Barbara Tuchman - Sierpniowe salwy.rtf

(5715 KB) Pobierz
Sierpniowe salwy

 

 

 

Barbara Tuchman

 

 

Sierpniowe salwy

 

              Kiedy w 1910 roku zmarł król Wielkiej Brytanii Edward VII, za jego trumną ramię w ramię szli między innymi kajzer Wilhelm II, wielki książę Michał Romanow, francuski minister spraw zagranicznych Stéphen Pichon i arcyksiążę Franciszek Ferdynand. Jednakże już wtedy ich poczynania wprawiały w ruch żarna historii, które w ciągu najbliższych ośmiu lat miały zetrzeć w proch tak wiele istnień.
Sierpniowe salwy to monumentalny fresk przedstawiający skomplikowaną politykę europejskich mocarstw w przededniu I wojny światowej, dający dokładny opis działań militarnych pierwszego jej miesiąca. Barbara W. Tuchman nie tylko w ciekawy, niezwykle wciągający i niemalże powieściowy sposób opowiada militarno-polityczną historię konfliktu, ale również, bazując na dokumentach z epoki i wplatając liczne cytaty z dzienników i pamiętników osób nierzadko decydujących o losach narodów, kreśli ciekawy kontekst społeczny i w przenikliwy sposób punktuje kosztowne błędy, które popełniali politycy i generałowie, często powodowani wybujałą ambicją lub po prostu ignorancją.
Nic dziwnego, że podczas kryzysu kubańskiego w 1962 roku prezydent Kennedy polecił członkom Rady Bezpieczeństwa Narodowego przeczytać właśnie tę książkę.                       

 

              POGRZEB EDWARDA VII

              Rozdział l

              POGRZEB

             
 

              Tak wspaniały był spektakl majowego ranka 1910 roku, gdy dziewięciu królów jechało konno w orszaku pogrzebowym Edwarda VII - króla Anglii, że oczekujący w ciszy i nabożnym skupieniu, czarno odziany tłum nie mógł wstrzymać westchnień podziwu. W purpurze, błękicie, zieleni i szkarłacie, trójka po trójce, wyjeżdżali suwereni przez bramę pałacu, w hełmach z pióropuszami, z galonami ze złota, w ciemnej czerwieni szarf i z orderami, których klejnoty lśniły w słońcu. Wśród nich było pięciu prawowitych następców tronu, czterdzieści cesarskich i królewskich wysokości, siedem królowych (cztery wdowy i trzy panujące) oraz garstka ambasadorów specjalnych z krajów „niekoronowanych”. Łącznie reprezentowali oni siedemdziesiąt narodów, w największym zgromadzeniu monarchów i rang, jakie kiedykolwiek zebrano w jednym miejscu i - tego rodzaju ostatnim.

              Stłumione serce Big Bena uderzyło dziewięć razy, gdy orszak opuścił pałac, lecz na zegarze historii był już zachód i słońce starego świata zapadało w konającym blasku splendoru, jakiego oglądać nie było danym już nigdy potem.

              W środku pierwszego szeregu jechał nowy król - Jerzy V, mając po lewej stronie księcia of Connaught, jedynego żyjącego brata zmarłego króla, zaś z prawej osobistość, do której, jak stwierdził „The Times”, „należy pierwsze miejsce pośród zagranicznych żałobników” i która „nawet podczas najbardziej napiętych stosunków nie straciła u nas nigdy swej popularności” - Wilhelma II, cesarza Niemiec. Jadąc na siwym koniu, ubrany w szkarłatny mundur brytyjskiego marszałka polnego, z buławą przynależną tej randze w ręce, kajzer przybrał wyraz twarzy „poważny aż do surowości” (ze słynnym, w górę podkręconym wąsem). O uczuciach wypełniających jego wrażliwą duszę zachowało się kilka wzmianek w jego własnych listach. „Jestem dumny, że mogę nazwać to miejsce mym domem, i że jestem członkiem tej rodziny królewskiej” - pisał do domu po nocy spędzonej w zamku Windsor, w dawnych apartamentach swej matki. Sentyment i nostalgia wywołane melancholijną okazj ą spotkania ze swymi angielskimi krewnymi walczyły z dumą własnej wyższości nad zgromadzonymi potentatami i uczuciem żywego zadowolenia spowodowanym zniknięciem jego wuja z europejskiej sceny. Przyjechał tu pogrzebać Edwarda, nieszczęście swego życia; Edwarda, tego arcyintryganta (jak pojmował to Wilhelm) w okrążaniu Niemiec; Edwarda, brata swej matki, którego nie mógł ani nastraszyć, ani wywrzeć na nim wrażenia, a którego otyła postać rzucała cień pomiędzy Niemcami a słońcem. „On jest Szatanem. Nawet nie jesteście w stanie wyobrazić sobie, jakim jest on Szatanem”.

              Werdykt ten, ogłoszony przez kajzera przed obiadem wydanym dla trzystu gości w Berlinie w 1907 roku, był reakcją na jedną z kontynentalnych podróży Edwarda, przedsięwziętą z oczywiście diabolicznym zamiarem okrążenia Niemiec. Spędził on prowokacyjny tydzień w Paryżu, złożył bez żadnego istotnego powodu wizytę królowi Hiszpanii (który właśnie ożenił się z jego siostrzenicą), a zakończył podróż wizytą u króla Włoch, z oczywistą intencją wyperswadowania mu trójprzymierza z Niemcami i Austrią. Kajzer, posiadacz najbardziej niepohamowanego języka w Europie, doprowadził się do ataku szału i zakończył swe przemówienie jednym z tych komentarzy, które w regularnych odstępach czasu w ciągu ponad dwudziestu lat jego panowania szarpały nerwy dyplomatów.

              Szczęśliwie „okrążacz” już nie żył i zastąpił go Jerzy, który - jak kilka dni temu kajzer powiedział Theodore’owi Rooseveltowi - Jest bardzo miłym chłopcem” (czterdziestopięcioletnim, młodszym od kajzera o sześć lat). „Jest on prawdziwym Anglikiem i nienawidzi wszystkich cudzoziemców, lecz nie dbam o to, jak długo jego nienawiść do Niemców jest nie większa niż do innych”. Jadąc obok Jerzego czuł się teraz pewny siebie, salutując w przejeździe sztandar królewskiego pułku dragonów, którego był honorowym pułkownikiem. Kiedyś rozdawał swe fotografie w tym właśnie mundurze, z delfickim napisem umieszczonym nad swym podpisem: „Czekam na właściwy czas”. Dziś czas ten nadszedł. Stał się pierwszym w Europie.

              Za nim jechało dwóch braci owdowiałej królowej Aleksandry: Fryderyk, król Danii, i Jerzy, król Hellenów; jej siostrzeniec Haakon, król Norwegii, oraz trzej królowie, którzy mieli utracić swe trony: Alfons z Hiszpanii, Manuel z Portugalii i Ferdynand z Bułgarii z głową owiniętą jedwabnym turbanem. Drażnił on swych kolegów tytułowaniem siebie „carem”, zaś w skrzyni przechowywał kompletne regalia cesarzy bizantyńskich (wykonane przez wytwórcę kostiumów teatralnych), trzymane na czas, gdy pozbiera on bizantyńskie dominia pod swe berło.

              Olśnieni przez tych „wspaniale dosiadających koni książąt” - jak ich określił „The Times” - tylko nieliczni widzowie zwrócili uwagę na dziewiątego króla, jedynego z nich wszystkich, który miał osiągnąć wielkość jako człowiek. Mimo swego wysokiego wzrostu i doskonałej postawy na koniu, Albert - król Belgów, nie znoszący pompy królewskich ceremonii, wyglądał w tym towarzystwie na zakłopotanego i nieobecnego myślami. Miał wówczas trzydzieści pięć lat, a na tronie zasiadał zaledwie od roku. W późniejszych latach, gdy jego twarz stała się znana światu jako symbol bohaterstwa i tragedii, wciąż malował się na niej wyraz roztargnienia, tak jakby myśli jego błąkały się gdzie indziej.

              Przyczyna przyszłej tragedii - wysoki, korpulentny, ściśnięty gorsetem, w hełmie z powiewaj ącymi zielonymi piórami austriacki arcyksiążę Franciszek Ferdynand, dziedzic starego cesarza Franciszka Józefa, jechał po prawej stronie Alberta, zaś po lewej jeszcze jedna szlachetna latorośl, która nigdy nie miała zasiąść na tronie: książę Jussuf, dziedzic tureckiego sułtana. Po królach jechały królewskie wysokości: książę Fuszimi - brat cesarza Japonii; wielki książę Michał - brat cara Wszechrosji; książę d’Aosta, brat króla Włoch, w jasnym błękicie z zielonymi piórami; książę Karol - brat króla Szwecji; książę Henryk - małżonek królowej Holandii, oraz trzej następcy tronów: Serbii, Rumunii i Czarnogóry. Ostatni z nich, książę Daniło, „uprzejmy, niezwykle przystojny młody człowiek o nieposzlakowanych manierach”, przypominał kochanka z „Wesołej wdówki” nie tylko z racji imienia, gdyż ku konsternacji brytyjskich urzędników protokołu dyplomatycznego przyjechał poprzedniej nocy w towarzystwie „czarującej młodej damy, o niezwykłych powabach”, którą przedstawił jako damę dworu swej małżonki, przybyłą do Londynu dla dokonania zakupów.

              Za nimi postępował cały pułk pomniejszych niemieckich „królewskości”, wielcy książęta: Mecklenburg-Schwerin, Mecklenburg-Strelitz, SchleswigHolstein, Waldeck-Pyrmont, Coburg, Saxe-Coburg Gotha, Saksonii, Hesji, Wirtembergii, Badenii i Bawarii. Ostatni z nich, następca tronu Rupprecht, miał już wkrótce poprowadzić niemieckie armie do boju. Obecni byli również: książę Syjamu, książę Persji, pięciu książąt z dawnego francuskiego orleańskiego domu królewskiego, brat kedywa Egiptu w fezie ze złotym kutasikiem, książę Tsia-Tao z Chin, w długiej, haftowanej, jasnoniebieskiej szacie, którego starożytna dynastia miała przed sobą już tylko dwuletnie rządy, oraz brat kajzera, książę Henryk pruski, reprezentujący niemiecką flotę wojenną jako jej naczelny dowódca. Wśród tych wszystkich wysokości znaleźli się również trzej po cywilnemu ubrani dżentelmeni: pan Gaston-Carlin ze Szwajcarii, pan Pichon, minister spraw zagranicznych Francji, i były prezydent Theodore Roosevelt - specjalny wysłannik Stanów Zjednoczonych.

              Edward, przyczyna tego bezprecedensowego zgromadzenia narodów, był często nazywany „wujaszkiem Europy”, przy czym tytuł ten mógł być wśród europejskich rodów panujących przyjmowany dosłownie. Był on bowiem wujem nie tylko kajzera Wilhelma, lecz również, poprzez siostrę swej żony, rosyjską carycę-wdowę Marię - cara Mikołaja II. Jego własna siostrzenica, Alicja, była carową; córka Maud - królową Norwegii; inna siostrzenica, Ina - królową Hiszpanii, zaś bratanica, Maria, miała wkrótce zostać królową Rumunii. Duńska rodzina jego żony, poza obsadzeniem własnego tronu, dała matkę carowi rosyjskiemu, a ponadto dostarczyła królów Grecji i Norwegii. Inni krewniacy, potomkowie dziewięciorga synów i córek królowej Wiktorii, byli rozrzuceni obficie po różnych dworach w Europie.

              Jednak nie tylko uczucia rodzinne ani też nagłość i szok wywołany śmiercią Edwarda (gdyż według oficjalnego komunikatu chorował on tylko jeden dzień i zmarł w dniu następnym) były przyczyną niespodziewanej powodzi pośmiertnych kondolencji. W istocie był to wyraz hołdu złożonego w uznaniu towarzyskich talentów Edwarda, które okazały się dla jego kraju nieocenione. W ciągu dziewięciu krótkich lat jego panowania angielska maksyma polityki zagranicznej splendid isolation rozwiała się pod presją wydarzeń i przemieniła w serię „porozumień i „powiązań , lecz nie pełnych sojuszy (jako że Anglia nie lubi sformułowań definitywnych), z dwoma starymi wrogami: Francją i Rosją, oraz z jedną nową, obiecującą potęgą: Japonią. Wynikła z tego zmiana równowagi została odnotowana przez cały świat i wpłynęła na zmianę stosunków każdego z państw z pozostałymi. Chociaż Edward ani nie inicjował polityki swego kraju, ani na nią nie wpływał, jego osobiste talenty dyplomatyczne umożliwiły przeprowadzenie tych zmian.

              Zabrany jako dziecko z wizytą do Francji oświadczył Napoleonowi III: „Ma pan bardzo miły kraj. Chciałbym być pana synem”. To upodobanie do wszystkiego, co francuskie, w przeciwieństwie, lub może jako wyraz protestu, do proniemieckich sympatii matki, przetrwało, a po jej śmierci znalazło zastosowanie. Gdy Anglia stawała się coraz bardziej nerwowa z powodu narzuconego przez Niemcy wyzwania, pośrednio zawartego w ich programie rozbudowy floty z 1900 roku, i wobec tego postanowiła załagodzić swe dawne spory z Francją, talenty Edwarda jako „Roi Charmeur” dopomogły w wyrównaniu drogi. W 1903 roku udał się on do Francji, nie bacząc na ostrzeżenia, że oficjalna wizyta państwowa spotka się tam z chłodnym przyjęciem. Istotnie podczas przybycia tłumy był y posępne i milczące, z wyjątkiem paru urągliwych okrzyków: „ Vivent les Boers!” („Niech żyją Burowie!”) i „Vive Fachoda!” („Niech żyje Faszoda!) które król zresztą całkowicie zignorował. Zatroskanemu adiutantowi, który mruknął: „Widać, że Francuzi nas nie lubią”, odpowiedział: „A czemuż mieliby nas lubić?” i nadal kłaniał się i uśmiechał do tłumów z wyżyn swego powozu.

              W ciągu czterech dni występował publicznie. Dokonał przeglądu wojsk w Vincennes, przyglądał się wyścigom konnym w Longchamps, był na galowym przedstawieniu w operze, uczestniczył w bankiecie w Pałacu Elizejskim, spożył śniadanie w Ministerstwie Spraw Zagranicznych na Quai d’Orsay, zaś w teatrze przemienił chłód w uśmiechy, gdy wmieszał się w tłum widzów w czasie przerwy, a w kuluarach prawił słynnym aktorkom szarmanckie komplementy - po francusku. Wszędzie wygłaszał dowcipne i taktowne przemówienia o swej przyjazni i admiracji dla Francuzów i ich „chlubnych tradycji”, o „przepięknym mieście”, do którego, jak przyznawał się, żywi głębokie przywiązanie „umocnione wieloma szczęśliwymi wspomnieniami”, o swej „szczerej radości” z powodu wizyty, o swym osobistym przekonaniu, że dawne nieporozumienia zostały „na szczęście zakończone i zapomniane”, że dobrobyt Francji i Anglii są od siebie współzależne i że ich przyjaźń jest przedmiotem jego „stałej troski”. Gdy odjeżdżał, tłumy krzyczały: „Vive notre roi I” („Niech żyje nasz król!”). Pewien belgijski dyplomata pisał w swym raporcie: „Rzadko można zaobserwować tak całkowitą zmianę nastrojów, jaka nastąpiła w tym kraju. Edward zdobył sobie serca wszystkich Francuzów”. Natomiast ambasador niemiecki uważał, że wizyta króla była, jednym z najdziwniejszych wydarzeń”, i przypuszczał, że anglo-francuskie rapprochement było rezultatem „powszechnej tu awersji do Niemiec”. Już po roku, w wyniku wytrwałych prac ministrów rozwiązujących narosłe sprzeczności, rapprochement (zbliżenie) przekształciło się w anglo-francuskie Entente (porozumienie), podpisane w kwietniu 1904 roku.

              Niemcy mogły uzyskać porozumienie z Anglią dla siebie, gdyby ich przywódcy, podejrzliwi wobec angielskich motywów, dwukrotnie nie odrzucili ofert, składanych przez ministra do spraw kolonii, Josepha Chamberlaina, raz w roku 1899 i powtórnie w 1901. Ani stojący w cieniu Holstein, który zza kulis de facto kierował niemieckimi sprawami zagranicznymi, ani też elegancki i pełen erudycji kanclerz, książę Bülow, ani wreszcie sam kajzer nie byli całkowicie pewni, o co właściwie podejrzewają Anglię; wszyscy trzej byli jednak głęboko przekonani, że to „coś” jest niewątpliwie perfidne. Kajzer zawsze chciał dojść do porozumienia z Anglią, pod warunkiem, że mógłby je osiągnąć bez wywołania wrażenia, iż tego właśnie on pragnie. Pewnego razu, będąc dobrotliwie usposobiony pod wpływem angielskiego otoczenia i uczuć familijnych - działo się to na pogrzebie królowej Wiktorii - pozwolił sobie na wyznanie tego pragnienia Edwardowi: „Nawet jedna mysz nie mogłaby się poruszyć w Europie bez naszego zezwolenia” - taki był w jego wyobrażeniu sens sojuszu anglo-niemieckiego. Lecz gdy tylko Anglicy okazali chęć wyjścia temu naprzeciw, on i jego ministrowie dokonali odwrotu, podejrzewaj ąc w tym jakąś ukrytą sztuczkę. Bojąc się utracenia przewagi w rokowaniach przy stole konferencyjnym, zdecydowali się na całkowite ich zaniechanie i oparcie się na potędze stale rosnącej floty, która miała nastraszyć Anglików i ułatwić doj ście do porozumienia.

              Bismarck ostrzegał, że Niemcy powinny zadowolić się potęgą lądową, lecz jego następcy, ani każdy z osobna, ani wszyscy razem, nie byli Bismarckami. On zdążał do jasno wytyczonego celu bez zbaczania, oni zaś błądzili po szerokich horyzontach bez jasnego wyobrażenia, do czego właściwie zmierzają. Holstein był Machiavellim bez polityki i działał posługując się jedyną zasadą: podejrzewaj każdego. Natomiast Bülow nie miał żadnych zasad; był on tak śliski - lamentował jego kolega, admirał Tirpitz - że w zestawieniu z nim piskorz byłby pijawką. Błyskotliwy, niestały, zawsze inspirowany przez coś nowego, kajzer co godzinę miał inny pomysł i uprawiał dyplomację jako ćwiczenie perpetuum mobile.

              Żaden z nich nie wierzył, że Anglia kiedykolwiek dojdzie do porozumienia z Francją, i Holstein odrzucał wszelkie ostrzeżenia na ten temat jako „naiwne”, nawet te wyraźnie określone, pochodzące od własnego ambasadora z Londynu, barona Eckhardsteina. Podczas obiadu w Marlborough House w 1902 roku Eckhardstein obserwował francuskiego ambasadora Paula Cambona, który wraz z Josephem Chamberlainem zniknął w pokoju bilardowym. Tam wdali się oni w „ożywioną dyskusję”, trwającą dwadzieścia osiem minut. Jedyne słowa, jakie mógł dosłyszeć, brzmiały: „Egipt” i „Maroko”. (Pamiętniki barona nie wyjaśniają, czy drzwi były otwarte, czy też podsłuchiwał on przez dziurkę od klucza). Nieco później król zaprosił go do swego gabinetu, gdzie poczęstował go cygarem Uppmanna z 1888 roku, i powiedział, że Anglia zamierza osiągnąć porozumienie z Francją we wszystkich dzielących oba kraje kwestiach kolonialnych.

              Gdy Ententa stała się faktem, gniew Wilhelma był straszny. Dodatkowym powodem doprowadzenia go do wściekłości był triumf Edwarda w Paryżu. „Podróżujący kajzer” (Reise-Kaiser), jak go zwano z racji często odbywanych podróży, uwielbiał wszelkie ceremonie wjazdów do zagranicznych stolic, a jedyną, którą ponad wszystko chciał odwiedzić - był nieosiągalny Paryż. Był już wszędzie, nawet w Jerozolimie, gdzie musiano przyciąć bramę Jaffy dla umożliwienia mu wjazdu konno. Lecz Paryż, centrum wszystkiego, co piękne, pożądane, wszystkiego, czym nie był Berlin - pozostawał dla niego zamknięty. Chciał uzyskać poklask paryżan, otrzymać Wielką Wstęgę Legii Honorowej i nawet dwukrotnie powiadamiał Francuzów o swym cesarskim życzeniu. Zaproszenie jednak nigdy nie nadeszło. Mógł wjeżdżać do Alzacji i wygłaszać tam przemówienia gloryfikujące zwycięstwo z 1870 roku; mógł prowadzić parady jadąc na czele wojsk w Metzu w Lotaryngii; lecz może najżałośniejsza z opowiastek o monarszym losie jest ta, iż kajzer dożył wieku osiemdziesięciu dwóch lat i zmarł nie zobaczywszy Paryża.

              Zazdrość o starsze narody dodatkowo przysparzała mu zgryzoty. Skarżył się Theodore’owi Rooseveltowi, że angielska arystokracja w czasie podróży na kontynent nigdy nie odwiedza Berlina, lecz zawsze jedzie do Paryża. Czuł się niedoceniony. „W czasie długich lat mego panowania - skarżył się królowi Włoch - moi koledzy, monarchowie Europy, nie przywiązywali wagi do tego, co miałem do powiedzenia. Wkrótce jednak moja potężna flota podeprze me słowa, a wówczas nabiorą oni do mnie większego szacunku”. Te same uczucia przenikały cały naród, który cierpiał podobnie jak jego własny cesarz - z powodu ogromnej potrzeby uznania. Pulsując energią i ambicją, świadomy swej siły, przekarmiony Nietzschem i Treitschkem, czuł się uprawniony do rządzenia i oszukany, że świat nie uznawał tego tytułu prawnego. Friedrich von Bernhardi, rzecznik militaryzmu, pisał: „Musimy zapewnić niemieckiej narodowości i niemieckiemu duchowi należny szacunek na całym świecie, taki, jaki im przysługuje... a jakiego dotąd były pozbawione”. Otwarcie dopuszczał tylko jedną metodę osiągnięcia celu; pomniejsi Bernhardiowie, od kajzera w dół, uważali, że uzyskanie szacunku, którego tak gorąco pożądali, jest możliwe tylko przez stosowanie gróźb i demonstrację siły. Potrząsali „zbrojną pięścią”, domagając się Lebensraumu, i głosili cnotę miecza w peanach do „krwi i żelaza” oraz „lśniących zbroi”. Aktualna recepta pana Roosevelta („stosuj na przemian marchewkę i gruby kij”) na ułożenie sobie stosunków z sąsiadami w wydaniu teutońskim brzmiała: „Wrzeszcz gromko, machając karabinem”. Gdy zaczęto nim wymachiwać, gdy kajzer wydał rozkaz swym odjeżdżającym do Chin oddziałom, aby w tłumieniu Powstania Bokserów zachowywali się jak Hunowie Attyli (przy czym wytypowanie Hunów na prototyp Niemców było jego własnym pomysłem), gdy pangermańskie stowarzyszenia i ligi morskie zaczęły się mnożyć i spotykać na zjazdach, wysuwając żądania, aby inne narody uznały ich „uzasadnione prawnie dążenia” do ekspansji - pozostałe narody odpowiedziały na to sojuszami. Gdy zaś to uczyniły, Niemcy zaczęły krzyczeć: Einkreisung! (okrążenie). Refren: Deutschland gänzlich einzukreisen (całkowicie okrążyć Niemcy) zgrzytał w uszach przez ponad dziesięciolecie.

              Edward kontynuował zagraniczne wizyty - Rzym, Wiedeń, Lizbona, Madryt - i składał je nie tylko samym monarchom. Corocznie jeździł na leczenie do Mariańskich Łaźni, gdzie miał okazję wymieniania poglądów z „Tygrysem Francji”, urodzonym w tym samym co on roku. Clemenceau był premierem w ciągu czterech lat panowania Edwarda. Edward, którego dwiema pasjami życiowymi były: elegancki strój i niekonwencjonalne towarzystwo, podziwiając Clemenceau przymykał oczy na tę pierwszą. „Tygrys” podzielał opinię Napoleona, że Prusy „wylęgły się z kuli armatniej”, i przewidywał, że kula ta zmierza właśnie w jego kierunku. Pracował, planował i manewrował w cieniu jednej dominującej idei: „Niemiecka żądza władzy... założyła jako podwalinę swej polityki zagładę Francji”. Mówił Edwardowi, że gdy nadejdzie właściwy moment, gdy Francja będzie potrzebowała pomocy, wówczas sama angielska potęga morska nie wystarczy, i przypomniał, że Napoleon został pobity pod Waterloo, a nie pod Trafalgarem.

              W 1908 roku, ku niechęci swych poddanych, Edward złożył państwową wizytę carowi płynąc swym królewskim jachtem do portu Rewel. Angielscy imperialiści widzieli w Rosji swego dawnego wroga z okresu wojny krymskiej oraz bardziej współczesną groźbę zawisłą nad Indiami, podczas gdy dla liberałów i labourzystów Rosja była krajem knuta, pogromów i masakry rewolucjonistów 1905 roku. Car zaś, według słów Ramsaya MacDonalda, był „zwyczajnym mordercą”. Odraza była odwzajemniana. Rosja miała wstręt do angielskiego porozumienia z Japonią, a ponadto żywiła do Anglii urazę jako do tego mocarstwa, które zniweczyło historyczne rosyjskie ciążenie do Konstantynopola i Cieśnin. Mikołaj II złączył pewnego razu oba te powszechne uprzedzenia w prostym stwierdzeniu: Angliczanin eto jewrej.

              Stare antagonizmy nie były jednak tak silne jak nowe zagrożenia i wskutek nalegania Francji, zainteresowanej dojściem do porozumienia obu swych sojuszników, w 1907 roku podpisano konwencję anglo-rosyjską. Sądzono, że pożądane jest podkreślenie tego faktu akcentem osobistej królewskiej uprzejmości, a to dla usunięcia pokutującego braku zaufania - i Edward udał się swym królewskim jachtem do Rewia. Przeprowadził długie rozmowy z ministrem spraw zagranicznych, Izwolskim, i tańczył z carycą walca z „Wesołej wdówki” z tak znakomitym skutkiem, że doprowadził ją do śmiechu, przy czym był on pierwszym człowiekiem, któremu udało się to od czasu, gdy ta nieszczęsna niewiasta włożyła koronę Romanowów na swą głowę. Nie było to tak błahe osiągnięcie, jak mogłoby się wydawać, gdyż choć trudno byłoby powiedzieć, że car rządził Rosją w sensie roboczym (rządził bowiem jak autokrata), to z kolei sam był rządzony przez obdarzoną mocnym charakterem, acz słabo rozgarniętą żonę. Piękna, histeryczna, chorobliwie podejrzliwa, nienawidziła ona każdego, z wyjątkiem swej najbliższej rodziny i galerii fanatycznych lub zwariowanych szarlatanów, którzy przynosili ulgę jej umęczonej duszy. Car nie był obdarzony ani zbyt wielkim rozumem, ani też nie zdobył solidnego wykształcenia i według opinii kajzera „nadawał się jedynie do życia w chałupie i uprawiania rzepy”.

              Kajzer uważał cara za swą własną sferę wpływów i chytrymi intrygami usiłował odciągnąć go od sojuszu z Francją, który to zresztą sojusz był konsekwencją osobistego szaleństwa Wilhelma. Maksymę Bismarcka: „Utrzymuj przyjaźń z Rosją” oraz traktat reasekuracyjny, wprowadzający ją w życie, Wilhelm odrzucił wraz z Bismarckiem w pierwszym i najbardziej dotkliwym w skutkach błędzie swego panowania. Aleksander III, wysoki, surowy panujący ówcześnie car, natychmiast dokonał pełnego zwrotu i w 1892 roku zawarł sojusz z republikańską Francją, nawet za cenę stania na baczność podczas Marsylianki. Ponadto ofuknął Wilhelma jako „un garçon mai élevé” (źle wychowanego chłopaka), i od tego czasu rozmawiał z nim tylko ozięble. Gdy jednak Mikołaj wstąpił na tron, Wilhelm stale usiłował naprawić swój błąd, pisząc do młodego cara długie listy (po angielsku), zawierające wskazówki, plotki i polityczne perory, rozpoczynające się od słów: „Najdroższy Nicky”; a podpisane: „Twój oddany przyjaciel, Willy”. Pisał on do cara, że bezbożna republika, splamiona krwią monarchów, nie jest dla niego właściwym towarzystwem. „Nicky, daję ci na to moje słowo, boska klątwa splamiła tych ludzi na zawsze”. Prawdziwym interesem dla Nicky’ego - zapewniał go Wilhelm - byłby Drei-Kaiser Bund (Związek Trzech Cesarzy: Niemiec, Austrii, Rosji), związek trzech cesarzy: Rosji, Austrii i Niemiec. Mimo pamięci o otrzymanym od starego cara prztyczku w nos, nie mógł się powstrzymać od traktowania jego syna w sposób protekcjonalny. Pozwalał sobie na poklepywanie Mikołaja po ramieniu, mówiąc mu: „Moja rada, to więcej przemówień i więcej parad, więcej przemówień, więcej parad”, i zaoferował mu przysłanie niemieckich wojsk dla ochrony przed własnymi zbuntowanymi poddanymi. Sugestia ta doprowadziła carycę do wściekłości. Jej nienawiść do Wilhelma wzrastała zresztą po każdej wymianie wizyt.

              Gdy nie udało mu się w zaistniałych okolicznościach odsunąć Rosji od Francji, kajzer zredagował niewinnie brzmiący traktat, zobowiązujący Rosję i Niemcy do udzielenia sobie wzajemnej pomocy na wypadek zaatakowania jednej ze stron, który po podpisaniu car miałby pokazać Francuzom i zaprosić ich do współuczestnictwa. Po rosyjskiej klęsce w wojnie z Japonią (do której kajzer usilnie Rosję dopingował) i po rewolucyjnych zrywach, które w następstwie wybuchły, w momencie gdy reżim znalazł się na dnie upadku — Wilhelm zaprosił cara na sekretne rendez-Vous, bez udziału ministrów, na wyspie Bjorko w Zatoce Fińskiej. Kajzer doskonale zdawał sobie sprawę, że Rosja nie może przystąpić do tego traktatu bez złamania istniejących już zobowiązań wobec Francuzów, lecz sądził, że podpisy suwerenów są wszystkim, co konieczne dla zlikwidowania trudności. Mikołaj podpisał.

              Wilhelm był w ekstazie. Za jednym zamachem naprawił swe dawne fatalne potknięcie, zabezpieczył tyły Niemiec i rozbił okrążenie. „Łzy stanęły mi w oczach” - pisał do Bülowa i był pewien, że jego własny dziadek (Wilhelm I, który umierając szeptał coś o wojnie na dwóch frontach) z rozrzewnieniem spogląda na niego z góry. Uważał swój traktat za mistrzowskie zagranie niemieckiej dyplomacji, jakim istotnie było, a raczej mogło być, gdyby nie tkwiący w nim prawny powód nieważności. Gdy car przywiózł traktat do domu, jego ministrowie po rzuceniu nań okiem z przerażeniem wskazali, że angażując się w możliwej wojnie po stronie Niemiec - tym samym odrzucił on sojusz z Francją, szczegół, który „niewątpliwie umknął uwadze Jego Cesarskiej Mości w potoku elokwencji cesarza Wilhelma”. Traktat z Bjorko przeżył swój krótki, błyskotliwy dzień i wygasł.

              Teraz przybył Edward i popijał sobie z carem w Rewlu. Czytając raport niemieckiego ambasadora o tym spotkaniu, sugerujący, że Edward naprawdę pragnie pokoju, kajzer napisał z furią na marginesie tego dokumentu: „Kłamstwa! On chce wojny, lecz ja ją mam zacząć, aby odium nie spadło na niego”.

              Rok ten zamknął się najbardziej eksplozyjnym faux pas w kajzerowskiej karierze, z powodu wywiadu udzielonego dziennikowi „Daily Telegraph”, w którym wyraził on swe aktualne poglądy na temat, kto i z kim powinien walczyć. Wywiadem tym zirytował nie tylko sąsiadów, lecz także swych ziomków. Publiczne potępienie nabrało takiego rozgłosu, że kajzer położył się do łóżka, chorował trzy tygodnie i jeszcze pewien czas potem pozostał stosunkowo małomówny.

              Od tego momentu nie wybuchały żadne nowe podniecające wydarzenia. Ostatnie dwa lata dekady, gdy Europa cieszyła się bogatym i sytym popołudniem, były najbardziej spokojne. Tysiąc dziewięćset dziesiąty był rokiem pokojowym i pomyślnym, gdyż druga runda kryzysu marokańskiego i wojny bałkańskie miały dopiero nadejść. Właśnie została wydana książka Wielka iluzja napisana przez Normana Angella, który udowadniał, że wojna stała się niemożliwością. Za pomocą wywierających głębokie wrażenie przykładów i niezbitych argumentów wykazywał on, że w aktualnej finansowej i ekonomicznej współzależności państw zwycięzca ucierpiałby w tym samym stopniu, co zwyciężony; z tego względu wojna przestała się opłacać; z tego też powodu żadne państwo nie mogłoby być tak szalone, aby ją rozpętać. Książkę przełożono „na jedenaście języków i Wielka iluzja stała się przedmiotem kultu. Na uniwersytetach w Manchester, Glasgow i w innych przemysłowych miastach utworzyło się z wiernych wyznawców ponad czterdzieści grup studyjnych, oddanych propagowaniu tego dogmatu. Najpoważniejszym uczniem Angella stał się człowiek wywierający wielki wpływ na politykę wojskową, przyjaciel i doradca króla - wicehrabia Esher, przewodniczący Komitetu Wojny, powołanego dla dokonania reformy armii brytyjskiej po szoku, jaki nastąpił w wyniku jej wyczynów w czasie wojny burskiej. Lord Esher wygłosił na uniwersytecie w Cambridge i na Sorbonie cykl wykładów na podstawie treści zawartych w Wielkiej iluzji, w których wykazał, że „nowe czynniki ekonomiczne jasno dowodzą głupoty agresywnych wojen”. Wojna w dwudziestym wieku byłaby prowadzona na taką skalę - mówił - że nieuchronne konsekwencje „katastrofy handlowej, ruiny finansowej i cierpień jednostkowych” byłyby tak „brzemienne w bodźce powstrzymujące”, że wojna stałaby się nie do pomyślenia. Przemawiając do audytorium składającego się z oficerów klubu „Połączonych Służb”, zebranego pod przewodnictwem szefa Sztabu Generalnego sir Johna Frencha, oświadczył, że ze względu na wzajemną zależność narodów od siebie wojna „staje się z każdym dniem coraz bardziej trudna i nieprawdopodobna”.

              Lord Esher był pewien, że „Niemcy w równym jak Wielka Brytania stopniu są podatni na doktrynę Normana Angella”. Jak dalece podatni byli kajzer i niemiecki następca tronu, którym przekazał on względnie spowodował przekazanie egzemplarzy Wielkiej iluzji -nie zostało stwierdzone. Nie ma również śladu, że przekazał on egzemplarz niejakiemu generałowi Bernhardi, który właśnie w roku 1910 był zajęty pisaniem książki pod tytułem Niemcy i najbliższa wojna, wydanej w następnym roku. Książka ta stała się równie wpływowa, co książka Angella, tylko akurat z odwrotnego punktu widzenia. Tytuły trzech rozdziałów: „Prawo do wypowiedzenia wojny”, „Obowiązek wypowiedzenia wojny” oraz „Potęga światowa albo zguba” -podsumowują jej tezy.

              Jako 21-letni oficer kawalerii Bernhardi był w roku 1870 pierwszym Niemcem, który konno przejechał pod Łukiem Triumfalnym, gdy Niemcy wchodzili do Paryża. Od tego momentu sztandary i sława interesowały go mniej niż teoria, filozofia i wiedza wojenn...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin