Pamietniki - Ignacy Daszynski.pdf

(1644 KB) Pobierz
IGNACY DASZYŃSKI
Pamiętniki
Redakcja: Paweł Dembowski
Projekt okładki: Mateusz Trzeciak
W digitalizacji i korekcie tekstu uczestniczyli także:
Iwo Augustyński, Wojciech Browarny, Róża Dembajka, Jan Jankowski, Monika
Kamrowska, Kasper Ługowski, Łukasz Olszewski, Jan Świeczkowski, Martyna Urbań-
czyk, Wojciech Wróblewski
Ten utwór nie jest chroniony majątkowym prawem autorskim i znajduje się w do-
menie publicznej. Jeśli opatrzony jest materiałami podlegającymi prawu autorskiemu, są
one udostępnione na licencji Creative Commons BY-SA . PL.
Wersja . wydania cyowego (listopad ). W razie znalezienia błędów prosimy
o przesyłanie poprawek na adres: biblioteka.razem@gmail.com.
ISBN -----
Wydawca: Partia Razem
ul. Jezierskiego /LU 
- Warszawa
http://www.partiarazem.pl
Pamiętniki
tnik m
kim
ię a
t
Pamiętniki
TOM I
W jesieni  roku zwrócił się do mnie Związek Robotniczych Stowarzyszeń Spół-
dzielczych „Proletariat” w Krakowie z propozycją wydania drukiem moich pamiętników.
Zgodziłem się na dostarczenie pierwszego ich tomu, opisującego moje przeżycia do r.
. Drugi tom ma objąć następny okres, ale do jakiego czasu, tego sam jeszcze nie
umiem oznaczyć. Wszak pamiętnik nie powinien traktować zbyt świeżych zdarzeń. Do-
piero po śmierci autora wolno drukować jego opisy zdarzeń najświeższych współczesnego
mu życia. Jest w tym wielka słuszność. Osobiste przeżycia muszą się „jak figa ucukrować,
jak tytoń uleżeć”, aby człowiek mógł wydać o nich sąd jako tako sprawiedliwy i warto-
ściowy. Pamiętniki to znakomite dokumenty dla historyka, ale trzeba ich bardzo kry-
tycznie używać. Na szczęście nie zamierzam stwarzać dokumentu historycznego, a chcę
raczej zadośćuczynić potrzebie serca, aby z tysiącami robotników polskich podzielić się
wspomnieniami bojów nie tak dawnych, a jednak już dawnych, bojów toczonych z fana-
tyzmem pionierów, rąbiących drogę w skalistej opoce.
Wobec powodzi pamiętników, jaka zalała rynek książkowy po wojnie światowej,
wspomnienia moje w pierwszym tomie opowiedziane, mogą się wydać echem spraw nie-
raz drobnych, rozgrywających się nie w największej cząstce Polski. A jednak nigdzie na
ziemi polskiej nie mogła w owym czasie ujawnić się z taką swobodą gra sił społecznych,
jak w Galicji i na Śląsku Cieszyńskim.
Nigdzie socjalizm polski nie mógł stać się legalnym, nowoczesnym ruchem maso-
wym, jak tylko w tych dwóch dzielnicach.
Na próżno czytelnik szukać będzie w tej książce wspomnień z mego prywatnego życia.
Nie ukrywam ich, bo nie mam czego ukrywać, bo moje życie prywatne znikało po prostu
wobec życia politycznego. Byłem cząstką — choć drobną — tej siły „fatalnej”, co ze
zjadaczy chleba robiła nie aniołów wprawdzie, ale ożywionych, działających członków swej
klasy i swego narodu.
To cała treść mej pracy.
Warszawa, listopad .
Ignacy Daszyński
i ię
ata
P
i
a
m
i ki t
n ki
Urodziłem się dnia  października  r. w Zbarażu, małym mieście powiatowym
na Podolu wołyńskim, nad granicą rosyjską. Ojciec mój, Ferdynand, (urodzony w r. 
— umarł w r. ) był urzędnikiem w starostwie, matka, Kamila z Mierzeńskich, (urodz.
w r.  — umarła w r. ), pochodziła z jednowioskowej rodziny szlacheckiej.
Było nas czterech braci i jedna siostra. (Tomasz, Piotr, Feliks, ja, najmłodszy z nich
i o pięć lat ode mnie młodsza siostra Zofia). Byliśmy dziećmi z drugiego małżeństwa ojca.
Dzieci z pierwszego małżeństwa były już dorosłe i nie mieszkały przy ojcu. Poza rzadkimi
odwiedzinami synów i córek z pierwszego małżeństwa, pozostali oni dla mnie niemal
zupełnie obcymi ludźmi w całym moim życiu.
Mieszkaliśmy nad miasteczkiem na wzgórzu, spadającym ku rzece Gnieźnie, we wła-
snym domu wśród kwiatów, ogrodu warzywnego i sadu dość dzikiego. Granice nasze
przytykały do tzw. „Lip”, tj. przepięknej promenady wśród podwójnych rzędów starych
drzew lipowych, należącej do zapadłego zameczku Wiśniowieckich. Tutaj miał się prze-
chadzać niegdyś młody król polski, Michał Korybut Wiśniowiecki. Opodal od „Zamku”,
budynku z XVII stulecia, otoczonego fosą i wałami, ciągnął się ogromny staw zbaraski
z brzegami zarosłymi gęsto wysokim szuwarem. Tutaj starsi bracia uczyli mnie pływać
Pamiętniki
w bardzo prosty sposób. Pokazano mi, jak się pływa i rzucono na głęboką wodę! Reszta
należała już do mnie.
Na przedmieściu Zbaraża, w Starym Zbarażu, widne były na wyniosłem wzgórzu ruiny
starego zamku. Niedaleko stąd Był „Księży Lasek”, miejsce majówek i wycieczek ludności
zbaraskiej.
Całą okolicę miasteczka zwiedziłem w nieustannych pochodach i wycieczkach, tłukąc
się na cudzych koniach po pastwisku, piekąc w rowie ziemniaki w jesieni i doznając
przeróżnych „przygód”.
W domu był nadzwyczaj surowy system wychowania dzieci. Kiedy ojciec wchodził
do pokoju, wszyscyśmy wstawali i czekali aż siąść pozwoli. Ojciec był do czwartego lub
piątego roku dziecka tkliwym i pieszczotliwym; skoro tylko chłopak zaczynał cokolwiek
rozumieć, zaczynał się rygor prawdziwie żelazny. Absolutne milczenie w towarzystwie oj-
ca było koniecznym obyczajem, o obcowaniu dzieci z ojcem nie było mowy. Ojciec sam
był człowiekiem milczącym i był znany w całej okolicy z wielkiej prawości charakteru.
Był on biczem bożym dla każdego blagiera w towarzystwie, bo nie lękał się powiedzieć
prawdy w oczy najwpływowszym ludziom. Ze starostą Niemcem, biurokratą żył na bardzo
złej stopie, zwłaszcza w czasach powstania  r. i po powstaniu. Kiedy Niemiec starosta
wysyłał ojca do okolicznych dworów dla odbywania rewizji i poszukiwania powstańców,
musiała matka moja na kilka godzin przedtem jechać, co koń wyskoczy, dla ostrzeżenia
we dworze przed rewizją. W ten sposób oczywiście służbistość mojego ojca okazywała się
w bardzo niepewnym świetle w oczach przełożonego. Chłopi i Żydzi zachowali przez dłu-
gie lata bardzo miłą pamięć o moim ojcu, jako urzędniku. Pamiętam niejedną burzliwą
scenę w domu, kiedy próbowano ojca przekupywać podarunkami — wedle powszech-
nych praktyk ówczesnych. Ojciec wracał z urzędu i wówczas okazywało się, że przysłana
dziczyzna, ryby itd. były łapówką. Kazał to bez litości wyrzucać i groził skargą biednym
faktorom żydowskim, których użyto jako pośredników. Ale na Boże Narodzenie gmina
żydowska przysyłała ojcu co roku ryby, co się zakorzeniło, jako zwyczaj odwieczny.
Ostatnich dziesięć lat życia był ojciec chorym człowiekiem. Uratował się wprawdzie
po ataku apoplektycznym, ale musiał bardzo uważać na siebie. Żałowałem całe życie, że
stary, nie mądry sposób wychowywania dzieci nie dozwolił mi nigdy zbliżyć się serdecznie
do ojca. Nauczyłem się dopiero później cenić jego czysty i piękny charakter.
W szóstym roku życia poszedłem do szkoły, do oo. Bernardynów w Zbarażu. Czytać
i pisać nauczyłem się już przedtem, bawiąc się literami i otrzymując wskazówki od ojca.
U Bernardynów byłem zawsze bardzo dobrym uczniem. Dwa typy księży pamiętam.
Jeden, ks. Rzepka, był uosobioną dobrocią i słodyczą. Szeroki w plecach, blondyn, młody
jeszcze, miał tak serdeczny i słodki uśmiech na ogolonej pełnej twarzy, że dotąd jeszcze
odczuwam silną przyjemność, gdy o nim wspomnę. Drugi, ks. Dziurzyński, był postra-
chem całej szkoły.
Nerwowy, chudy, groźny uczył w najwyższej klasie. Kiedym raz w sporze z uczniem
wyższej klasy uderzył go w twarz, spotkała mnie po raz pierwszy w życiu kara chłosty
w kancelarii ks. Dziurzyńskiego. Dostałem trzy plagi i wziąłem to sobie tak do serca,
że nie wróciłem wcale do domu, lecz uciekłem na rzekę, gdzie z urwisami zbaraskimi
pływałem na krach lodowych. Dopiero późnym wieczorem odnaleziono mnie nad rzeką
i zaprowadzono do domu, zostawiając mnie zresztą w spokoju.
Dnia  grudnia  r. byłem rano w szkole, kiedy mnie nagle zabrano do domu, gdzie
zastałem wszystkich w przerażeniu i rozpaczy. Ojca przywieziono przed chwilą martwego
z biura. Umarł był tam nagłą śmiercią podczas rozmowy z jednym z synów. Wszelkie wy-
siłki lekarzy okazały się bezskuteczne. Śmierć ta ogłuszyła mnie zupełnie, chociaż oprócz
zamętu w głowie nie odczuwałem ani bólu, ani żalu i czyniłem już sobie wtenczas jako
dziecko w skrytości duszy wyrzuty, że nie bardzo płakałem.
Po śmierci ojca matka przeniosła się z młodszymi dziećmi tj. z Feliksem, Zofią i ze
mną do Stanisławowa, gdzie zapisałem się wkrótce do gimnazjum. Brat Feliks był w szkole
realnej. Życie nasze stało się bardzo skromne i pracowite.
Nie było środków dla wychowania dzieci, toteż zacząłem już w pierwszej klasie da-
wać lekcje kolegom. Wraz z bratem byliśmy najlepszymi uczniami w szkole. Tylko te-
mu zawdzięczałem, że profesorowie patrzyli przez palce na zupełny brak podręczników
Pamiętniki
Zgłoś jeśli naruszono regulamin