Mrówczyński Bolesław Cień Montezumy A5 ilustr.doc

(6142 KB) Pobierz
Cień Montezumy




Bolesław Mrówczyński

Cień Montezumy

 

 

Wydanie polskie 1968 (pełne)

Opracowanie graficzne Bogdan Zieleniec

 

Opowieść o Indianinie-tułaczu i pułkowniku Luisie de Tulancingo, polskim powstańcu.

 

Jest to opowieść meksykańska ukazująca ciężkie boje prezydenta Juareza z wojskami europejskich najeźdźców i dzieje polskich powstańców-tułaczy w Meksyku.

 

Spis treści:

I. Niknący ślad.              3

II. Fala powrotna.              220

Klucz do przybliżonej wymowy słów hiszpańskich zawartych w niniejszej książce.              455


I. Niknący ślad.

1.

Nowy Rok jest zazwyczaj świętem radosnym. Towarzyszą mu wizyty sąsiedzkie, składane sobie wzajemnie życzenia, zabawy, przyjęcia. Pod wpływem życzliwych słów wkrada się nadzieja do serc i rozpromienia nawet najsmutniejsze oblicza.

Jednakże ten dzień uroczysty w 1865 roku wyglądał w Polsce zupełnie inaczej. Ustała zacięta walka o wolność, powstanie upadło. Nad krajem zaległa cisza cmentarna, przerywana jedynie zawodzeniem śnieżycy pokrywającej świeże rany coraz grubszym całunem. W kościołach zaś, nad mogiłami, w mieszkaniach i na pobojowiskach zbielałe wargi szeptały bezdźwięcznie modlitwy: za tych, którzy polegli w boju lub zginęli na rusztowaniach szubienic; i za tych, którzy w twierdzach Prus i Austrii czekają ciągle na wyrok; i za tych wreszcie, którzy wędrują właśnie do katorg Syberii„ znacząc potępieńczy szlak ciałami nowych ofiar, padających z zimna, z wycieńczenia lub pod knutami eskorty.

Niekiedy gdzieś z lasów, z zapadłych wsi i moczarów dochodził jeszcze szczęk oręża, lecz pogłębiał on tylko panującą wszędzie żałobę. Kto walczył - musiał zginąć, nie było innego wyjścia. Wróg bowiem był potężny i przerażał swym okrucieństwem. Rozstrzeliwał ciągle, wieszał bez sądu, pastwił się nad niewinnymi, palił bezbronne wsie, a ich mieszkańców pędził tak samo jak jeńców w mroźne, podbiegunowe krainy. Rozpaczliwe jęki wciąż mieszały się z ordynarnymi wymyślaniami siepaczy, płacz kobiet i dzieci z urągliwym śmiechem rozwydrzonego żołdactwa. Nawet ci, nad którymi nie zawisła groźba, nie byli pewni jutra i snuli się jak cienie, na pół przytomni, bez odrobiny nadziei. Bo i przed nimi rozwierała się coraz szerzej posępna, mroczna czeluść barbarzyńskiej niewoli.

W tym samym czasie na drugiej półkuli, na ziemiach starożytnego Meksyku, rozgrywała się podobna tragedia. Lud był tam wprawdzie inny, przeważnie miedzianoskóry, wywodzący się z zasiedziałych tu od wieków narodów indiańskich. Niegdyś był wolny, miał swoich władców i własne państwo, ale po odkryciu Ameryki przez Kolumba popadł w niewolę hiszpańską. Niedawno odzyskał wolność, lecz obecnie zaczął ją tracić znowu. Cesarz Francji, Napoleon III, postanowił dokonać nowego podboju, a jego doskonale wyposażona armia zajmowała coraz to większe tereny.

I kraj był także odmienny. W Polsce na jesieni pola pustoszeją, a drzewa zrzucają liście, zimą zaś wszystko spowija śnieg. W Meksyku słońce wiecznie zsyła na ziemię gorący blask, przemieniając niżej położone tereny nad Zatoką Meksykańską czy Oceanem Spokojnym w puszczę podzwrotnikową. Nieco jednak dalej od wybrzeży wyrastają potężne górskie łańcuchy. Otaczają one wieńcem rozległą wyżynę, której klimat, łagodzony wysokością, stwarza człowiekowi szczególnie miłe warunki: zamiast upałów daje ciepło, a niekiedy przyjemny chłód, malaryczne lasy nadmorskie ustępują miejsca jodle, świerkowi i sośnie, na żyznej glebie wyrastają ogrody i pola uprawne. Toteż właśnie tutaj życie rozkwitło najbujniej. Gdzie sięgnąć okiem - wszędzie widać rancha[1], wioski, hacjendy[2], miasteczka i miasta. Pośrodku zaś tej wyżyny rozsiadła się stolica, strzeżona jak drogocenna perła przez pokryte wiecznymi śniegami szczyty potężnych wulkanów.

W tym to pięknym kraju, uprawianym pracowicie rękami potomków dawnych Azteków, gdzie natura pomieszała dżunglę ze skałą, pustynię ze stepem, kaktusy z łanami pszenicy, a człowieka białego z miedzianoskórym, rok 1865 rozpoczął się, podobnie jak w Polsce, pod znakiem ciężkiej żałoby. Pod naporem bagnetów europejskich Benito Juarez, prezydent Republiki, uchodził coraz dalej na północ. Do najeźdźców przylgnęli właściciele wielkich majątków, lękający się wyzwolenia peonów -robotników rolnych, pracujących do tej pory prawie za darmo, i w porozumieniu z Napoleonem postanowili odmienić rządy. Ich przedstawiciele sprowadzili następcę tronu austriackiego, arcyksięcia Maksymiliana, obwołali go cesarzem i ogłosili wskrzeszenie monarchii. Poparł ich kler katolicki, nie mogący wybaczyć Juarezowi utraty olbrzymich dóbr kościelnych, które rząd republikański przejął na własność państwa, a że miał wielkie wpływy w tym kraju, wojna z najeźdźcą zaczęła przemieniać się powoli także w wojnę domową. Co słabsi duchem i chciwi zysków uciekali spod dawnych sztandarów. Za to lud meksykański, aczkolwiek pobożny i rozmodlony, pozostał nadal im wierny. Chronił prezydenta i jego żołnierzy i na każde wezwanie stawał natychmiast do walki.

Spustoszenia już były wielkie. Krew lała się nieustannie, chociaż właściwie nie było żadnego frontu. Na północy resztki wojsk regularnych odstępowały każdą piędź ziemi dopiero po zażartym oporze. Ale i w środku nie było lepiej. „Nieprzyjaciel koncentrując się w jednym punkcie osłabia swe siły w innych - przemówił Juarez w manifeście do narodu, gdy był zmuszony do opuszczenia stolicy. - A jeśli rozproszy swe siły, jest słaby wszędzie. Trzeba doprowadzić do tego, aby zrozumiał, że Meksyk nie kończy się na stolicy ani Puebli". Te słowa potraktowano jak rozkaz. Wierni Republice oficerowie i żołnierze bili się tam, gdzie rzucił ich los, nikt nie szukał naczelnego dowództwa. Ustępowali przed większymi siłami, za to mniejsze niszczyli, rozbijali konwoje. Wojna przemieniła się w partyzantkę. Gdy wróg ruszył naprzód, wyrastały za nim jak spod ziemi nowe oddziały i obejmowały natychmiast rządy na opuszczonym przez niego terenie; gdy cofał się, tracił przed sobą wszystko.

Marszałek Bazaine, naczelny dowódca armii francuskiej, znajdował się więc również w kłopotliwej sytuacji. Pozornie opanował prawie wszystkie stany, na jakie dzielił się Meksyk, ale nigdzie nie zdołał zaprowadzić spokoju. Nawet utrzymanie dróg wiodących ze stolicy do portu Vera Cruz nastręczało mu niemało trudności. Bił się o nie zaciekle, były to bowiem szlaki o wielkim znaczeniu. Właśnie przez nie napływały z Europy do wnętrza kraju posiłki w ludziach, broni i amunicji. Pod koniec stycznia jednakże nieco odetchnął. Maksymilian sprowadził własną armię - tak zwany legion austriacko-belgijski, złożony z kilku tysięcy wyborowego żołnierza. Najwrażliwsze punkty, a przede wszystkim Puebla, położona w połowie drogi między stolicą a morzem, zostały poważnie wzmocnione; część Francuzów można było przesunąć dalej na północ.

Zdawało się, że obecnie walki wygasną, przynajmniej w tych okolicach. Załogi wszędzie były silne, naokoło uwijały się liczne patrole. Gdy dostrzeżono gdzieś jakiś oddziałek, tropiono zaciekle, a gdy udało się go dopaść, wybijano doszczętnie. Niewiele to pomagało. Pofalowany, nierówny, często lesisty teren obfitował w niezliczone kryjówki. Zwłaszcza na południe od Puebli, w kierunku Perote, zdarzały się częste napady, bo tu najłatwiej było i urządzić zasadzkę, i schronić głowę. Szedł więc tam chętnie zwykły przestępca„ opryszek, który grabił ciągnących tędy od morza podróżnych i dyliżanse; szedł jednak również żołnierz republikański, aby przerywać łączność i niszczyć transporty, chociaż wiedział, że jeśli tutaj wpadnie w ręce wroga, zostanie potraktowany jak pospolity bandyta. Nie odstraszały go coraz liczniejsze ofiary. Kto pozostawał przy życiu, nie schodził z posterunku i walczył nadal w tym samym miejscu wiedząc, że nieprzyjaciel odczuwa każde jego uderzenie bardzo boleśnie.

W połowie lutego szwadron ułanów austriackich stanął obozem we wsi Nopaluca, właśnie na południowym skraju tego groźnego odcinka. W pobliżu domów ziemia była urodzajna, zieleniły się naokoło pola agawy. Jednakże o kilkaset metrów dalej krajobraz zmieniał się całkowicie; znikały plantacje, na nieużytkach pojawiały się samotnie rosnące kaktusy, ławice piasków nieustannie wznosiły się w górę. Im dalej zaś na północ, tym teren bardziej twardniał, przemieniał się w rumowiska, aż wreszcie wzbijał się w niebo jakimiś fantastycznie postrzępionymi kłębowiskami skał. Wśród spiczastych iglic i bloków kamiennych wiły się we wszystkich kierunkach głębokie, ciemne parowy.

Dzikie to było ustronie, szare i puste, najdrobniejszy ruch nie zamącał panującego wokół milczenia. A jednak człowiek tu był. Ukryty starannie na wzgórzu górującym nad okolicą, obserwował drogę i wieś. Nie działo się tam nic ciekawego. Zbliżał się wieczór, rozpalono obozowe ogniska. Mimo dość dużej odległości można było rozróżnić bez trudu poruszające się drobne sylwetki ludzkie i konie stojące między drzewami. Zachowywały się spokojnie. Nie czuło się tam ani pośpiechu, ani tej krzątaniny, która towarzyszy zazwyczaj przygotowaniom do nagłego odmarszu.

Zapadła noc. Wartownik odszedł gdzieś między rumowiska, na posterunku pojawił się inny. Na krótko przed świtem i ten przepadł wśród skał, za to teraz dwóch uzbrojonych mężczyzn bezszelestnie wypłynęło z cienia i zaczęło się przypatrywać okolicy z wielką uwagą. Pora musiała być niebezpieczna, z każdego bowiem ich ruchu wyglądała nadmierna ostrożność i ta łagodność gestu, która jest niewątpliwą oznaką napiętej do ostatnich granic czujności.

Intensywnie błyszczące gwiazdy przygasły. Wzniesienia i zapadliny straciły swe ostre kontury, zmieniły kształty, ściemniały i rozpłynęły się wreszcie w narastającym szybko półmroku. Jeden z wartowników poruszył się żywiej i zatarł ręce. Widocznie zmarzł. Chłód nocny jest w całym Meksyku dokuczliwym zjawiskiem.

- Albo mi się zdaje - mruknął półgłosem - albo rzeczywiście ktoś jedzie w naszą stronę.

- Jedzie - przytaknął krótko jego towarzysz.

Spoglądał ku wsi Nopaluca. Nie było jej teraz widać, dochodził natomiast stamtąd jakiś delikatny szmer, jak gdyby przesuwane wiatrem ziarnka piasku uderzały o siebie rytmicznie. - Jadą - odezwał się po chwili. - Trzy muły.

Nasłuchiwał przez dłuższy czas. Szmer stawał się coraz bardziej wyraźny, aż wreszcie przemienił się w stuk. Kopyta mułów musiały natrafić na twardy grunt.

- Co robić, Pedro? - zapytał nie odwracając głowy. - Zboczyli z drogi. Kierują się na nas, parowem.

- Widocznie swoi. Nie trzeba robić alarmu.

Pojaśniało. Na wschodzie ukazał się lekki blask, a wkrótce potem słońce zalało światłem wszystkie zakątki. Temu smutnemu krajobrazowi nie dodało jednak uroku, za to mocniej uwydatniło piaszczysty trakt oraz rozsiane wzdłuż niego mogiły, krzyże i tabliczki stanowiące jedyną pamiątkę po tych, którzy tu niegdyś zginęli. Nawet widniejąca na północy wyniosła góra - słynna ze swej piękności Malinche, z tej strony wyzbyła się lasów„ jak gdyby i ona chciała przystosować się do panującej tu posępności. Jedynie Orizaba - Góra Gwiaździsta zamykająca widnokrąg na zachodzie, najwyższy wulkan Meksyku stróżujący nad drogami wiodącymi do stolicy, wprowadzał nieco życia. Jego pokryta wiecznym śniegiem kopuła zagrała tysiącem blasków, spurpurowiała na chwilę i znowu rozbłysła złotem, lecz wkrótce i ona przygasła. Ciężki, przysadzisty masyw skalny cieszył wprawdzie nadal oko zielono-błękitnym stokiem i bielą szczytu, ale przytłaczał teraz nadmiernie swoim ogromem.

Młody, przystojny mężczyzna o śniadej twarzy zdradzającej domieszkę indiańskiej krwi, którego towarzysz nazwał Pedrem, rozejrzał się naokoło i zatrzymał wreszcie wzrok na wzgórzu, spoza którego stuk dobiegał coraz wyraźniej.

- Hm, widzę ich... - mruknął przysłaniając oczy ręką. - A więc to jednak Austriacy!

W jego głosie rozbrzmiało głębokie zdziwienie. Nie zdarzało się nigdy, aby żołnierze wędrowali na mułach. Ci trzej jeźdźcy zresztą, których biało-czerwone czapki mówiły z dala o przynależności do cudzoziemskiego legionu, nie stanowili tu żadnej siły, zwłaszcza w tych zapadlinach. Jeśli nie oddział republikański, to wcześniej czy później zniszczą ich na pewno bandyci.

Pedro potarł dłonią policzek.

- Nic z tego nie rozumiem - przyznał w zakłopotaniu. - Jak na patrol, za słabi... Poza tym - skąd wzięli muły? Nie widziałem ich wczoraj w tym szwadronie austriackim. I jadą na oklep...

- Na oklep - potwierdził Indianin nie spuszczając oka ze wsi Nopaluca. - Aha, coś nowego! Pędzi oddział konnicy!

Na drodze wzbił się tuman kurzawy. Zamknął w sobie wkrótce i zwierzęta, i ludzi, a potem potoczył się błyskawicznie na podobieństwo komety ciągnącej za sobą olbrzymi warkocz, rozszerzający się coraz bardziej i ginący gdzieś tam w dali, na końcu. Nie ulegało wątpliwości, wydobywano z koni ostatni dech. Dopiero gdy dotarły one do miejsca, skąd trzej jeźdźcy skręcili w bok, przystanęły raptownie. Pył zaczął opadać. Ukazało się kilkudziesięciu ułanów kręcących się jakoś bezradnie.

Indianin spojrzał w zamyśleniu na Pedra.

- Wygląda to na obławę - rzekł. - Tamtych wysłano widocznie na wabia. Lada chwila spadną nam pewnie na kark. Pedro zdjął z ramion barwną narzutkę, ukrył się tak, aby nie zobaczono go z drogi, i machnął kilkakrotnie w stronę Malinche. Martwe na pozór kształty niespodziewanie ożyły. Naprzeciw powiała podobna szata, w kilku miejscach zarysowały się na moment ludzkie sylwetki i stoczyły się w dół.

- Nie przyjmujesz walki? - w głosie Indianina rozbrzmiało niezadowolenie. - Warto by przynajmniej tych trzech pierwszych położyć trupem. Odechciałoby się im na przyszłość takich kawałów.

Pedro nic nie odpowiedział. Austriacy już się poruszyli i także skręcili w bok. Dźwięk stalowych podków, uderzających teraz w kamieniste podłoże, rozhuczał się donośnie w tym posępnym pustkowiu.

- Nie szczędzą koni - Pedro pokręcił głową. - Wygląda na to, że ktoś im zdradził naszą kryjówkę... Nie, walki nie możemy przyjąć - dodał przypomniawszy sobie poprzednie pytanie. - W rezerwie mają cały szwadron, nie damy rady... Ale co to się dzieje z tamtymi?

Jego dotychczasowy spokój zniknął, trzej bowiem jeźdźcy zaczęli zachowywać się dziwnie. Widocznie i oni usłyszeli dźwięk podków, gdyż odwrócili raptownie głowy, a potem, jakby w nagłym przypływie strachu, pognali muły kijami.

Pedro włożył ręce za pas i zmarszczył brwi.

- Znowu nic nie rozumiem - mruknął. - Tu Austriacy i tam Austriacy... A wygląda na to, że nie o nas im idzie. Ci uciekają, tamci próbują ich za wszelką cenę dogonić...

- Tym lepiej - odezwał się obojętnie Indianin. - Niech tłuką się między sobą. Widocznie ćwiczenia - dodał po chwili. - Obserwowałem kiedyś Francuzów, gdy wykonywali podobne sztuczki.

Ponieważ obie grupy wyminęły ich bokiem kierując się ku stokom Malinche, przesunął się na inne miejsce, sprawdził, czy nie jest widoczny z drogi, a potem usiadł na głazie i z żywym zainteresowaniem przyglądał się widowisku. Pluton kawalerii ukazał się teraz z bliska, zaczerwieniły się jaskrawe mundury, rozbłysła broń. Trwało to jednak krótko, zaraz bowiem zakryły go rumowiska. Ale oto ukazał się znowu. Istotnie nie szczędził koni. Odległość między ścigającymi a ściganymi zmniejszała się błyskawicznie.

- Muły nie konie - Indianin dobrodusznie pokiwał głową. - Nie ma co przeczyć, ładna zabawa. Aha, już tamci dojrzeli pogoli! Oczywiście trzeba zeskoczyć na ziemię i między skały! Co prawda, moim zdaniem zrobili to nieco za późno... Tak, teraz cały pluton z koni i za tamtymi. Nie ujdą... Hm, rzeczywiście ładna zabawa. Warto by i z naszymi przerobić takie ćwiczenia...

Gawędził coraz weselej, wtrącając często fachowe uwagi. Czuł się już zupełnie bezpieczny, toteż widowisko sprawiało mu wyraźną przyjemność. Tam, naprzeciw, teraz nawet walczono. Migotały w słońcu barwne mundury, nierówny huk palby karabinowej mieszał się z krótkimi, urywanymi trzaskami rewolwerów, naokoło wykwitały błękitne dymki. Martwy, surowy, odpychający dotąd krajobraz nabrał nagle rumieńców i życia.

- No tak, skończyło się - twarz Indianina rozbłysła w szerokim uśmiechu. - Wystrzelali naboje i musieli się poddać. Ci trzej nie spisali się jednak dobrze; należało uciekać pieszo, zanim ich dostrzeżono. Kto by ich wtedy znalazł w tych zakamarkach... Oczywiście, to tylko ćwiczenia - dodał z wielką pewnością. - Nie ma rannych ani zabitych.

Wytężył wzrok. Wyprowadzono właśnie jeńców z zapadliny. Ręce trzymali ciągle wzniesione do góry i dopiero gdy się znaleźli znowu na grzbietach mułów, pozwolono im je opuścić. Pluton, wziąwszy ich w środek, skierował się już bez pośpiechu w drogę powrotną.

- Dobre wojsko - westchnął Indianin, kiedy oddział znalazł się wreszcie we wsi Nopaluca. - Uczą ich tam wszystkiego, nawet jak należy prowadzić jeńców... Jak sądzisz - zmienił nagle temat - czy nie należałoby przesunąć się bardziej na północ, do Juareza? Tu robi się coraz ciaśniej. Do Francuzów przyłączyli się teraz Austriacy, a nas ciągle ubywa. Wybiją nas wkrótce do nogi.

Pedro pozornie nie zwrócił uwagi na to pytanie. Obserwował w zamyśleniu zieleniejące w dali pola agawy i wreszcie spojrzał na słońce.

- Zrobiło się późno - rzekł. - Do Juareza?... - zastanowił się. - Nie, nie pójdziemy. Tu jest nasz posterunek... Ale o czym to chciałem mówić? Aha, Juanita powinna już przybyć z żywnością! Idź do obozu i sprowadź ją do mnie. Udamy się we dwoje do Nopaluca.

Indianin skoczył na równe nogi.

- Dokąd? - wykrztusił wzburzony.

- Do Nopaluca, do Austriaków. Nie podobają mi się te dzisiejsze ćwiczenia. Gdyby to była tylko zwykła zabawa żołnierska, jeńcy nie trzymaliby tak długo rąk wzniesionych do góry. Trzeba sprawdzić na miejscu, co za tym się kryje.

- Ależ, człowieku, jakże można wchodzić dobrowolnie wilkowi w paszczę?

Pedro uśmiechnął się.

- No, stary, nie marudź! - szturchnął go dobrodusznie. - Sprowadź Juanitę, a potem obejmiesz komendę na czas mojej nieobecności. Austriaków jeszcze nie znamy. Jeśli mamy się z nimi bić, trzeba poznać ich z bliska.


2.

Zaraz po zapadnięciu zmroku Pedro w towarzystwie młodej dziewczyny wyruszył w drogę, a w pół godziny później wjechał między pola agawy. Był teraz ubrany inaczej. Miał wprawdzie i sombrero, i sarape, lecz były one stare, wyświechtane, dziurawe., pasujące doskonale do lichej kurtki i spodni. I dziewczyna wyglądała ubogo, nie różniąc się strojem od tysięcy innych wieśniaczek zamieszkujących te okolice. Na pierwszy rzut oka sprawiali wrażenie młodej pary wracającej do domu z jakiejś dalekiej wędrówki.

Zamajaczyły pierwsze chałupy. Dwaj wartownicy zastąpili im drogę, jeden z nich przeprowadził osobistą rewizję. Broni oczywiście nie znalazł, bo Pedro pozostawił ją w obozie, toteż machnął w końcu ręką, dając im znak do odjazdu. Zatrzymał ich jednak zbliżający się właśnie oficer.

- Co za jedni? - zapytał szorstko w języku niemieckim.

- Meksykanie, panie poruczniku!

- To przecież widzę - oficer uniósł się bez powodu. - Nie o to pytam! Dokąd jadą i po co?

- Kto się z nimi porozumie, panie poruczniku? - padła niespokojna odpowiedź. - Nie znamy przecież hiszpańskiego...

- Milczeć! Po co was tu postawiono? Co to za żołnierz, który nie wie, kogo przepuszcza? Z koni!

Porucznik wpadł w pasję. Ostatni rozkaz poparł energicznym ruchem ręki, toteż Pedro domyślił się od razu, o co mu idzie i zeskoczył z siodła. Dziewczyna poszła za jego przykładem. Oficer przyjrzał jej się z bliska i niespodziewanie złagodniał. Jej śliczna twarz i ciemne, osadzone głęboko oczy sprawiły na nim niewątpliwe wrażenie.

- No cóż - mruknął jakby w zakłopotaniu - tak ich nie możemy wypuścić. Trzeba wiedzieć, dokąd jadą i po co... Sprowadź tu Jankowskiego - rozkazał jednemu z żołnierzy.

Wkrótce ukazał się inny ułan - smukły, sprężysty w ruchach, o twarzy młodej jeszcze, ale dziwnie surowej, jak gdyby przeoranej jakimś wewnętrznym bólem czy troską. Stanął na baczność i zameldował po niemiecku swoje przybycie.

- Pokaż, jakie poczyniłeś postępy w nauce - uśmiechnął się oficer obserwujący z nieukrywaną sympatią tego żołnierza podkreślającego każdym słowem i gestem swoją służbistość. - Trzeba wybadać tych ludzi.

Jankowski potwierdził krótko przyjęcie rozkazu, a potem odwrócił się i spojrzał uważnie na Pedra. Zastanawiał się chwilę, zbierając widocznie myśli. Potem powoli, wyraźnie, jak gdyby po raz pierwszy próbował swych sił, zaczął wypowiadać hiszpańskie słowa. Zrozumiano go bez trudności.'

Rozmowa trwała dość długo. Wreszcie ułan skinął głową i zwrócił się do swego zwierzchnika.

- Przyjechali specjalnie do Nopaluca, panie poruczniku - poinformował. - Z wizytą do ciotki. Dawniej nie mieli odwagi tu przybyć, bo drogi nie były bezpieczne.. Dopiero gdy dowiedzieli się, że jesteśmy we wsi, zdecydowali się na tę podróż.

- A ta dziewczyna kim jest?

- Jego siostrą.

Oficer machnął ręką.

- W porządku - orzekł. - Jeśli przybyli do Nopaluca pod naszą opiekę, można ich puścić. Zapowiedz im jednak, że nie wolno stąd wyjechać bez zezwolenia dowództwa.

Pedro wysłuchał grzecznie tych słów przetłumaczonych na język hiszpański, a potem ujął konia za cugle i skierował się pieszo w głąb wsi. Dziewczyna ruszyła za nim.

Noc, jak to się zdarza tylko na meksykańskiej ziemi, chociaż bezksiężycowa, była śliczna i tak jasna, że można by szpilkę dostrzec na piasku. Miliony błyszczących gwiazd zsyłały na drzewa, dachy i pola pełną melancholii, tajemniczą poświatę. Naokoło panowała kompletna cisza. W innym przypadku Pedro uznałby ją za normalne zjawisko, ludzie na wsi kładli się wcześnie spać. Dziś budziła w nim jakiś nieokreślony niepokój. Że mieszkańcy ukryli się w chatach i zachowywali milcząco, nie można było się temu dziwić, bo przecież obok stał wróg. Ale że w obozie nie było słychać żadnego gwaru, to wydawało się nienaturalne. Żołnierz lubi pogwarzyć wieczorem przy misce strawy, zwłaszcza gdy nie jest zmęczony, a te poranne ćwiczenia nie mogły go nadmiernie wyczerpać. Tam natomiast nie padało żadne głośniejsze słowo, nie brzęknął nawet kociołek czy łyżka, ani razu nie rozległ się śmiech.

Pedro rozejrzał się czujnie i stanął. Przed nim znajdowało się wejście do chaty, w której rzeczywiście mieszkała jego prawdziwa ciotka. W ciemnym otworze ukazał się starszy człowiek.

- Pedro, to ty? - zapytał, jakby oczom nie wierzył.

- To ja.

- Madonna Santissima![3] A to Juanita?...

- Juanita.

Starzec załamał ręce i wpatrywał się w nich przez chwilę jak urzeczony.

- Wejdźcie do środka - odezwał się wreszcie. - Ja zajmę się końmi...

Chata, jak te miliony indiańskich chat porozrzucanych po całym Meksyku, była zbudowana z pali wbitych w ziemię, na których opierał się słomiany dach. Okien oczywiście nie było, za to przez szpary w ścianach sączyło się sporo światła. Pedro rozpoznał bez trudu siedzącą w głębi kobietę. Przywitał się, odpowiedział na niezliczone pytania i wreszcie sam je zaczął zadawać:

- Co się tu dzieje? Dlaczego taka cisza w obozie?

Ciotka westchnęła.

- Teraz jest cisza - odparła. - Natomiast przed południem było tu piekło. Trzej żołnierze zabrali w nocy muły naszej sąsiadce i uciekli. Poszła na skargę. Dogonili ich w drodze.

Wszedł do izby gospodarz i usiadł obok. Usłyszał ostatnie słowa.

- Sądziliśmy, że to zwyczajni złodzieje - wtrącił się do rozmowy. - A okazało się, że oni tylko nie chcieli służyć Austriakom i cesarzowi.

Przed oczyma Pedra przemknęły oglądane niedawno obrazy: trzej ułani na mułach, pluton kawalerii pędzący co koń wyskoczy, ostra strzelanina i jeńcy z rękoma podniesionymi do góry. Więc to jednak nie były ćwiczenia! Ci ludzie uciekli...

Splótł palce aż trzasły w stawach, bo wydało mu się naraz, że stało się jakieś wielkie nieszczęście.

- Nie chcieli służyć Austriakom?... - powtórzył głucho. - W takim razie kim oni są?

- Dziwnie jakoś się nazywają, nie zapamiętałem tej nazwy... Ale to na pewno nie Austriacy. I to nie tylko ci trzej, lecz wszyscy żołnierze. Dobrzy ludzie i bardzo grzeczni. Jedynie oficerowie zachowują się ordynarnie, ale oni mówią zupełnie innym językiem...

Zapadło milczenie. Juanita przysunęła się do brata i ujęła go lekko za ramię.

- Jak sądzisz - spytała cicho - dokąd oni chcieli uciekać?

- Jak to dokąd? - wtrącił żywo gospodarz. - Nie chcieli bić się za cesarza, więc gdzie mogli się udać? Wiadomo, do...

Urwał nagle, jak gdyby zląkł się słów, które miały mu za chwilę przejść przez usta.

- Madonna Santissima! - szepnęła Juanita wzburzona. - Więc oni chcieli iść tam... To pewne?

- Pewne. Tak nam powiedział ten żołnierz, z którym można porozumieć się po hiszpańsku.

- To ten, który z nami rozmawiał! A ty mogłeś ich przecież ocalić - Juanita spojrzała z żalem na brata. - Nietrudno było ich osłonić i ukryć w jakiejś pieczarze. Patrzyłam na wszystko... A teraz co? Będą ich bili?

Pedro nie odpowiedział. Ciałem Juanity wstrząsnął nerwowy dreszcz.

- Powiedz! - przynagliła w trwodze. - Będą ich bili? A może zabiją?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin