J12 A5 ilustr.doc

(2914 KB) Pobierz
Imieniny




Małgorzata Musierowicz

Imieniny

Cykl: Jeżycjada Tom 12

 

 

Pierwsze wydanie polskie 1998 r.

Projekt okładki i ilustracje Małgorzata Musierowicz

 

 

Akcja powieści rozpoczyna się w dniu świętego Walentego, kiedy to Borejkowie świętują nieco spóźnione imieniny dwóch Grzegorzy, męża i syna Gabrysi, kończy się zaś w dniu imienin Róży Pyziakówny, na których jednak solenizantka nie pojawia się, zajęta bez reszty swoim bujnym życiem uczuciowym. Pomiędzy tymi dwiema datami czytelnik jest świadkiem uroczystości na cześć kilku innych osób, wśród których szczególnie wyróżnia się sposób świętowania imienin przez Gabrielę.

 

 

Spis treści:

Sobota, 14 lutego 1998 - Walentego.              3

Piątek, 27 lutego Gabrieli.              90

Środa, 4 marca. Lucjusza.              134

Czwartek, 5 marca. Adriana.              179

Piątek, 6 marca. Róży, Wiktora.              221


Sobota, 14 lutego 1998 - Walentego.

 



 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

1.

- Jak by pani zareagowała na wiadomość, że pani sąsiad to homo sapiens?

Pytanie zadała - znienacka wyciągając przed siebie mikrofon - pełna kociego wdzięku dziewczynka o stalowoszarych, skośnych oczach i ciemnych lokach do pasa. Profesjonalna pewność, dźwięcząca w jej głosie, zaskakiwała u istoty, która zapewne nie opuściła jeszcze szkoły podstawowej. Nieco z tyłu, jakby dystansując się od tej młodszej, stała urodziwa, dorodna dziewczyna w wieku licealnym. Spod jej miedzianej grzywki zerkały łagodne oczy koloru kasztanów. Ta młodsza, wytwornie blada, ubrana była w czarne paletko z aksamitnym kołnierzem i kokieteryjny kapelusik. Ta starsza - rumiana jak poziomka - w sportową kurtkę polar i dżinsy.

Obie piękne panienki stały u wylotu przejścia podziemnego, zwrócone tyłem do majaczącego w oddali dworca Poznań Główny. Była godzina druga po południu; zaczynała się straszna dla tego miasta pora korków i zamętu. Tłumy płynęły nieustannie przez podziemia, schody i chodniki, a tramwaje, autobusy i chorobliwie liczne samochody osobowe nadjeżdżały - hałasując i smrodząc - ze wszystkich stron Ronda Kopernika, zwanego obecnie, jak przed wojną, Kaponierą.

Zagadnięta kobieta miała pięćdziesiątkę, żółte włosy i fioletowy beret, wciśnięty na brwi namalowane kredką. Zatrzymała się, postawiła obok nogi torbę, zawierającą zakupy (szampan, krewetki oraz francuskie i holenderskie sery twarde i pleśniowe), po czym spojrzała z zaskoczeniem - lecz nie dalej niż na podsunięty jej mikrofon.

- Zareagowała? No, nie wiem - odrzekła. - A co bym miała powiedzieć takiemu? Mało to dzisiaj człowiek musi wyrozumieć i ścierpieć?

- Bardzo pani dziękuję - powiedziała uprzejmie kociooka profesjonalistka i wyłączyła mikrofon. Poziomkowa z grzywką nic nie powiedziała, bo właśnie, mocno ściągając szerokie brwi i zaciskając usta, usiłowała stłumić wybuch śmiechu.

- A ta sonda to dla kogo? - zainteresowała się pani w berecie.

- Dla Borejko-Station - gładko odparła kociooka. - Dzięki. Dzięki. Dzięki raz jeszcze.

Kobieta wyostrzyła spojrzenie, oceniając wiek sondażystki. Najwyraźniej pod fioletowym beretem zaczęły się rodzić jeszcze inne pytania - lecz oto nadjechał tramwaj numer pięć, więc kobieta tylko machnęła ręką, porwała swe zakupy i ruszyła w pościg.

- No? Może już dość? - zaproponowała starsza dziewczyna. Łagodna i zrównoważona, odnosiła się do kociookiej z siostrzaną opiekuńczością, zabarwioną odrobiną obawy. - Uważaj, Tygrys, bo ci jeszcze kto przyłoży.

Ale Tygrys już zdybał następną ofiarę.

- Przepraszam, dzień dobry - słowa te zostały skierowane do przesadnie dynamicznej blondynki w purpurowym poncho, która szła, wymachując czarną aktówką. - Co by pani zrobiła, gdyby się okazało, że pani kolega z pracy to homo sapiens?

- A! To szczególne pytanie! - syknęła pani z aktówką, zatrzymując się natychmiast i ciskając pełne potępienia spojrzenie zza metalowych okularów. - Wiele to mówi o mentalności naszego zakłamanego społeczeństwa. Zaścianek!

Miedzianowłosa wydała ciche stęknięcie, po czym odwróciła się, zgięta w ataku kaszlu.

- Czyli co? - kociooka trwała niewzruszenie w postawie pełnej wyczekiwania. - Jak by pani konkretnie zareagowała?

- Oczywiście wcale bym nie reagowała! - oburzyła się rozmówczyni. - Nie wtykam nosa w nie swoje sprawy, jak pierwsza lepsza drobnomieszczanka!... ale sekundę! Kto wy właściwie jesteście? Z jakiej szkoły? Dla kogo ten sondaż? Kto wam pozwolił? Z jakiej racji nagabujecie ludzi i...

- Pytamy z prostej ciekawości. A ludzie przecież wcale nie muszą nam odpowiadać - łagodząco wtrąciła starsza dziewczyna. Lecz nie na wiele by się zdała ta roztropna mediacja wobec nagle obudzonej podejrzliwości respondentki, gdyby osóbka zwana Tygrysem nie zakrzyknęła: - O, piątka rusza! - dzięki czemu purpurowe poncho wraz z aktówką pokłusowało w dal i już po chwili odjeżdżało na tylnym pomoście tramwaju.

- No, uważaj, moja droga: Mam następnego - nieomylny instynkt reporterski tym razem kazał Tygrysowi zaczepić rosłego młodziana w mycce z pomponem i nadętej kurtce. Opalony atleta niósł w wielkiej dłoni czerwone pudełko czekoladek w kształcie serca, zaś ramiona obciążał mu potężny plecak. Kierował się raźno w stronę dworca, a widząc, że ktoś go nagabuje, grzecznie uniósł z ucha słuchawkę walkmana. - Co by pan zrobił, gdyby się okazało, że pański kumpel to homo sapiens? - padło pytanie.

- W mordę bym dał - odparł bez namysłu młodzieniec, odpychając mikrofon. - Z drogi, mała, bo się śpieszę.

Wielkimi krokami zbiegł po schodach i wkrótce dał się widzieć po drugiej stronie, na chodniku ulicy Dworcowej.

Tramwaj, którym przybył atleta, odjechał, uwożąc sporą część tłumu, ale kolejna jego partia, drepcząc w błotnistej mazi, pokrywającej dziś miasto, już się szykowała do zapełnienia dziewiątki. Ścisk nieco zelżał, dzięki czemu roześmiane panienki dostrzegły, że na przystanku, w przejrzystej budce z pleksiglasu, rozsiadł się masywny brodacz z kitką, skądinąd znajomy. Szeroki w ramionach, brzuchaty, ubrany w czarny płaszcz-dyplomatkę oraz wojskowe spodnie moro i praktyczne, rozdeptane adidasy, mężczyzna ów tonął w zadumie, zajadając chipsy cebulowe. Wyjmował je po jednym ze srebrzystej torebki, z pietyzmem układał na wysuniętym języku, po czym nagle wciągał to wszystko w kręte chaszcze brody.

- Przepraszam, dzień dobry, mała sonda uliczna...

- Walentynkowa? - chciał wiedzieć brodacz.

- Nie. Jak by pan zareagował na wiadomość, że pański przyjaciel to homo sapiens? - wystawiła mikrofon dziewczynka zwana Tygrysem.

- Przyjaźnię się wyłącznie z osobnikami własnego gatunku, figlarko - błyskawicznie odparł brodacz, a jego niewinne, błękitne oczka zamigotały ochoczym szaleństwem. - Czy można wiedzieć, kto wam podsunął tak piekielnie zgrabne pytanko?

- Podsunął! Nikt nie musiał nam niczego podsuwać! Sama, osobiście, wymyśliłam to pytanie oraz wiele innych, zapewniam pana.

- A dla kogóż to sondujesz tak zajadle, wyszczekany podlotku? - chciał wiedzieć brodacz, przypatrując się dziewczynkom z uwagą człowieka o wszechstronnych i bogatych zainteresowaniach.

- Dla Borejko-Station - wybuchnęła perlistym śmieszkiem zapytana. - Pan nas nie poznaje?

- Czy was poznaję! - zakrzyknął brodacz. - W życiu bym was nie poznał, gdyby nie kryptonim Borejko-Station. Czyżbyście były...

- Tak, tak, to my - nie dała mu dokończyć ta miedzianowłosa, podpowiadając gorliwie: - Róża i Laura.

- Córki Gabrysi?

- Tak, panie Bernardzie. To my. Pyziakówny.

- O, nieskończenie hojna Naturo! - zakrzyknął Bernard; wznosząc modlitewnie ramiona. - Jakże jesteś bezmierna. Pyziakówny! Jak widzę, oddawałyście się intensywnemu rozwojowi i nieoczekiwanym przeobrażeniom podczas mego pobytu we Francji. Wiecie zapewne, że Aniella miała tam półroczne engagement w teatrze eksperymentalnym Coquelicot. Jestem mężem kobiety genialnej. I dobrze mi z tym. Mam życie barwne i ciekawe. Wróciliśmy niedawno, pełni wrażeń, i ona oczywiście rzuciła się w wir pracy, ja zaś popadłem w nastrój refleksyjny, w który z reguły popadam, przebywając na ojczystej równinie. Ulubionym zajęciem moim jest obecnie przesiadywanie na przystankach.

- Dlaczego? - zaśmiała się rumiana Róża, a kociooka Laura przytomnie włączyła mikrofon i podsunęła go pod same usta brodacza. Ten ożywił się, wyprostował i z wyraźną ochotą kontynuował wypowiedź:

- Przystanki. Cóż, z przystankami wiążą się moje liczne wspomnienia i refleksje. Powróciwszy właśnie do kraju ujrzałem z niedowierzaniem, że... nie wiedzieć, kiedy i jak... przystanki tramwajowe upodobniły się tu do francuskich. Nie rób takiej zdziwionej miny, koteczko o stalowym spojrzeniu. Dziś właśnie uderzyło mnie wspomnienie (to takie typowe dla wspomnień: uderzają bez ostrzeżenia)... przypomniałem sobie mianowicie rok 1988, kiedy to z grupką przyjaciół oraz fanów mej osoby (pamiętacie; jak sądzę, że jestem artystą?) dokonałem happeningu ulicznego o tematyce wolnościowej. Naturalnie zostałem zatrzymany przez patrol Milicji Obywatelskiej i osadzony w areszcie na czterdzieści osiem godzin za zakłócanie porządku i wznoszenie antypaństwowych okrzyków. Rzecz działa się w sytuacji społeczno-politycznej, której wy pamiętać już nie musicie. Happening mój odbywał się pod hasłem obalcie mury (i faktycznie, niebawem obalono mur berliński), zaś miejscem akcji był tamten, o, przystanek autobusowy, ten obok postoju mafijnych taksówek. - Tu Bernard Żeromski urwał, wydobył chusteczkę ligninową, pokazał gestem, żeby tego nie nagrywać, po czym z potwornym trąbieniem wytarł nos. - Wyrażając się ściślej - kontynuował po przerwie, nachylając się znów do mikrofonu - miejscem akcji była wiata przystanku, wykonana z falistego, ohydnego winiduru w brudnym kolorze cytrynowym. Z tego to daszku wznosiłem okrzyki antyreżymowe. Ale nie chcę tu zbyt wiele opowiadać o swych zasługach dla obalenia systemu. Skupię się jedynie na problemie wiaty. Pamiętam, że wówczas, w roku 1988, obserwując udręczone tłumy współrodaków, pomyślałem: Kiedy na przystankach pojawią się daszki, pod którymi starczy miejsca dla wszystkich oczekujących, będzie to znaczyło, że nastąpił koniec pewnej epoki, a tym samym kres naszej wspólnej niedoli. Lecz cóż widzę obecnie? Już nie pojedynczy daszek tkwi na przystanku, lecz wykwintne i wygodne obiekty, opatrzone w dodatku obrazami banalnymi może w formie, lecz przyjemnymi w treści - tu Bernard poparł swe słowa gestem, skierowanym ku reklamie bielizny Triumph. - Niestety, w autobusach i tramwajach nadal panuje ścisk. Połączenie tych dwu obserwacji sprawia, że nie umiem określić, w jakim stopniu skończyła się pewna epoka. Stąd ma zaduma. - Tu Bernard umilkł znacząco, demonstrując zadumę przez proste przystawienie kciuka do żuchwy, zaś palca wskazującego - do skroni. - Nawiasem mówiąc - ocknął się po krótkiej, brzemiennej w znaczenie, chwili - czy wasza matka Gabrysia brała wówczas udział w tym happeningu? Bo ja jakoś nie pamiętam.

- Niestety, my również nie pamiętamy - odparła Laura zwana Tygryskiem, sprawdzając rutynowo, czy nadal dobrze nagrywa jej magnetofon. - Ale mama często wspomina pana z uznaniem.

- Merci - rozpromienił się brodacz. - Uznanie waszej mamy to dla mnie prawdziwy zaszczyt. Wasza matka jest istotą o potężnym ładunku ciepła ludzkiego; co tworzy rzadko spotykaną kombinację z jej stanowczym i niewątpliwie silnym charakterem. Kobiety tak skomponowane zawsze mnie zachwycają. Nawiasem mówiąc, nieprzypadkowy jest fakt, że wasza matka jest przyjaciółką Anielli. Rzecz w duchowym podobieństwie. Gabrysiu! - wzruszył się Bernard do mikrofonu. - Bernard Żeromski pozdrawia cię z całego serca i życzy, byś do samej śmierci, do ostatniego dosłownie tchnienia, a idąc dalej... do grobowej wręcz deski... - tu urwał. - Nie, co ja gadam. Skasujcie to, co teraz powiedziałem, dziewczęta o dużych stopach, typowych dla wyżu lat osiemdziesiątych, przekarmianego odżywkami z zachodnich darów. Skasujcie. Nie jest to wcale zabawne. Cóż, im bliżej czterdziestki, tym mniej zabawne wydają się człowiekowi dowcipy o grobowej desce. W dodatku jakże często zamiar twórczy rozmija się z ekspresją. Im bliżej czterdziestki, tym bardziej. Ponadto, zaczyna mi doskwierać pewna kłopotliwa cecha, nad którą nie panuję: nadszczerość.

Laura powtórzyła niezrozumiałe dla niej słowo, a Pyza zażądała uściśleń.

- Tak, nadszczerość - przytaknął Bernard Laurze, po czym wyjaśnił Róży: - Jakiś dziwny przymus wewnętrzny skłania mnie do mówienia prawdy, wyłącznie prawdy, i to niezależnie od okoliczności. Ów przymus nie pozostawia mi ani sekundy do namysłu, toteż efekty są kłopotliwe. Ale nic na to poradzić nie mogę.

- A Aniella też nie może? - spytała uprzejmie Laura i nie posądziłby jej o złośliwość nikt, kto by nie wiedział, że żona Bernarda była słusznie, powszechnie i od lat nazywana Kłamczuchą.

Siostra kopnęła ją w kostkę i Laura umilkła, tłumiąc przekleństwo. Co do Bernarda, chyba nie usłyszał pytania, bo perorował dalej, całkowicie pochłonięty własną wypowiedzią:

- Być może ma to związek z pewnym gadulstwem, jakie mnie ostatnio cechuje. Kiedy człowiek mówi bez umiaru, prędzej czy później coś z niego wypłynie. W moim przypadku wypływa prawda. Cóż. Mowa jest srebrem, lecz milczenie... złotem. - Tu Bernard przewrócił oczami, i klasnął językiem o podniebienie. - Lecz wiecie co, moje przytomne podlotki? Czuję emanującą z was twórczą siłę intelektu oraz specyficzny rodzaj wyczulenia na purnonsens. W połączeniu z waszym upodobaniem do pracy eksperymentalnej w tłumie, tworzy to kuszącą ofertę dla prawdziwego artysty. Powiedzcie mamie, że przybędę, by ją zapytać o zgodę. Mam zamiar złożyć wam propozycję współpracy.

- O rany! - Pyza spojrzała na zegarek, słysząc wzmiankę o mamie. - Tygrys, biegniemy. Pociąg przyjeżdża za dziesięć minut.

- Jaki pociąg? - zainteresował się Bernard. - Uwielbiam pociągi, są takie nieobliczalne.

- Warta z Warszawy. Mama pojechała odebrać ciotkę Natalię z Okęcia. Ciocia była przez cały rok na Cyprze.

- Wielkie nieba, widzę, że naprawdę długo mnie tu nie było - rzekł Bernard, zdumiony. - Natalia? A cóż ona ma wspólnego z Cyprem? O ile wiem, jest polonistką.

- Skończyła specjalny kurs i pojechała na Cypr jako pilot-rezydent firmy Scan Holiday - odpowiedziała Pyza z niejaką dumą. - Panie Bernardzie, przepraszamy, ale na nas już czas.

- Idę z wami - zdecydował Bernard momentalnie. - Nie przepuszczę takiej okazji. Mam dziś co prawda wielki festyn walentynkowy, ale z drugiej strony... nigdy jeszcze nie widziałem rezydenta firmy Scan Holiday.

 

2.

Niepodobna było pozbyć się Bernarda: ruszył za nimi przez podziemne przejście oraz ulicę Dworcową, zbiegającą ku budynkom stacji węzłowej Poznań Główny pomiędzy szpalerem starych akacji i rdzawymi kanionami torowisk. Obiema stronami jezdni, po wąskich chodnikach, podróżni (byli lub przyszli, a także potencjalni) nieśli swe tobołki, walizki i plecaki. Malownicza postać ekspresyjnego artysty o tubalnym głosie, żywej mimice oraz zamaszystej gestykulacji wzbudzała, w sposób oczywisty, rozbawienie lub wręcz sensację. Pyza zaczęła żałować, że zaczepiły dziś tego Bernarda. Lubił on najwyraźniej być obiektem zainteresowania, z każdym krokiem ożywiał się coraz bardziej i niepokojąca była perspektywa osiągnięcia wraz z nim peronu pierwszego, gdzie oczekiwać miała cała rodzina Borejków z zięciami oraz wnuczętami.

- Ale, ale, chwileczkę - przypomniał sobie tymczasem Bernard, gdy już skończył omawiać takie ważkie problemy, jak wejście Polski do NATO lub źle zorganizowany ruch kołowy na poznańskich ulicach. - A powiedzcie mi, co się działo podczas nieobecności Natalii z tym... jakże mu było? ...Filipem, uzdolnionym organistą? Jeśli dobrze pamiętam, byli z Natalią po słowie...

- Źle pan pamięta - sprostowała Laura, rzucając mu skośne spojrzenie. - Nie byli. Chociaż my wszyscy uważaliśmy, że jak najbardziej powinni się zaręczyć, a wręcz pobrać, to jednak Nutria... za pozwoleniem, Pyza! Dlaczego mnie kopnęłaś?!

- Żebyś tyle nie gadała - syknęła starsza siostra, poirytowana. - Poza tym, mówiłam ci już tysiąc razy, żebyś mnie nie nazywała Pyzą!

- Biedaczka w listopadzie skończyła szesnaście lat - wyjaśniła Laura Bernardowi, z całą siostrzaną pobłażliwością. - Ciekawe, co tak się jej nie podoba w tym przezwisku. Ja na przykład nie mam nic przeciwko temu, żeby mnie nazywano Tygrysem.

- Za pozwoleniem! - Pyzie krew uderzyła do głowy. - To może od dziś nazywaj mnie Tygrysem, moja droga.

- O, widzi pan, panie Bernardzie? To właśnie miałam na myśli. Tak się zabawnie denerwuje ta nasza Różyczka.

- Silence, drapieżne rybki - wtrącił Bernard, ubawiony. - Nie odpowiedziałyście jeszcze na moje pytanie. Czyżby Natalia i Filip definitywnie się rozstali? Byłaby szkoda: Stanowili wręcz uroczą parę.

- Nie, nie rozstali się definitywnie; proszę pana - odpowiedziała stanowczo Pyza; starając się wpoić swemu głosowi maksimum chłodu. - Ale zastanawiam się, dlaczego pan o to wypytuje? To przecież wyłącznie ich problem.

- Bez wątpienia, prawa i szlachetna jednostko - przyznał Bernard z pewną skruchą, przystając na moment i łapiąc dech. Gdy jednak ujrzał, że dziewczęta ani myślą czekać, aż on się upora z trudnościami oddechowymi, zebrał się w sobie i kolebiącym się truchtem pobiegł dalej. - Jeśli o to pytam, i to w same Walentynki, to wyłącznie dlatego, że jestem ciekawski. Nic mnie tak nie ciekawi, jak te... jakże ludzkie... afekty, subtelne odmiany uczuć, postanowień i obiektów, słowem...

- ...słowem, jest pan klasycznym plotkarzem - podsumowała go bezlitośnie Laura.

- Moja droga, powiedziałbym, że jest to z twojej strony klasyczna nadszczerość - rzekł Bernard z odcieniem urazy.

- Ach? - zdziwiła się Laura. - A więc nareszcie wiem dokładnie, że i ja na to cierpię.

- Widzę pociąg - oznajmiła Pyza grobowo.

Wpadli na peron pierwszy dokładnie w momencie, gdy zaczęto otwierać drzwi wagonów ekspresu Warta. Biegnąc, bez trudu dostrzegli w połowie peronu gromadkę rodzinną; jej centrum stanowili babcia Mila i dziadek Ignacy, trzymający za rączki Ignacego Grzegorza. Jego ojciec, Grzegorz Stryba z kolei przytrzymywał go za kołnierz, gdyż Ignacy Grzegorz, tak zwykle zrównoważony, obecnie wyrywał się co sił ku pociągowi. Jak stos miedzianych drucików żarzyła się z daleka nowa fryzura ciotki Idy - szczupłej, eleganckiej i odrobinę jak zwykle znużonej towarzystwem swego sennego męża oraz rozhukanego syna Józinka. Ten ostatni nie zwracał najmniejszej uwagi na pociąg; ważniejsze dlań było, czy zdoła dosięgnąć celnym kopniakiem swego kuzyna Ignacego Grzegorza. Obok stała złotowłosa i urocza ciocia Patrycja, cała w ulubionych błękitach oraz jej mąż Florek - szczupły, wysoki i jak zwykle roześmiany.

Otwarły się drzwi wagonu, Ignacy Grzegorz wrzasnął: - Mama!!! i wyrwał się wszystkim trzymającym go rękom, by pognać przed siebie, ku widniejącej na schodach wysokiej, zgrabnej sylwetce w dżinsach. Zaraz za jasną głową mamy powiewały rude jak marchewka loki ciotki Natalii.

- Gaba! Gaba! - zakrzyknęła tęsknie babcia, a w tym samym momencie dziadek wzniósł okrzyk identyczny w tonacji i natężeniu:

- Nutria! Nutria!

Pyza zastanowiła się przez chwilę, jak też rodzinne przezwisko ciotki Natalii może być odbierane przez postronnych - ale zaraz i ona rzuciła się ku drzwiom wagonu. Grzegorz już uwalniał mamę od bagażu, a Ignaś już wisiał na jej szyi. Natomiast Natalia, ledwie zszedłszy ze stopni wagonu, znalazła się niespodziewanie w gorących i szczerych objęciach Bernarda, który dobiegł do niej jako pierwszy i obecnie korzystał z przysługującej mu okazji do wycałowania jej piegowatych policzków.

- Wenus Cypryjska! Wenus! Gratuluję aparycji - rzekł wreszcie, odsuwając ją na odległość ramienia i starając się li tylko już wzrokiem wyrażać podziw i czysto estetyczne zadowolenie. - Witaj w domu, Natalio! Witaj w domu!

- Bernardzie, na Jowisza, a ty skąd się tu wziąłeś? - zwróciła się doń ze śmiechem mama, jednocześnie ściskając swe najmłodsze dziecko. - Jeśli dobrze pamiętam, mieliście być we Francji?

- Dobrze pamiętasz, Gabriello, ideale kobiecości - ciepło odparł Bernard i obdarzył ideał kobiecości wilgotnym pocałunkiem powitalnym. - Wróciliśmy dosłownie trzy dni temu i natychmiast pospieszyłem tu, by was powitać. Uwielbiam pociągi, są takie ciepłe.

- Ciepłe? - powtórzyła mama z roztargnieniem, bo już ją ściskały Pyza i Laura. - Boże drogi, dzieci, jak ja się za wami stęskniłam.

- Nie było cię tak długo! - z wyrzutem rzekł dziadek; przechodząc mimo.

- Tak, całe trzy doby! - dodała babcia. - Gabrysiu, dom bez ciebie jest okropnie pusty.

- Okropnie, Gabuniu - przytwierdził dziadek, kiwając głową, otoczoną wianuszkiem kędziorków, z których niektóre były jeszcze rudawe. Jego pociągła twarz, w której dominowały linie pionowe, ułożyła się w wyraz pretensji. - Postaraj się już nigdy nie wyjeżdżać, dobrze? Witaj, witaj moja Nutrio kochana!

- Robiłam, co się dało - wytłumaczyła się Pyza w odpowiedzi na spojrzenie mamy, podczas gdy dziadkowie już byli w epicentrum wydarzeń i obcałowywali Natalię. - Przez cały czas ktoś był w domu z dziadkami. Ale wiesz, jak to jest...

- Wiem - powiedziała mama, śmiejąc się d...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin