się mawiało w czasach, gdy polszczyzna była jeszcze piękna i bogata.

- Tak, wiem, że była. Mówił o tym nasz pan polonista od kółka literackiego. No, widzisz, ten wiersz jest przebrzmiały.

- Nie przebrzmiały, tylko stary.

- Przecież to jest to samo.

- O, nie! - rzekł dziadek z mocą. - O, nie. Nie. To nie jest to samo.

- Jak chcesz - zgodziła się Łusia. - Ale ja lubię słowo „przebrzmiały”. Znaczy to samo, co „anachroniczny”, sprawdziłam w słowniku. U nas w domu jest ich pełno. Józinek - pardon, Józef... (on nie pozwala się zdrabniać) - zawsze dostaje na zakończenie roku szkolnego słownik ortograficzny, a przecież nie ma najmniejszych problemów z ortografią.

- Nic dziwnego, skoro co roku dostaje słownik! - rzekł dziadek i, zadowolony ze swego dowcipu, wybuchnął niemym śmiechem, jak Jack Lemmon w filmie „Garsoniera”. Znów widział go ostatnio w TCM. Bardzo lubił tę melancholijną komedię. Przepadał za ciętą, rezolutną i dowcipną aktorką Shirley McLaine: przypominała mu jedną z czterech jego ukochanych córek, Idę. Od pewnego zaś czasu zaczynała mu też przypominać jedną z pięciu jego wnuczek, Łusię.

A Łusia właśnie zignorowała jego dowcip. Miała ten irytujący zwyczaj.

- Ja lubię słowniki, a nawet je uwielbiam - ciągnęła niewzruszenie, co też należało do jej stałych obyczajów. - Ale nikt mi ich nie daje. Dają mi o rudej małpie. Co mnie obchodzi małpa? Małpa jest nudna. Małpa nie umie być spiritus movens.

- A wiesz, nie jestem pewien - zastanowił się dziadek. - Z jej rozumem?

- O! O! - zawołała Łusia, tkając w niego palcem. - Cierpisz na antropomorfizm!

- Ja?! Nigdy! - oburzył się odruchowo Ignacy Borejko. - Poza tym, co ci się roi, malutka, nie można cierpieć na antropomorfizm, to nie jest choroba.

- Ja bardzo dobrze wiem, co to jest antropomorfizm, dziadziusiu. Nasz pan polonista od kółka literackiego poświęcił mu dwa spotkania. Omawialiśmy bajki Mickiewicza, które on wziął od Ezopa. Nasz pan polonista jest jego zagorzałym wielbicielem. To znaczy, Mickiewicza.

- Twój pan polonista zaczyna mi się podobać.

- Mnie też, chociaż jest taki stary - powiedziała Łusia. - Przez niego pokochałam gramatykę języka polskiego.

- Dzięki niemu, nie przez niego. Czy ktoś z naszych miał już z nim do czynienia? Jak on się nazywa?

- Eee.... nazwisko ma trudne, eee... Witalis.

- Witalis! - ożywił się dziadek. - Czy wiesz, że vitalis znaczy po łacinie: dający życie, albo: wart życia?

- Jedno i drugie do niego pasuje - stwierdziła Łusia bez wahania.

- Bardzo mnie to cieszy. Chyba go już lubię, starego Lisa-Witalisa. Skończyłaś z tym dziobaniem obiadu? Zawsze powtarzałem moim córkom przy jedzeniu: festina lente! - czyli: śpiesz się powoli, ponieważ rzucały się na jedzenie jak Harpie. Ale tobie bym tego nie powiedział, nie, nigdy.

- Uhm... dziękuję, więcej absolutnie nie zmieszczę - powiedziała grzecznie Łusia, odsunęła talerz z resztkami spaghetti i obficie popiła z kubka. Zazwyczaj jadała niewiele; potrawy wybierała ze względu na ich właściwości estetyczne. Makaron spaghetti spożywała nawet chętnie, ponieważ mogła wciągać do ust jego nitki jednym długim ślizgiem, po którym na wargach zostawało jej idealne kółeczko sosu. Zlizywała je następnie kolistym ruchem języka i czuła się damą pełną finezji. (Słowo „finezja” należało do jej ulubionych).

- Chciałabym być spiritusem... chciałabym być motorem wydarzeń - ciągnęła. - A najlepiej to sprężyną, bo kto by tam chciał być motorem, na pewno nie ja; a znów spiritus movens się nie odmienia, a ja nie lubię, jak coś się nie odmienia przez przypadki - dodała wyjaśniająco, na jednym oddechu.

- Ach! Fascynujesz mnie, moja droga sprężyno - rzekł dziadek. - Mam wrażenie, że jesteś obecnie najlepszą uczennicą z całej rodziny.

- Najlepszy jest Ignaś.

- Wszelako on nie jest uczennicą.

- Wszelako gdyby on był uczennicą, to ona i tak byłaby lepszą ode mnie - bez cienia zazdrości stwierdziła Łusia. - Sam wiesz. Jest geniuszem. Ona by też była. Czy wiesz, że geniusze dostają często samozaparcia?

- Cha, cha!...

- Laura też dostała samozaparcia i nie chciała wczoraj zaśpiewać z panem Oracabessą na koncercie chorywotywnym.

- Cha, cha! Charytatywnym.

- Możliwe. Odwołała występ. Ma czarny nastrój, mroczny jak pieczarka.

- Jak pieczara zapewne?

- Możliwe. Nie będę się upierać. Pieczarka zwie się pieczarką, bo wzrasta w pieczarach. Telefonowała wczoraj do Róży... to znaczy... nie pieczarka, oczywiście, tylko Laura, a ja stałam pod drzwiami, pukając co chwila, bo chciało mi się siusiu. Nie podsłuchiwałam! Nie podsłuchiwałam! Strasznie długo gadała i cały czas leżała w wannie. Ona ma taki mocny głos... to znaczy... Laura, nie wanna. A w łazience wytwarza się echo.

- Nie zauważyłem - zdziwił się bezgranicznie dziadek. - Za to czarnego nastroju Laury trudno nie dostrzec. Więc dostrzegłem.

- Opowiadała Róży, że dostała list od Wolfiego - relacjonowała Łusia ze współczuciem. - To znaczy, Laura dostała, a nie Róża... ojoj, to mój stały błąd, muszę bardziej jednoznacznie określać podmiot, szczególnie gdy jest on domyślny. Powiedział mi o tym nasz pan polonista. Szkoda, że jeszcze nie całkiem rozumiem, co mam w tym celu robić. Bodziu jest to spiritus movens i dlatego Wolfi zostaje w Szkocji na zawsze.

- Ha! - zakrzyknął triumfalnie dziadek, uderzając w dłonie. - Ha! Nie mówiłem!

- Nie mówiłeś?

- I jak zwykle miałem rację!

- Czego nie mówiłeś, dziadziu?

- Mówiłem!... że Wolfi jest zbyt nieprzewidywalny, by się żenić z Laurą, a nadto... całkiem niedojrzały, choć wtedy akurat był świeżo po egzaminie dojrzałości. Ona też. I proszę. Czas pokazał, kto miał rację. Co do starszego z braci Schoppe też miałem rację: Fryderyk nigdy sam z siebie nie ożeniłby się z Różą, gdyby nie moja interwencja.

- A moja mama mówi, że na pewno by się ożenił i że to istny cud, że wszystkiego Róży nie popsułeś.

- Ktoś jeszcze mówił coś w tym rodzaju?

- Wszyscy. Ale nie chcę być niedyskretna.

- Rozumiem. Powiadamiasz mnie, że wszyscy o mnie gadają za moimi plecami, ale tego, co mówią, nie chcesz mi w swej chwalebnej dyskrecji zdradzić. Cóż. I tak się domyślam. Na pewno mówią, że jestem anachronicznym dziwakiem i zrzędą.

- Że anachronicznym... nie słyszałam - odparła Łusia prawdomównie. - Ale rzeczywiście ostatnio mówili, że dziwaczysz i zrzędzisz, bo się po prostu starzejesz...

- Tak mówili? - rzekł dziadek z przykrością.

- Tak. I że dlatego trzeba cię jeszcze mocniej kochać.

- Tak mówili...?!

- Tak. I że to teraz właśnie najbardziej potrzebujesz kochania, a nie jak byłeś młody i piękny.

Dziadek nabrał nagle powietrza i zamarł z wydętymi policzkami.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin