J17 A5 ilustr.doc

(4664 KB) Pobierz
Czarna polewka




Małgorzata Musierowicz

Czarna polewka

Cykl: Jeżycjada Tom 17

 

Pierwsze wydanie polskie 2006 r.

Projekt okładki i ilustracje Małgorzata Musierowicz

 

Od pierwszego ich pocałunku minęły już dwa miesiące - tak zaczyna się 17. tom Jeżycjady Małgorzaty Musierowicz. Czyj to był pocałunek? Kto planuje potajemny ślub? Komu zostanie podana tytułowa czarna polewka?

Zapomniał wół jak cielęciem był!

 

 

Spis treści

Piątek, 9 lipca 2004.              3

Sobota, 10 lipca.              98

Niedziela, 11 lipca.              205

Poniedziałek, 12 lipca.              276


Piątek, 9 lipca 2004.



 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

1.

Od pierwszego ich pocałunku minęły już dwa miesiące.

I co?

Ano nic; niewiele razy udało im się znów pocałować! Nie do wiary, zważywszy że mieli oboje - i ona, i Wolfi - doprawdy najlepsze chęci oraz mnóstwo szczerego zapału.

Rzecz jasna, wszystkiemu winna jest rodzina, powiedziała sobie Laura Pyziak ze złością. Mija oto czwarty rok nowego tysiąclecia, wokół swoboda obyczajowa aż furczy, a najbliżsi zachowują się nieadekwatnie. Przeszkody zaś, piętrzone przez nich na drodze dwojga niewinnych serc, wymyślono zapewne w Weronie, dobrych parę wieków temu, a może zresztą i jeszcze dawniej; na przykład w czasach, gdy dosłownie każda okolica miała smoka, trudniącego się zżeraniem młodych panien, które w związku z tym trzeba było zamykać w niedostępnych wieżach. Tak mniej więcej - jak jedna z owych bezwolnych owieczek - czuła się Laura od dwóch miesięcy.

A dziś sytuacja sięgnęła szczytów absurdu.

Upalnym popołudniem Laura weszła do swojego pokoju i od razu stwierdziła, że panuje tu duchota. Front kamienicy przy Roosevelta wystawiony był na wschód, toteż od rana słońce nagrzewało mieszkanie nawet przez gęste zasłony. Te jednak obecnie były rozsunięte. Okna zaś, które przed wyjściem z domu pouchylała, żeby wytworzyć miły przewiew, pod jej nieobecność ktoś zamknął.

Rozzłoszczona, podeszła do drzwi balkonu i szarpnęła energicznie mosiężną klameczkę.

Klameczka nic. Ani drgnęła.

Kolejne szarpnięcie omal nie wyrwało jej z korzeniami, lecz drzwi balkonowe nadal pozostawały zamknięte. Jeden rzut oka wystarczył teraz, żeby stwierdzić przyczynę tego stanu rzeczy: zostały zabite na głucho przy użyciu kilkunastu wielgachnych gwoździ!

Od razu odgadła, kto jest autorem tego drastycznego aktu przemocy domowej: tak krzywo i chaotycznie nie wbiłby gwoździ nikt z członków rodziny - poza jednym. Tylko dłoń dziadka, filologa klasycznego, bibliotekoznawcy oraz bibliomana zdolna była do podobnej fuszerki.

Oburzona, Laura padła na swój czarny fotel i zamknęła oczy, żeby nie widzieć tego, co domowy tyran znów wypiętrzył na ubogim szlaku jej życia emocjonalnego. Wypiętrzał tak już od maja. Wtedy to Wolfgang Amadeusz Schoppe dokonał brawurowego wejścia po rynnie na otwarty balkon wysokiego parteru. Stąd łatwo już nawiedził pokój Laury (do namiętnego pocałunku doszło niemal natychmiast, gdyż miłość wybuchła obustronnie od pierwszego wejrzenia). Odkąd absztyfikanta przydybano - i to dwukrotnie! - na takich praktykach, rodzina wzmogła czujność. Pod drzwiami zielonego pokoju trwały spontaniczne dyżury (Ignasia), wolność jego mieszkanki bywała dotkliwie ograniczana, jej rozkład zajęć - kontrolowany, a już o tym, żeby mogła wrócić do domu nieco później, nie było nawet mowy. Telefon komórkowy musiała mieć zawsze włączony i naładowany, tak by o każdej porze bliscy byli w stanie nawiązać kontakt z podejrzaną. A wszystko to wtedy, gdy chlubnie uzyskała ona świadectwo, jak by nie było, dojrzałości!

Jej starsza siostra, Róża, przed niespełna miesiącem urodziła małą Milę, która (choć brat Wolfiego, Fryderyk, zdążył przylecieć zza oceanu na czas rozwiązania) pozostawała nadal dzieckiem nieślubnym. Widmo perturbacji miłosnych w życiu kolejnej wnuczki spędzało zapewne dziadkowi sen z oczu. Jasne. Można by go nawet zrozumieć, gdyby poprzestał na bezsenności. Jednak zabijanie gwoździami drzwi balkonowych uznać należy za grubą przesadę.

Laura kopnęła krzesło w nogę i ruszyła do pokoju dziadka. Teraz naprawdę zrobi mu piekło! Nie może to być, żeby osoba dojrzała, w pełni odpowiedzialna za swoje czyny, była traktowana we własnym domu jak niewolnica arabska. Miarka właśnie się przebrała.

- Jakim cudem mam rozwinąć sobie życie uczuciowe, skoro własny... - z tymi słowy na ustach Laura stanęła w drzwiach pokoju dziadków i umilkła, gdyż nie było tam nikogo.

W pobliskiej kuchni też było pusto. Wysokie okna, starannie zamknięte, rozgrzewał słoneczny żar. Na starym, wielkim stole, w pobliżu gniazdka, do którego podłączano też żelazko i mikser, spoczywał zamknięty laptop. Dowodziło to, że Babi jednak zdecydowała się na wyjazd. Stary budzik głośno cykał na starej lodówce, a ta jeszcze głośniej brzęczała. Opodal stał garnek zupy jarzynowej, której autora odgadła Laura także bez trudu: styl jej sympatycznego skądinąd ojczyma, Grzegorza Stryby, charakteryzował się nadmiarem grubo posiekanego koperku.

Siorbnęła z chochli; jeszcze ciepłe. Młoda kalarepka, marchew i kartofelki. Ze śmietaną. Nalała sobie pełen talerz. Tylko że kiedy nagle, na dźwiękowym tle szumiącej spłuczki, dziadek wyłonił się z przyległej łazienki i z miną dość niepewną utknął w progu, jedząca Laura nie dysponowała już uprzednią siłą rażenia.

- Ha! - powiedziała tylko głucho, z ustami pełnymi zupy. - Gratuluję, dziadziu. Wbijając te gwoździe położyłeś kres pewnej epoce.

Protoplasta wzniósł niewinne brązowe oczy i przesłał jej spojrzenie przepełnione wiernym uczuciem, upodabniając się tym samym, jak zwykle, do spaniela. Łysina dziadka wyemitowała piękną aureolę, gdy tak, stojąc w słońcu, przechylał z namysłem głowę (czemu towarzyszyło obwiśnięcie luźnej skóry policzka).

- A ciekaw jestem, jakiej - rzekł, odzyskując rezon.

- Co: jakiej?

- Epoce położyłem kres.

- Epoce wiary w to, że jesteś ostatnim reprezentantem stoików!

- Lepiej byłoby powiedzieć: przedstawicielem.

- Przecież to to samo.

- Ale ładniej.

- Ad rem[1], dziadziusiu. Zabijanie gwoździami balkonu panny na wydaniu nie zdarzyło się nawet w zagrodzie Boryny!

- Nie mogło - rzekł dziadek z triumfem. - W zagrodzie Boryny nie było balkonu, ani też panny na wydaniu: staruch pchnął swatkę do domu Jagny. Ciekawe, swoją drogą (skoro już jesteśmy przy temacie), jak bardzo się zmieniły polskie obyczaje weselne. O posyłaniu swatów w ogóle dziś się nie słyszy. Bezceremonialna młodzież męska sama ładuje się dziewczynie do alkowy, włażąc po rynnie, rodzina zaś utrzymywana jest w przekonaniu, że nie ma nic do gadania. A przecie niegdyś... hej!!... rola jej była kluczowa. Młodzian nieodwołalnie musiał paść do nóg ojcu dziewoi. Bez zgody rodziców nic nie mogło się obejść, notabene zwyczaj wymagał, by targowali się oni i drożyli, a pozorowanie odmowy było stałym elementem negocjacji ze swatem. Panna natomiast obowiązkowo musiała okazywać zaskoczenie i zawstydzenie, zasłaniając twarzyczkę fartuszkiem.

- Dziadziu.

- Słucham, Tygrysku.

- Ja nie mam fartuszka.

- Nie ośmielę się tego negować.

- Nie mam też ojca, jak ci wiadomo. Przynajmniej... pod ręką. Trudno, żeby Wolfi padał do nóg komuś, kto jeszcze nigdy mnie nie widział.

- Masz jednakże dziadka! - rzekł z autentyczną męską mocą Ignacy Borejko. - Masz go pod ręką, w każdej chwili doby. I to mnie właśnie twój (dość zaskakujący, notabene) wybraniec będzie musiał paść do nóg, albo już przynajmniej... objąć za kolana.

- Sam się obejmij za kolana! - burknęła Laura pod nosem.

Dziadek roztropnie udał, że niedosłyszy.

- Ja zaś wtedy - ciągnął tonem miłego oczekiwania - zwyczajowo wręczę mu wieniec z grochowin.

- He?!...

- Wedle tradycji jest to delikatny znak odmowy. Nieco mocniejszym akcentem bywało podanie kawalerowi zawczasu, w tej samej intencji, arbuza, albo tak zwanej czarnej polewki. Do zamku nieproszony coraz częściej jeździł, w końcu u nas jak w swoim domu się zagnieździł i już miał się oświadczać, lecz pomiarkowano i czarną mu polewkę do stołu podano. - Oto obyczajowe świadectwo z „Pana Tadeusza”. W Wielkopolsce czarna polewka zwie się czerniną. Bazą tej zupy jest krew drobiowa. Kupię na Rynku Jeżyckim butelkę juszki, utoczonej...

- Dziadku! - warknęła Laura. - Nie odbiegaj od tematu...

- Nie odbiegłem ani na jotę, nadal tkwimy w samym centrum tematu! - zaoponował Ignacy Borejko i, w przewidywaniu dłuższej wymiany zdań, zasiadł wygodnie za stołem kuchennym, sięgając mimochodem po owsiane ciasteczko. Miał niepohamowaną słabość do ciasteczek. - Sęk w tym, że nie da się odmówić rodzinie prawa głosu w materii tak delikatnej i tak ważnej zarazem, jak przyszłość matrymonialna młodej panny.

- Żyjemy w wieku dwudziestym pierwszym!

- Nie musisz mi o tym przypominać! - przypomniał jej dziadek, czyniąc dłonią gest wytwornego znużenia. - Jednak żyliśmy przecież oboje i w wieku ubiegłym, prawda? Osobiście, jako bardzo młody człowiek, w latach pięćdziesiątych owego złowrogiego stulecia, oglądałem na własne oczy narodziny socjalistycznego obyczaju. Obywał się on całkowicie bez rodziców.

- A widzisz!

- Tak. Młoda para w gumiakach i waciakach podjeżdżała ciężarówką do Urzędu Stanu Cywilnego, podpisywała papierek i powracała tą samą ciężarówką na plac budowy, ewentualnie... do hotelu robotniczego. Szybko, lecz brzydko, przyznasz to chyba.

- Przynajmniej nie było okazji do wręczania grochowego wieńca.

- I otóż to - rzekł dziadek. - Nie było.

- Wracając do drzwi balkonowych...

- Tak, ptaszyno?

- Kiedy będziesz łaskaw wyciągnąć te gwoździe?

- Nigdy - oznajmił z przekonaniem dziadek. - A wiesz, dlaczego? Dlatego, że ja nie umiem wyciągać gwoździ.

- Ale wbijać umiesz!

- Też nie umiem.

- Widzę. A wbijasz.

- Łatwiej wbijać niż wyciągać. Przy wyciąganiu miewam zawsze kłopot z główką.

- Z głową.

- Z główką. Z główką. Główka, należycie wbita, zupełnie nie poddaje się obcęgom. Nie mam pojęcia, jak oni to robią.

- Kto?!

- Fachowcy. Trzeba mi było kiedyś przyjrzeć się ich metodzie. Ale zawsze wolałem raczej sobie poczytać. Vita brevis, ars longa, tempus praeceps, experimentum periculosum, iudicium difficile...[2] Ileż to razy pokaleczyłem sobie ręce, usiłując opanować przeróżne praktyczne umiejętności! Bez skutku, zresztą. Ale, ale, czy Wolfgang Amadeusz potrafi aby wbijać gwoździe?

- Bądź pewien, że tak. Wolfi wszystko potrafi.

- A... wyciągać?... o, przepraszam, nie chciałem niczego insynuować. Ten drogi Wolfi, mimo wszystko, nie posunąłby się do takich metod, jak włamanie.

- Proszę, proszę, dziadziu! No, no. Insynuacja bez insynuacji. To kunsztowne, brawo.

- A właściwie: jakie on ma zamiary?

- A właściwie: co to za pytanie?

- Jest to pytanie całkowicie naturalne w ustach seniora rodu. Na czym więc stoimy w tej sprawie?

- Stoimy na wielkiej kupie nietaktów, podlanej oślizgłym sosem donosicielstwa! - wybuchnęła Laura.

- Ignaś przecież chce tylko twojego dobra! - zakrzyknął ze wzburzeniem dziadek, dziwnie jakoś od razu wiedząc, o kim mowa, i jak zwykle biorąc stronę tego małego lizusa. - Młodzi mężczyźni, zwłaszcza ci o nazwisku Schoppe, biegli są w sztuce bezkarnego uwodzenia dziewcząt, szczególnie tych (jak się okazuje) o nazwisku Pyziak, i wobec tego powinni się znajdować pod naszym stałym, czujnym, z natury rzeczy nieżyczliwym, nadzorem. Ty zaś, jako istota bezbronna i ufna, powinnaś być przed Wolfgangiem starannie chroniona.

- Chcesz mnie chronić przed miłością?!

- To nie jest prawdziwa miłość, jestem tego pewien.

- Uważasz, że mnie nie można kochać prawdziwie? - z rozpaczą krzyknęła Laura.

- Nonsens!

- A może myślisz, że to ja nie potrafię naprawdę kochać?

- Jestem pewien, że potrafisz; kwestia w tym, kogo. Można się obawiać, że Wolfgang Amadeusz tylko na pozór jest taki sympatyczny. On się nazywa Schoppe! To źle wróży. Zawsze miej na uwadze krzywdę, jaką jego rodzony brat Fryderyk uczynił twojej rodzonej siostrze...

- Dziadku, przecież Fryderyk wrócił, zrozumiał, wszystko naprawił...

- O!... bynajmniej nie wszystko! Bynajmniej.

- Na pewno wkrótce naprawi. Daj mu szansę.

- Już dałem. Na kredyt. I nic. Zwala winę za tę zwłokę na biurokrację. Kościelną i urzędową. Z ich to rzekomo powodu nie zdążył jeszcze doprowadzić do ołtarza matki swego dziecka.

- Przecież to może być prawda. Czasu miał niewiele.

- Co słyszę?! - wzburzył się Ignacy Borejko. - Pamiętaj, że byłem młodzieńcem. Znam ja się (nie z własnego, rzecz jasna, doświadczenia) na tych sztuczkach. Poza tym, my tu odbiegliśmy od tematu. Mówimy o sytuacji życiowej twojej siostry, podczas gdy powinniśmy skupić się na twojej.

- Ja nie mam żadnej sytuacji, na której mógłbyś się skupiać! Niestety! Więc daj mi spokój, dziadku, jeżeli mnie kochasz.

- Jeżeli!... niewdzięczna!

- Jeszcze trochę, a dobiegnę dwudziestki...

- A to zaiste okropne... cha, cha!

- Nie ma tu nic do śmiechu. Osoby w moim wieku miewają już za sobą bogate doświadczenia, ze ślubem i macierzyństwem włącznie.

- A o czym ja mówię?! - zdenerwował się dziadek. - Tak jest, miewają, i to jest bardzo niedobrze. Najpierw powinny zająć się studiami, potem pracą dyplomową, a wreszcie... doktoratem.

Laura zesztywniała z bezsilnej złości, zacisnęła usta w wąską linijkę, po czym pojęła, że tak gadać mogą i przez tydzień, gdyż leciwy przodek, skądinąd bardzo jej drogi, widzi wszystko całkowicie na opak.

- Przerwijmy ten bezsensowny dialog - rzuciła z nagłą decyzją. - Szkoda zdrowia. Ktoś inny z tobą porozmawia, dziadku, i to... zapewniam cię!... już niebawem.

To rzekłszy wyszła z domu, zapowiadając, że wróci późno i że nie zamierza się nikomu tłumaczyć.

 

2.

- Co dziadek zabił czym? - nie zrozumiał Wolfgang, kiedy ukochana wypełniła swym jasnym sopranem jego telefon komórkowy.

- Balkon! Gwoździami! - zawibrowała mu w uchu Laura.

Wolfi, który był audiofilem oraz melomanem, odruchowo odsunął komórkę o parę centymetrów od głowy, gdyż i tak było dobrze słychać.

- Jest to dosyć ciężki numer, krucafuks - przyznał oględnie.

Oględność miała źródło w tym, że mimo woli czuł respekt przed owym elokwentnym dżentelmenem o sarkastycznym spojrzeniu, pełnym iskierek nieprzewidywalności.

Laura odparła, że numer jest więcej niż ciężki, i zażądała, żeby Wolfi natychmiast stawił się na spotkanie w parku przed Operą, bo pilnie muszą coś omówić.

Wolfi uwielbiał stawiać się na spotkanie z Laurą. Była istnym cudem, była spełnieniem wszystkich jego marzeń: taka piękna, zgrabna, skośnooka, delikatna jak sarenka i zarazem mocna jak silnik BMW, obdarzona anielskim głosem i muzycznym talentem! Laura miała przy tym charakter ostry i zdecydowany, temperament ognisty, umysł zaś - nietuzinkowy. Zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia i - jak się okazało - trafił od pierwszego razu na dziewczynę swojego życia, która w dodatku odpowiedziała na jego uczucie całkowitą wzajemnością. Wydawałoby się, że lepiej już być nie może i że teraz wszystko między nimi ułożyć się musi w sposób idealny. Niestety! - istniała jeszcze wrogo nastawiona rodzina (a nawet: dwie...) i to był nie lada powód do zmartwienia. Pilnowali jej jak smoki, a on sam też nie miał lekko.

- Nie mogę wyjść, Tygrysku - musiał teraz wyznać, zakrywając usta stuloną dłonią i jednocześnie różowiejąc z zakłopotania. Był blondynem o jasnej cerze, podobnie jak jego rodzeństwo, Fryderyk i Żaba. Zdradliwe rumieńce oblewały ich z nagła, w każdej właściwie chwili życia, ze szczególnym uwzględnieniem chwil najmniej odpowiednich.

- Kto to dzwoni? - dopytywała się tymczasem jego mama. Siedziała co prawda w swoim pokoju, z mokrym ręcznikiem na głowie, wsparta łokciami o zamknięte pianino - ale nic jej nie umykało. Trudno, zresztą, żeby cokolwiek umknęło komukolwiek w mieszkanku tak małym i ciasnym.

Wolfi już chciał odpowiedzieć: „kolega”, ale zawstydził się sam przed sobą. Nie odpowiedział więc wcale. Wszedł do malutkiej łazienki i zamknął drzwi na zasuwkę. Przysiadł na umywalce, włożywszy na głowę szlafrok kąpielowy swojej siostry (od którego, oczywiście, jechało na kilometr tymi jej kwiatowymi kosmetykami) i pod taką zapierającą dech osłoną, z właściwym mu romantycznym zapałem, powiedział Laurze, że ją kocha.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin