J10 A5 ilustr.doc

(2556 KB) Pobierz
Nutria i Nerwus




Małgorzata Musierowicz

Nutria i Nerwus

Cykl: Jeżycjada Tom 10

 

 

Pierwsze wydanie polskie 1994 r.

Projekt okładki i ilustracje Małgorzata Musierowicz

 

 

Natalia Borejko, zwana przez rodzinę Nutrią, zrywa ostatecznie swój związek z Tuniem i w towarzystwie dwóch siostrzenic, Laury i Róży, udaje się na wakacje. W czasie podróży dopada Natalię Filip (czyli Nerwus) - brat nieszczęsnego Tunia. Obie siostrzenice, ze znanym wszystkim wdziękiem i humorem, przyjmują towarzystwo Filipa Bratka. Nutria zaś nie może znieść ekscentrycznych zachowań Nerwusa i pragnie szybko go zgubić. Z czasem jednak przekonuje się do towarzystwa Filipa Bratka i zaczyna darzyć jego osobę coraz głębszą sympatią. W dodatku jej nieoczekiwana zmiana uczuć spotyka się z wzajemnością drugiej strony...

 

 

Spis treści:

22 czerwca 1994, środa.              4

23 czerwca, czwartek.              25

24 czerwca, piątek.              93

25 czerwca, sobota.              146


22 czerwca 1994, środa.

 

 

 

 



 

 

 

 

 

 

 

 

 

1.

Tuż przed północą przetoczył się nad Poznaniem patetyczny, wagnerowski grzmot, a mieszkańcy, udręczeni spiekotą ostatnich tygodni, wznieśli w odpowiedzi - wszyscy naraz - tysiące okrzyków ulgi.

Natalia Borejko też wzniosła.

- Nareszcie! - zawołała i rzuciła się do otwartego okna.

Był środek nocy, a ona jeszcze nawet nie położyła się do łóżka. Wiotka i szczupła, z burzą rudych loków wokół subtelnej twarzy o milionie piegów, odziana w obszerną piżamę, Natalia przemierzała ciemny pokój po raz setny - od ściany do ściany. Nie mogła ani usiąść, ani się położyć, bo zaraz podrywały ją na nogi myśli, uporczywe i przykre jak brzęczenie popsutego radia. Kiedy szlachetny ton gromu uroczyście przeciął ciszę, niczym pierwszy akord uwertury, Natalia odczuła ulgę i nadzieję na jakiś przełom. W każdej dziedzinie. Ale już po pięciu sekundach stało się dla niej oczywiste, że grzmiało na pogodę, nie na deszcz, a do przełomu w jej życiu było jeszcze daleko. Nieznośny brzęk myśli powrócił teraz w towarzystwie nieznośnego obrazu; Natalia ujrzała męską twarz z jasnym wąsem i jasnym spojrzeniem pełnym wyrzutu. A twarz ta należała do Antoniego Ptaszkowskiego, czyli do Tunia.

I po raz setny, z całą ostrością, powróciło do biednej Natalii wspomnienie minionego właśnie wieczoru, który był finałem dziwnego, męczącego dnia.

Był to finał rzeczywiście okropny.

I chyba nie do naprawienia.

Spotkali się o szóstej tam, gdzie zwykle, to jest tam, gdzie zwykle życzył sobie Tunio. Czyli na rogu Roosevelta i Libelta, w największym zaduchu i smrodzie spalin, skumulowanych na tym właśnie słonecznym skrzyżowaniu w sposób wyjątkowy. Ona wracała z biblioteki Towarzystwa Przyjaciół Nauk, gdzie dorabiała sobie do stypendium, a on z Politechniki, gdzie wykładał.

Ona powiedziała, że marzy o tym, by pójść zaraz do domu (mieszkała o parę kroków dalej, przy Roosevelta 5), wziąć chłodną kąpiel i napić się mrożonej herbaty z cytryną.

On wysłuchał życzliwie jej słów, po czym, jak zwykle, oświadczył, że ma lepszy pomysł: pójdą sobie spacerkiem w ten piękny wieczór do parku Sołackiego, długą, cienistą aleją Wielkopolską.

Naturalnie, postąpili dokładnie tak, jak on sobie życzył.

Jak zwykle.

Aleja Wielkopolska nie była bynajmniej cienista o tej porze dnia, wręcz przeciwnie: ponieważ prowadziła prosto na zachód, słońce wypełniało ją jak miód butelkę. W okropnym, lepkim upale dotarli do parku Sołackiego, gdzie słońce nadal robiło, co mogło; paliło nawet przez koronę wielkiego kasztanowca, celując zabójczym żarem zwłaszcza w Natalię i powielając błyski w nieświeżej toni stawku Sołackiego. Wokół roiły się nieznośne, rozdrażnione upałem dzieci i wylewały na wszystko, co się rusza, swoje syropy, coca-cole i przetwory mleczne. Ledwie usiedli - Tunio się obejrzał za smukłymi panterami w białych szortach, sunącymi wolno przez alejkę, a następnie poderwał się, wołając, że musi kupić truskawek, i szedł powoli za dwiema parami czekoladowych nóg na wysokich obcasach, aż do samego kiosku warzywnego stojącego u wejścia do parku.

Wrócił z dwukilowym koszyczkiem pełnym zmiętych owoców i zaczął je jeść, choć Natalia uprzedziła go osowiałym głosem, że o tej porze dnia truskawki będą już z pewnością do niczego.

Były. Puszczały sok i rozłaziły się w palcach. Mimo to Tunio zajadał je z entuzjazmem, częstując Natalię co kilka sekund i nie chcąc słyszeć o odmowie. Zapach z lekka sfermentowanych truskawek przyprawił Natalię o mdłości, lecz nie chcąc urazić Tunia - zjadła dwa owoce, odganiając drobne muszki oraz wizję tabunów salmonelli, łażących po każdym z nich w tę i z powrotem.

Posiliwszy się, Tunio spoważniał, odstawił koszyczek i zajął się wycieraniem palców w chusteczkę Natalii.

Natalia osłoniła oczy daszkiem z dłoni, bo już się jej zdawało, że ślepnie (jako osoba rudowłosa o bardzo białej cerze skłonnej do oparzeń, fatalnie znosiła słońce i upały): I powiedziała, że jutro o szóstej w Collegium Novum, w sali C-2, będzie spotkanie z doktorem Marianem Stalą, krytykiem literackim z Krakowa. Czy Tunio miałby ochotę pójść, bo ona pójdzie na pewno. Doktor Stala to przenikliwy umysł i zarazem czarująca osobowość, dodała, a temat jego wykładu o modernizmie brzmi: „Między zamkiem duszy a domkiem mego ciała”.

Tunio prychnął nieco ironicznie, po czym znów spoważniał i wziął Natalię za ręce. Był to wielki błąd. Ich dłonie skleiły się ze sobą natychmiast i Natalia, kryjąc dreszcz, z trudem się pohamowała przed wyrwaniem rąk z tego uścisku. A Tunio, na domiar złego, spojrzał na nią śmiałymi oczami spod jasnej grzywy i rzekł tonem sobie tylko właściwym, tonem zarazem entuzjastycznym i władczym, tonem żeglarza, zwycięzcy regat międzynarodowych, tonem specjalisty informatyka:

- Nie, dziecko, zapomnij o tym. Zignoruj doktora Stalę wraz z jego zamkiem i domkiem, bo nasze plany na jutro są inne. Jak wiesz, w sierpniu dostaję mieszkanie. A więc czas na wielką decyzję. Jutro u mnie herbatka zapoznawcza. Mama przyjechała specjalnie, żeby poznać moją przyszłą małżonkę.

Tak powiedział i spojrzał na nią ufnie.

A cóż ona?

Ona poczuła, że skądś, z głębi jestestwa, narasta w niej protest: gorąca, gwałtowna, niepowstrzymana fala oburzenia, która - jeśli natychmiast coś się nie stanie - wybuchnie z jej gardła potokiem ohydnych przekleństw. Tak jest, czuła dokładnie coś takiego, i to po raz pierwszy w życiu! Nigdy dotąd nie odczuwała tak palącego gniewu, po prostu samej siebie nie poznawała. I co zrobiła?

Zerwała się, złapała koszyczek z truskawkami, wywaliła prawie dwa kilo owoców na asfaltową ścieżkę i zaczęła je tratować nogami, deptać, miażdżyć i rozmazywać po ziemi.

I wrzasnęła. Ale jak!...

- Aaaa! - ryknęła. - Tylko nie to!!! Nie będę żadną małżonką!!! - po czym zamachnęła się na Tunia i - w ostatniej chwili zmieniwszy o parę centymetrów trajektorię pocisku - z furią cisnęła koszykiem prosto w zatęchłe głębiny stawku.

A on co na to?

Najpierw milczał, głęboko wstrząśnięty chamstwem, jakie ujrzał, a następnie zapytał:

- A co z zastawem za koszyk?

I wtedy Natalii nie pozostało nic innego, tylko albo go uderzyć pantoflem w głowę, albo natychmiast odejść.

Więc odeszła, tak jak stała, w białej sukience z kretonu, zbryzganej truskawkową posoką od kolan aż do pasa.

Tym, co gnębiło ją w tej chwili i dręczyło do obrzydliwości, był najzwyczajniej w świecie wstyd.

I jeszcze coś: przerażenie.

Przerażało ją to, że odkryła w sobie niespodziewanie jakieś absolutnie nieprzewidywalne, czarne otchłanie.

A także - chyba najbardziej - to, że wcale, ani przez chwilę, ani przez sekundę, nie żałowała swego ohydnego postępku.

Stanęła teraz w oknie, szukając choćby odrobiny ochłody. Daremnie. Niebo, rozpalone żółtymi łunami miejskich świateł, rozświetlane co jakiś czas krótkimi, bezgłośnymi błyskawicami, wpatrywało się w nią surowym okiem księżyca w pełni. Słaby powiew przyniósł gorący zapach torów kolejowych i spalin.

Natalia poczuła, że jeśli chce pozostać przy zdrowych zmysłach, musi stąd uciekać. Jak najszybciej.

 

2.

Gabriela też jeszcze nie spała. A teraz już wiedziała, że spać nie będzie nadal: grzmot wcale nie zwiastował burzy i ożywczego deszczu.

- To było na pogodę, biedaku. Jak ci za gorąco, to się powachluj uszkami - doradziła życzliwie Ignacemu Grzegorzowi Strybie, który - sapiąc i utyskując na drugiej połowie łóżka - wystawiał pionowo w górę gołe nogi.

W pokoju nie było ciemno, bo nienaturalna poświata żółtych lamp jodowych przenikała przez firankę. Na suficie drżał i falował jej deseń, misterny jak cienie młodych liści, i Gabriela zatęskniła nagle za lasem, namiotem i młodością. Tak dawno już nie była na wakacjach! - co gorsza, jej dzieci też nie były. Nie miała z kim wysłać Pyzy i Tygryska. Tata i mama, jak co roku w czerwcu, pojechali do sanatorium, Grzesia nie było już drugi miesiąc (dostał stypendium zagraniczne i nie wróci przed jesienią), a siostry - cóż... wszystkie były w sposób najzupełniej zrozumiały zajęte własnymi sprawami. Patrycja na Wielkanoc wyszła za mąż. Ida była w piątym miesiącu ciąży i pracowała na dwóch etatach, a Natalia, choć cicha i wycofana na ubocze rodzinnych wydarzeń - najwyraźniej przeżywała jakieś kłopoty.

Gabrysia uśmiechnęła się w półmroku. Kochana Nutria. W dzieciństwie chciała być chłopcem, gdyż tata nie doczekał się wymarzonego syna. Przez kilka lat, chcąc wynagrodzić ukochanemu ojcu to bolesne rozczarowanie, Nutria usiłowała przeistoczyć się w chłopczyka: mówiła o sobie w rodzaju męskim, nosiła spodnie i bawiła się demonstracyjnie samochodzikami. Potem jej z wolna przechodziło, zwłaszcza, że tata nie takiego syna pragnął. A od pierwszego roku studiów nastąpiła radykalna odmiana: Nutria nagle wypiękniała i nabrała źrebaczkowatego wdzięku, przestała się ubierać jak magazynier z bazy transportowej, kupiła sobie bardzo kobiece sukienki i koraliki, a nawet czerwoną szminkę, którą rytualnie malowała usta od rana do wieczora, w odstępach półgodzinnych.

Nutria była zwykle rozmarzona lub pogrążona w depresji, a zawsze nieskłonna do zwierzeń - ale najstarsza siostra odgadywała wiele z tego, co się działo w tej poetycznej głowie. Teraz, na przykład, miała pewność, że Natalia coś przeskrobała, mimo że ruda nie pisnęła na ten temat ani słowa. Przyszła ukradkiem do domu, zapłakana, w malinowych wypiekach, i wrzuciła całą odzież do pralki, sypiąc mnóstwo Silu. Następnie wlazła na godzinę do wanny, gdzie cicho chlupała i nieco głośniej chlipała. Przy kolacji nie odezwała się ani słowem, siedziała tylko przy dużym stole, spuszczając czerwone, zapuchnięte oczy, i grzebała widelcem w porcji sałatki. Była to pyszna sałatka, jej ulubiona (rzodkiewki, zielony ogórek, kukurydza i chrzan), i Nutria, wielbicielka kuchni wegetariańskiej, potrafiła jej spożywać całe miski, niezależnie od pory dnia. Dziś jednak nie przełknęła ni odrobiny! Gabrysia, chrupiąc sałatkę i zagryzając ją świeżym chlebem kminkowym, ze współczuciem, w milczeniu przypatrywała się Nutrii przez stół, rejestrując takie objawy, jak drżenie delikatnych rąk, obsypanych jasnymi piegami, oraz powracającą co jakiś czas falę westchnień.

Biedaczka zdawała się całkowicie wyczerpana! Gabriela miała wielką ochotę zagadnąć siostrę, co zaszło, ale się powstrzymała. Wiedziała, że Nutria nie lubi być do czegokolwiek przymuszana, a już do zwierzeń zwłaszcza. Jeśli zechce, sama opowie - choć, niewątpliwie, małe były na to szanse.

Uff, jak gorąco. Gabriela, która od dwóch tygodni tkwiła w łóżku, unieruchomiona przez chorobę naczyń, miała tego upału powyżej uszu. Ignacy Grzegorz najwyraźniej też. Co prawda, jemu powodziło się lepiej: rodzina wprost się biła o przywilej wywożenia go do parku Sołackiego albo na Teatralkę, gdzie przesypiał całe godziny na golasa, w cieniu największych drzew. Za to duszne od spalin noce spędzał na rzewnym biadoleniu. Uspokajał się jedynie wtedy, gdy mu czytano głośno i dobitnie Ucztę Platona.

Gabrysia prychnęła śmiechem, złapała synka za tłustą nóżkę i pocałowała soczyście. Wunderkind! Wszyscy Borejkowie, nie mówiąc już o rodzinie Strybów, zgodnie oszaleli na jego punkcie. Pierwsze od lat dziecko płci męskiej w obu rodzinach - i od razu jakie genialne! Żeby pięciomiesięczne niemowlę - choćby i z wiadomymi genami - reagowało tak nieomylnie, z takim intuicyjnym znawstwem, na literaturę antyczną! Dziadek Borejko, czołowy wielbiciel Ignacego Grzegorza oraz wynalazca metody, zauważył nawet, że malec lekceważącym pobekiwaniem kwituje komedie Plauta, podczas gdy Rozmyślania Marka Aureliusza wzbudzają w nim niechętny respekt, zaś wybrane sceny z Sofoklesa śmieszą go do rozpuku. Jedynie Platonowi okazywał wnuk Borejków wyraźną, skupioną uwagę. Rozumiał absolutnie każde słowo! - dziadek rozpoznawał to nieomylnie po takich objawach, jak mars na czole wnuka, skupiony wyraz jego mądrych oczu oraz znaczące, przeciągłe mlaskanie plus ślinotok.

Ale tej nocy czytanie już było i niewiele pomogło.

- Spróbuj pospać, Motylku - uciekła się Gabriela do łagodnej perswazji. Popatrzyła poprzez półmrok na pyzatą twarzyczkę z odstającymi po bokach znacznymi uszami, którym Ignacy Grzegorz zawdzięczał swe obrazowe przezwisko. Krągła, ciemna główka, wtulona w jaśniejsze tło poduszki, zwróciła się z ufnością w stronę matki; wilgotne, połyskujące tajemniczo oczy synka odnalazły jej spojrzenie.

- Gl-glu-g-bba! - oświadczył z przekonaniem, serdecznie i stanowczo.

- Tak, wiem. Ja też cię kocham - zapewniła go Gabriela szeptem. - Cśśś... śpij, dobrze?

Umilkli oboje. Gabrysia, oparta niewygodnie na łokciu, dłonią drugiej ręki objęła czoło synka. On natomiast wpatrzył się z nagłym zainteresowaniem w drzwi pokoju.

- Hm? Co ty tam widzisz? - obejrzała się Gabriela. - A! Światło! Kogo to licho nosi po nocy?

Lekkie kroczki w przedpokoju ucichły i światło w szparze zgasło. Ignacy Grzegorz znów zwrócił spojrzenie na matkę, uśmiechnął się do niej poprzez ciemność, słodko westchnął i zapadł w nagły sen.

A w okno zajrzał wielki, okrągły księżyc. Świecił i świecił, zalewał blaskiem całą rozpaloną ulicę, miasto, województwo i sporą część planety, srebrzył nieruchome liście drzew i duszne domy. Daleko za miastem jeszcze błyskało, a niebo było znacznie ciemniejsze, głębokie, pokłute słabymi światełkami innych planet.

 

3.

Przerażający grom zbudził Laurę zwaną Tygryskiem - skośnooką, kocią istotkę o stalowym spojrzeniu i jedwabistych, ciemnych lokach do pasa. Przez kilka sekund dziewczynka okropnie się bała, że oto nadeszła kara za jej wszystkie grzechy, a przede wszystkim za to, że - zbierając, jako skarbniczka, składki na fundusz klasowy w swojej IIIe - nie odprowadzała pieniędzy do sekretariatu, lecz wręcz przeciwnie, kupowała sobie za nie swoje ukochane lody Banana Joe.

Ale wystarczyło jej jedno spojrzenie w okno, by stwierdzić, że nie jest to jeszcze Sąd Ostateczny, tylko zwykłe wyładowanie elektryczne, a od wyładowań elektrycznych chroni wszak najzwyklejszy piorunochron. Co do składek, to przecież sprawa świeżutko wyszła na jaw przed końcem roku szkolnego i została poddana sprawiedliwości ziemskiej: właśnie mamusia obmyślała, jak by tu Laurę ukarać. Powiedziała, że musi bardzo dobrze się namyślić, bo wobec ohydy tego przewinienia kara musi być wyszukana i okrutna. Namyślała się tak już trzy dni. Znając wszakże usposobienie swej matki, Laura wiedziała, że może spać spokojnie: wyszukana i okrutna kara na pewno się odwlecze, a więc i uciecze. Zwłaszcza że biedna mamusia jest chora, leży już tak długo z fascynująco brzydką nogą ułożoną na poduszkach, a ciotka Ida, która jest lekarzem, straszy ją co dzień, że ten zakrzep może się urwać. Biedna mamusia ma też zmartwienia innego rodzaju: urodził się jej ten antypatyczny tłuścioch z uszami słonia, który ją budzi po nocach, a w dzień zanieczyszcza potworne ilości pieluch, wymiotuje twarogiem i w ogóle zajmuje cały jej czas i uwagę. Ponadto Pyza zapadła na wietrzną ospę i dopiero niedawno ozdrowiała, lecz twarz jej wciąż pokryta jest strupami. Na dobitkę babuni ukradziono w tramwaju portmonetkę wraz, niestety, z zawartością i mama musiała pożyczyć mnóstwo forsy od wuja Florka. No i nauczycielka, okropne babsko - uparła się złośliwie, że musi z powodu tych składek obniżyć Laurze ocenę ze sprawowania. I obniżyła. Na bardzo, bardzo niską.

Co się okaże pojutrze, przy rozdawaniu świadectw.

Trzeba jednakże przyznać, że mama radzi sobie nieźle. Jest jak zwykle opanowana, energiczna, uśmiechnięta i wszystkimi rządzi. Laura nie lubiła, kiedy nią ktokolwiek rządził, lecz dla mamy czyniła wyjątek i pozwalała jej od czasu do czasu trochę podyrygować. Była to jedna z tych rzeczy, za pomocą których, bez zbędnego wysiłku, można było okazać mamusi swoje przywiązanie. Laura bardzo kochała swoją mamę, ale była doprawdy zbyt leniwa, by okazywać to na sposób Pyzy. Ta wyrywała mamie z ręki każdą robotę, huśtała tłuściocha, przyrządzała sto razy dziennie lemoniadę z lodem i biegała w ten upał po zakupy, na pierwsze wezwanie. No, ale Pyza już taka była, po prostu.

Laura westchnęła, wstała z łóżka i przeciągnęła się jak kot. Znalazła po ciemku swoje pantofelki i poszła zrobić siusiu. Kiedy wracała z łazienki, usłyszała przez drzwi bełkot tego dzieciaka i cichy, żartobliwy głos mamusi. Miły, kochany, znajomy od zawsze głos, który pociągnął ją ku sobie jak magnesem. Przez chwilę wahała się pod drzwiami. Miała wielką ochotę wejść do pokoju, wskoczyć do łóżka mamusi, przytulić się do niej i zasnąć, bez żadnych obaw i strachów, w atmosferze bezpieczeństwa i aprobaty.

Ale po tej historii ze składkami na aprobatę raczej nie miała prawa już liczyć.

A poza tym... czuła, że mogłaby być tam, w pokoju - intruzem. Mama na pewno wolałaby być sama z tym dzieciakiem.

No, to dobrze. To niech tak sobie z nim gada, skoro to właśnie woli!

Zagniewana Laura wróciła do pokoiku i już miała wleźć do łóżka, kiedy ujrzała wielki, płonący jak lampa księżyc.

Natychmiast ją pociągnęło do okna. To się nazywa pełnia. W encyklopedii Larousse'a dla dzieci, którą kupił jej dziadziuś, był rysunek z dokładnym objaśnieniem faz Księżyca. A w Radiu Merkury mówili dziś rano, że Księżyc wejdzie w pełnię.

No i wszedł, oczywiście, tylko wtedy nie było tego widać, bo był dzień. Teraz widoczność była doskonała, dało się zobaczyć nawet Twardowskiego na kogucie. Gwiazd nie było widać w ogóle, choć na pewno świeciły. To przez te latarnie uliczne. Ciekawe, czy widoczność jest ograniczona w obie strony.

Znów mocno błysnęło i wszystko wokół zrobiło się białe i niebieskie. Laura przezornie wycofała się od okna, z pola widzenia Opatrzności. Zapaliła stojącą lampę, żeby było nieco raźniej. Wysoki, wąski pokoik, który dzieliła z Pyzą, wypełnił się ciepłym, pomarańczowym światłem. Należał przedtem do młodszych ciotek, Natalii i Patrycji. Ale odkąd ciotka Ida się wyprowadziła do sutereny, a ciotka Patrycja - na zaplecze kwiaciarni „Florek”, pokoik dostał się najmłodszym pannom w rodzinie. Najstarsza panna, czyli ciotka Natalia, pomieszkiwała boczkiem w zielonym pokoju stołowym i chyba właśnie nie spała, bo coś tam u niej z brzękiem upadło.

 

4.

Strącona po ciemku ze stolika fotografia Tunia ocalała, lecz szkło w ramce rozbiło się w jakże symboliczne drzazgi. Ze stolika spadł też gruby zielnik, ostatnia pasja Natalii, i wszystkie tak starannie zbierane i suszone kwiaty walały się teraz zapewne pośród szkła. Spiesząc im na ratunek, Natalia rzuciła się zapalać światło, lecz przedtem nadepnęła po ciemku na jedną z drzazg szklanych. Bosą stopą! - i oto nareszcie miała wyraźny powód do płaczu, z czego skwapliwie skorzystała. Łzy przynosiły wyraźną ulgę. Siedziała na dywanie i zbierając swój zielnik w całość, czuła się jak Ofelia. Popatrywała to na połamane kwiatki, to na swą krwawiącą nogę (sterczała z niej igła szklana, długa na całe dwa centymetry); to znów na zdjęcie wesołej twarzy o śmiałych ustach i oczach. Widok drzazgi przerażał ją aż do bólu brzucha, a równie silnie przerażała ją niezbita pewność co do tego, że nigdy nie wyjdzie za Tunia.

Nie może.

Tak jakby ten intensywnie świecący księżyc rozjaśnił jej w głowie i w sercu. Ukazało się bardzo dużo różnych myśli i uczuć, ale zupełnie nie było widać miłości do Tunia.

A to oznaczało, że przez ostatnie miesiące po prostu sama siebie oszukiwała.

Ostry kawałek szkła sterczał z jej stopy jak lodowa igła. Powinna chyba teraz wyrwać to z ciała, pójść do łazienki i przemyć ranę oraz czymś ją zalepić. Ale nie mogła się zdecydować na tak brutalną akcję, jak wyjęcie szkła z żywego ciała. Przecież natychmiast lunie z nogi rwący potok krwi tętniczej i co ona wtedy pocznie, a w ogóle to cała operacja będzie potwornie bolesna.

Niezdolna do podjęcia jakiejkolwiek decyzji (przypadek jakże częsty w jej życiu!), Natalia siedziała pogrążona w inercji. W głębi duszy żywiła do siebie pogardę.

Jak na zawołanie, drzwi pokoju uchyliły się nieco i w szparze pokazała się jasna, potargana głowa Gabrysi. Najstarsza siostra oceniła sytuację jednym spojrzeniem, po czym weszła do pokoju. Jej sposób chodzenia był wyjątkowo zabawny, starała się bowiem zarazem używać i nie używać chorej nogi.

- Miałaś nie chodzić! - przestraszyła się Natalia. Gabę wciąż nosiło po domu, jakby nie rozumiała, że jest poważnie chora i że ten zakrzep może się naprawdę urwać w każdej chwili i spowodować jej natychmiastowy zgon (Natalia aż jęknęła, ujrzawszy w wyobraźni tę okropną wizję).

- E, tam - rzuciła beztrosko Gabriela, która nigdy nie wierzyła, że może być naprawdę chora. - Przecież to już dawno się zagoiło.

Dziwnie było na nią patrzeć, na tę zawsze szybką, wysportowaną i energiczną Gabrysię, jak teraz siada bokiem, krzywiąc się z bólu.

- Jaka ty jesteś nieostrożna! Dlaczego wstałaś!

- A, bo słyszałam, że tu rozrabiasz - wyjaśniła Gabriela, układając nogę na przeciwległym krześle. - Od razu wiedziałam, co ujrzę. Nie becz, Nutria, i daj kopytko.

Natalia wstała od razu i skacząc na jednej nodze, zbliżyła się do Gabrieli. Usiadła przed nią i spojrzała ufnie w tę kochaną, pogodną twarz o ciepłych brązowych oczach i stanowczych ciemnych brwiach. Jasny kosmyk włosów spadał Gabrysi prawie na piegowaty nos, a pod oczami rysowały się promyki pierwszych zmarszczek, tych od śmiechu. Wyglądała tak domowo, odpowiedzialnie i zabawnie zarazem, że serce Natalii zawibrowało odwieczną miłością siostrzaną, a z jej oczu polały się łzy wzruszenia.

- Ależ nie rycz, niedojdo, bo ci nie wyjmę tego szkła - powiedziała Gabriela, a Natalia poczuła, jak całe jej jestestwo wyrywa się do siostry i topnieje w oceanie jej mocnej, ciepłej osobowości. - Nos! - zakomenderowała Gabriela i Natalia posłusznie wytarła nos w podaną jej chusteczkę ligninową, po czym, zgodnie z kolejnym poleceniem siostry, natychmiast przestała się mazgaić.

- Bo wszystkich pobudzisz! - dodała ostrzeżenie Gabriela, ułożyła nogę Natalii na kolanie swojej zdrowej nogi i zupełnie bez uprzedzenia wydobyła szklany odłamek jednym mocnym szarpnięciem, zanim jeszcze siostra zdążyła się przestraszyć.

- Aj! - pisnęła Natalia, kiedy już było po wszystkim.

Gabrysia użyła do dezynfekcji wody Adidas-woman, której buteleczka z rozpylaczem stała tuż obok.

- Można? Nie szkoda ci? - upewniła się, nim spryskała ranę.

- A! - jęknęła Natalia na sam widok buteleczki. - Można... nie szkoda. Już nigdy nie będę tym... ajajaj!... pachniała.

- O - zastanowiła się Gabriela, zawieszając rękę w pół gestu. - A dlaczego właściwie?

Natalia, która już przestała była lać łzy, teraz rozkleiła się na nowo.

- Bo to od Tunia - wyznała.

 

5.

Laura pochylała się nad tapczanem swej siostry Róży i pobłażliwie przyglądała się uśpionej. Ha! Tej to nie wyrwie ze snu ani grzmot, ani wystrzał armatni, ani nawet rozpaczliwe szlochy oraz fragmenty fascynujących dialogów, dobiegające z zielonego pokoju.

No to niech sobie Pyza śpi dalej, biedaczka poczciwa, krągła i rumiana, ze swoją miedzianą grzywką i strupami. I niech sobie dalej chrapie. Kiedy się jej mówiło w dzień, że chrapała w nocy, Pyza się widowiskowo obrażała i nie chciała wierzyć. Uwierzyła dopiero, kiedy się jej pewnej nocy podstawiło mikrofon pod nos i nagrało całą kasetę. Ale choć uwierzyła, i tak się potem w niezrozumiały sposób dąsała przez cały tydzień. Co robić. Mamusia twierdzi, że Pyza wkroczyła w wiek dojrzewania, a przecie i ona, Laura, nie jest już taka młoda; za trzy miesiące skończy lat dziesięć i też pe...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin