Taylor Laini - Marzyciel 02 Muza Koszmarów.pdf

(1783 KB) Pobierz
Dla mamy
CZĘŚĆ I
elilith (el·lil·lith) rzeczownik
Tatuaż wykonywany przy pępku na ciałach dziewcząt pochodzących ze
Szlochu po osiągnięciu przez nie dojrzałości.
Archaizm; wywodzi się od „eles” (ja) i „lilithai” (przeznaczenie), oznacza
moment, kiedy kobieta staje się panią swojego przeznaczenia i wyznacza sobie
życiową ścieżkę.
== 1.
JAK KLEJNOTY, JAK OPÓR
Kora i Nova nigdy nie widziały żadnego Mesarthima, ale wiedziały o nich
wszystko. Tak jak każdy. Nigdy nie widziały też szafiru, a jednak wiedziały, że
ich skóra jest błękitna jak szafir.
„Jak lodowa góra”, mawiała Kora. Te widywały ciągle. Wiedziały, że
Mesarthim oznacza „Sługę”, choć nie byli to zwyczajni służący, ale bojowi
magowie imperium. Potrafili latać albo ziać ogniem, albo czytać w myślach,
albo zmieniać się w cień. Przychodzili i odchodzili przez rozcięcia na niebie.
Mogli uzdrawiać, zmieniać kształt i znikać. Mieli wojskowe atrybuty,
nieprawdopodobną siłę i potrafili przepowiedzieć, jak umrzesz. Oczywiście nie
posiadali tych wszystkich darów jednocześnie, każdy otrzymywał jeden i nikt
nie miał wpływu na to, co to będzie. Talent drzemał w nich, a Mesarthim czekał
– jak rozżarzony węgielek na podmuch wiatru – na owo szczęście, na
wyczekiwane błogosławieństwo, na ten zaszczyt.
Matka Kory i Novy została wybrana przed szesnastoma laty, w dniu, kiedy
Mesarthimowie po raz ostatni przybyli do Rievy. Dziewcznki były wówczas
jeszcze maluchami i nie pamiętają Sług o niebieskiej skórze ani ich szybującego,
metalowego statku powietrznego, nie pamiętają również swojej matki, bo
Mesarthimowie zabrali ją daleko stąd i uczynili jedną z nich. Nigdy już nie
powróciła.
Przysyłała im listy z Aqi, cesarskiego miasta, gdzie, jak pisała, ludzie nie
byli biali albo błękitni, ich skóra miała różne kolory. Pałac z boskiego metalu
unosił się w powietrzu, przemykał z jednego miejsca na drugie.
Moje drogie – pisała do nich w ostatnim liście, który przyszedł
osiem lat temu – wylatujemy. Nie wiem, kiedy powrócę, lecz z pewnością
będziecie już wtedy dorosłymi kobietami. Zróbcie coś dla mnie: dbajcie o siebie
i pamiętajcie, bez względu na to, co usłyszycie, że wybrałabym was, gdyby dano
mi jakikolwiek wybór.
Zimą w Rievie nagrzewano w ogniu płaskie kamienie i nocą wsuwano je
sobie pod futra, którymi okrywano się przed snem, lecz kamienie szybko się
ochładzały i uwierały w żebra, przez co dziewczynki często się budziły.
„Wybrałabym was…” Te słowa były dla nich jak rozgrzane kamienie, które
nigdy nie traciły swojego ciepła ani nie siniaczyły ciała. Kora i Nova nosiły je ze
sobą wszędzie, gdziekolwiek szły. A może raczej przywdziewały je niczym
klejnoty. Niczym opór. Ich twarze zdawały się mówić „ktoś nas kocha”, kiedy
patrzyły na Skoyë albo nie chciały się kulić przed ojcem. Nie było to dużo, listy
zamiast matki, a odkąd Skoyë przypadkiem wyrzuciła je do ognia, pozostało im
jedynie wspomnienie. No i miały jeszcze siebie nawzajem.
Kora i Nova – towarzyszki, sojuszniczki, siostry – były nierozłączne, jak
wersy kupletu, które bez kontekstu straciłyby swe znaczenie. Ich imiona mogły
być równie dobrze jednym – Korainova – bo rzadko mówiono o nich osobno, a
kiedy się rozdzielały, żadna nie wydawała się sobą, jak połówka skorupy małża,
którą rozłupano i rozerwano na dwie części. Zostały dla siebie stworzone,
miejsce jednej było przy drugiej. Nie potrzebowały magii, aby przejrzeć myśli
tej drugiej, wystarczyły im tylko spojrzenia, bo ich nadzieje były bliźniacze,
choć one same bliźniaczkami nie były. Stały ramię przy ramieniu, razem
przeciwko przyszłości. Czymkolwiek życie mogło je przytłoczyć, jakkolwiek
mogło je zawieść, zawsze wiedziały, że mają siebie.
A wtedy powrócili Mesarthimowie.
***
Nova ujrzała ich pierwsza. Wybrała się wówczas na plażę, dopiero co
zdążyła się wyprostować i odgarnąć włosy z oczu. Musiała zrobić to
przedramieniem, bo w jednej dłoni trzymała spory hak do wyławiania ryb, w
drugiej nóż do filetowania. Zacisnęła na nich palce jak szpony, ręce aż do łokci
lepiły jej się od krwi. Czuła, jak przyschnięta posoka klei się i pęka na jej skórze,
kiedy przeciąga ramieniem po czole. Coś błysnęło na niebie, podniosła głowę,
aby się temu przyjrzeć.
– Kora.
Lecz siostra jej nie słyszała. Na twarzy Kory, również umorusanej krwią,
gościło jedynie odrętwiałe skupienie. Nóż chodził w tę i we w tę, oczy miała
puste, jakby jej umysł udał się w inne, milsze miejsce, gdzie podobnie
nieprzyjemna robota nie byłaby potrzebna. Truchło uula spoczywało pomiędzy
dziewczynami, do połowy odfiletowane. Plaża zasłana była jeszcze
kilkunastoma podobnymi trupami, nad którymi nachylały się sylwetki
podobnych młodych kobietek. Cyrsy skrzeczały piskliwie, tocząc batalie o
resztki, a na płyciźnie kłębiły się kolcoryby i dziobate rekiny, znęcone słodkawo-
słonawym odorem. Trwała Rzeź, najgorszy okres w roku w Rievi, a
przynajmniej dla kobiet i dziewcząt. Mężczyźni i chłopcy uwielbiali ten czas.
Nie dzierżyli wtedy bowiem ani haka, ani noża, ale włócznię. To oni zabijali,
odcinali ciosy i rzeźbili z nich trofea, a resztę zostawiali, jak padła.
Oprawianie zwierząt należało do kobiet, nieważne, że potrzeba do tego
mięśni i wytrzymałości, której mord nie wymagał. „Nasze kobiety są silne”,
chełpili się stojący na cyplach rybacy, którzy nie musieli się przejmować fetorem
i muchami. I faktycznie były silne, ale też zmęczone i osowiałe z wysiłku,
umazane cuchnącymi wydzielinami wypływającymi z martwych istot, tak jak i
Nova, kiedy wypatrzyła kątem oka błysk na niebie.
– Kora – powtórzyła. Tym razem jej siostra uniosła głowę i skierowała
spojrzenie w tę samą stronę.
Zupełnie jakby Nova, choć przecież zauważyła tę rzecz jako pierwsza, nie
potrafiła tego widoku przetworzyć, póki Kora również nie spojrzała. Gdy tylko
oczy jej siostry nareszcie skupiły się na jasnym błysku, obie poczuły, jak
przechodzi przez nie dreszcz ekscytacji.
Statek powietrzny.
Statek powietrzny zwiastował nadejście Mesarthimów.
A Mesarthimowie oznaczali…
Ucieczkę. Ucieczkę od uuli i mozołu. Od tyranii Skoyë i ojcowskiej apatii,
a także mężczyzn, którzy ostatnimi czasy zrobili się uciążliwi. Przez miniony
rok coraz częściej przystawali, gdy przechodziły obok nich, patrząc od Kory do
Novy i od Novy do Kory jak na przeznaczone na obiad kury. Kora miała
siedemnaście lat, Nova szesnaście. Ojciec mógł wydać je za mąż, kiedy tylko
przyszłaby mu na to ochota. Bodaj jedynym powodem, dla którego jeszcze się
na to nie zdecydował, była Skoyë, ich macocha, niechętna stracić swe
niewolnice. Bo to na nie spadała znaczna część pracy, to one opiekowały się
gromadką przyrodnich braci. Ale nie mogła zatrzymać ich na zawsze.
Dziewczęta były darami, którymi należało się podzielić, nie ukrywać, a
może raczej bydłem na handel, czego świadomy był każdy ojciec pożądanej
córki.
Kora i Nova mogły się podobać, z ich włosami jak len i jasnymi,
brązowymi oczyma. Miały delikatne nadgarstki, które skrywały zadziwiającą
siłę, i choć zasłaniały swoje figury pod warstwami wełny i skórami uuli, nie było
im łatwo ukryć wydatnych bioder. Miały dość krągłości, aby ogrzać futra na noc,
i uchodziły za dobre pracownice. Ich panieństwo nie miało trwać długo.
Z pewnością do Głębizimy, zanim nadejdą ciemne miesiące, będą już
czyimiś żonami, zamieszkają z tym, który przedstawi ich ojcu najlepszą ofertę. I
nie będą już dłużej razem. Nie chodziło nawet o to, że zostaną rozdzielone czy
że nie chciały być niczyimi żonami. Najgorsza będzie utrata towarzyszącej im
ułudy.
Jakiej?
„To nie jest nasze życie”.
Odkąd sięgały pamięcią, powtarzały sobie te słowa, głośno i w myślach.
Umiały patrzeć na siebie w ten wyjątkowy sposób, z pełną skupienia
intensywnością, co było równie skuteczne jak mowa. A gdy bywało gorzej:
trwała akurat Rzeź i oprawiały truchło za truchłem lub kiedy Skoyë wymierzała
im policzek albo zimą kończyło im się jedzenie, spojrzenie to pomagało im
mocniej wierzyć w tę ułudę. „To nie jest nasze życie. Pamiętaj.
To nie jest nasze miejsce. Mesarthimowie przybędą i zostaniemy wybrane.
To nie jest nasze prawdziwe życie”. Obojętne, co by się nie działo, powtarzały
sobie tę mantrę bez wytchnienia. Gdyby jedna została bez drugiej, już dawno by
pomarły, jak płomień świecy, który chroni samotna dłoń. Były we dwie i dzięki
temu mogły przetrwać, wiara odbijała się w nich wzajemnie, przekazywały ją
sobie, nigdy nie były same, więc nie mogły zostać zwyciężone.
Nocą szeptały do siebie, fantazjując, jakimi darami zostaną obdarzone.
Staną się potężne, tak jak ich matka, co do tego miały pewność. Zostaną
bojowymi czarodziejkami, a nie pannicami na wydaniu przymuszonymi do
zamążpójścia czy córami-niewolnicami. Mesarthimowie zabiorą je do Aqi, gdzie
przejdą trening wojskowy, ich skórę muśnie boski metal, a kiedy przyjdzie czas,
one również wylecą przez rozcięcie biegnące przez niebiosa, aby przynieść
cesarstwu chwałę, będą bohaterkami o skórze błękitnej jak szafiry i lodowe góry,
obie piękne jak gwiazdy.
Tymczasem lata mijały, a Mesarthimowie nie przybywali. Siostry tkały
swoją ułudę coraz cieńszymi nićmi i kiedy patrzyły na siebie, szukając dawnej
wiary, którą sobie wzajemnie przekazywały, znajdywały jedynie lęk.
„A co, jeśli to jednak jest nasze życie?”
Każdego roku w wigilię Głębizimy Kora i Nova szły na śliski od lodu szlak
przy przełęczy, skąd patrzyły na krótkie westchnienie słońca, wiedząc, że
zobaczą je dopiero za miesiąc. Jeśli ich ułuda się rozwieje, będzie tak, jakby
utraciły słońce, lecz nie na miesiąc, a na zawsze.
Błyśnięcie statku powietrznego było jak powrót światła.
Nova wydała z siebie krzyk ekscytacji, Kora roześmiała się z radości, ulgi
i… poczucia winy. „Bo jak to tak, dzisiaj?”, chciałaby zapytać ów statek.
Szczebiot jej krystalicznie czystego śmiechu rozszedł się po całej plaży.
„Naprawdę?”
Zgłoś jeśli naruszono regulamin