Bolesław Mrówczyński
Plama na Złotej Puszczy
Cykl: Leśna drużyna Tom 1
Rok pierwszego wydania: 1958
Wakacyjny obóz harcerzy na Mazurach. Poznają zarówno lasy, jak i mieszkańców okolicznych wsi. Podczas harcerskich zajęć poznają grupkę mazurskich chłopców i w nich chcą zaszczepić harcerskie, pozytywne cechy. Starają się też rozwiązać problemy lokalne związane z powojennymi przesiedleniami.
Spis treści:
Podróż w nieznane. 4
Walka z żywiołem. 7
Strażnik oskarża. 12
Pierwsze badania. 18
Krzyk w nocy. 28
Wyprawa do Cichego Jeziora. 32
Zagmatwany ślad. 42
Pracowite dni. 52
W porannej mgle. 56
Człowiek, który utyka. 69
Znajomy trop. 77
Dobra zapłata. 84
Sprzysiężenie. 95
Tajemnica leśnego strumyka . 103
Niesamowita potyczka. 111
Wstrząsające odkrycie. 120
Dwa spotkania. 129
Zaciemniony horyzont. 133
Meldunek ze skraju puszczy. 137
Narada w Ponurym Borze. 145
Smutne zwycięstwo. 151
Zawołanie Okrutnego Człowieka z Puszczy. 159
Aresztowanie Łatanej Podeszwy. 168
U prokuratora. 175
Bitwa dobiega końca. 188
Powrót do Starej Wsi. 194
„Żabu żabu żabu żab!...”. 201
Zakończenie. 210
Gładka, asfaltowana szosa wyprostowała się, znikły ostatnie zagrody. Motory samochodów zawarczały głośniej. Przybliżyły się do siebie ciemne ściany zieleni i strzeliły w górę kępami postrzępionych wierzchołków. Wjeżdżaliśmy w odwieczny, mazurski bór.
Druh drużynowy siedział przy mnie obserwując z zaciekawieniem chłopców z zastępu „Czajek”, nad którym miałem wówczas komendę. Na wszystkich twarzach rysowało się podniecenie. Wyrażało się ono różnie, jednym płonęły oczy, chłonące gorączkowo nowy, iv świat. Inni krzyczeli z radości popisując się głośno znajomością roślin i drzew. Ktoś obliczał słupy telegraficzne pragnąc zorientować się w odległościach. Byli jednak i tacy, którzy jakby spokornieli, przygaśli. Ci wysyłali w dal zamyślone spojrzenia i byli najcichsi.
Samochody skręciły w bok, droga stała się wyboista. Korony drzew zetknęły się gałęziami i zarzuciły nad nami cień. Ogarnął nas miły, nieco wilgotny chłód. Nawet najhałaśliwsi umilkli, ich wzrok skierował się w głąb. Z poplątanej gęstwiny krzewów i pni wyjrzała wielka przygoda.
Jechaliśmy może z godzinę. Druh drużynowy, zamyślony dotąd tak samo jak my, naraz poruszył się niespokojnie. Popatrzył przed siebie bacznie i wciągnął silnie powietrze przez nos.
- A to, co takiego? - zastanowił się marszcząc brwi. - Druhu Kowalski - zwrócił się do mnie - co czujesz?
Wychyliłem głowę na, zewnątrz, aby uniknąć zapachu benzyny, i wciągnąłem powietrze tak samo jak on.
- Coś się pali - odparłem po chwili. - Dym. Gdzieś od południa, przed nami.
Moje „Czajki” też już zwietrzyły. Potwierdziły to zgodnie. Drużynowy rozejrzał się czujnie.
- Dziwne - zastanowił się. - Nie ma prawie wiatru, a swąd coraz silniejszy. Co tu może się palić? Do najbliższej wsi jest przecież bardzo daleko...
O tym on tylko wiedział; nikt z nas nie miał najmniejszego pojęcia, gdzie znajdujemy się obecnie i dokąd dążymy. Była to, bowiem przepiękna gra wakacyjna. Jechaliśmy w nieznane, na tereny odludne, w sam środek puszczy. Zadanie polegało na tym, aby robić odkryciu. Punktem centralnym miało być miejsce naszego przyszłego obozu, z niego mieliśmy organizować wyprawy. Trzeba bidzie odnaleźć stopniowo drogi i ścieżki, wykonać mapy i dotrzeć do najbliższych osiedli, a potem nawiązać kontakt z ich mieszkańcami. Toteż słowa drużynowego uczyniły wielkie wrażenie. Przypomniały o odcięciu od świata, a równocześnie pogłębiły ciekawość. Wszyscy zaczęli spoglądać na siebie w napięciu.
Po dziesięciu minutach nieco się rozjaśniło. Drzewa zrzedły, słońce zaczęło układać na drodze szerokie, złociste smugi. I wreszcie ukazała się przed nami rozległa polana. Była śliczna, skąpana w blaskach poranka, porywająca oczy świeżością traw. Z prawej strony lśniła tafla ogromnego jeziora, za nią znowu czernił się bór. Domyśliłem się od razu, że tu jest kres naszej wędrówki. Objąłem wszystko przelotnym spojrzeniem i wzrok zaraz uniosłem w górę. Serce skoczyło mi nagle do gardła. Tam hen, przed nami, ponad koronami niebotycznych wierzchołków wzbijała się w niebo czerwona łuna, a ciemna chmura dymu słała się pod nią ciężko i przetaczała powoli w naszym kierunku.
- Pożar! - jęknęły „Czajki” głucho.
- Pożar! - głosy jadących za nami „Kruków” i „Niedźwiedzi” wzmocniły grozę tego widoku.
Westchnąłem ciężko. Zrobiło mi się jakoś nieswojo.
- Las płonie - potwierdziłem żałośnie.
Drużynowy pokiwał głową w zakłopotaniu.
- Tak - przyświadczył. - To nie wieś. To płonie puszcza mazurska.
Był tak samo przybity jak wszyscy. Nie trwało to Jednak długo. Wyprostował się energicznie.
- Druhu Kowalski - zakomenderował donośnie - rozładować samochód! „Czajki” i „Kruki” jadą ze raną do gaszenia pożaru.
Raz jeszcze rzuciłem okiem na niebo. Wciąż było piękne, nigdzie najmniejszej chmurki. Ni stąd, ni zowąd przyszło mi jednak na myśl, że ten tak ładnie zaczęty lipcowy dzień 1956 roku utkwi nam na zawsze pamięci, ciemne smugi dymu rozsnuwały się bowiem coraz żałobniej.
Uwijaliśmy się jak w ukropie. Żywność, pościel, plecaki, namioty, zabrane z tartaku deski wyrzuciliśmy na ziemię, pozostawiając dalszą troskę o te bagaże naszym najmłodszym, „Niedźwiadkom”. Samochód ruszył. Kierowca, nie mniej przejęty niż my, nie zwracał uwagi na wyboje i gdzie tylko się dało dodawał gazu. Minęliśmy polanę, wjechaliśmy ponownie w puszczę. Swąd stawał się coraz przykrzejszy. Wkrótce spoza mrocznej zieleni zaczął przedzierać się blask. Ciężarówka stanęła, kierowca wychylił głowę z szoferki.
- Dalej nie pojedziemy - wyjaśnił. - Pożar na prawo. Trzeba się przedostać przez las.
Zeskoczyliśmy z wozu, padły krótkie rozkazy, rzuciliśmy się w gąszcz. Nie ubiegliśmy daleko. Usłyszeliśmy stuk siekier i zgrzytanie pił, dobiegały coraz wyraźniej twarde słowa komendy. Okazało się, że byli już tutaj obrońcy. Ujrzeliśmy ich wkrótce. Pracowali ciężko zwalając drzewa na ziemię.
Drużynowy zatrzymał oddział. Rzuciłem okiem na to, co się działo dokoła. Wszystko było dla mnie zupełnie nowe. Widziałem w życiu niejeden pożar i strażaków walczących zaciekle z ogniem, ale było to w mieście. Tam wdzierano się po drabinach, tryskała woda z sikawek, sypano piach. Tu prowadzono akcję zupełnie inaczej. Ogień szedł wierzchołkami, zmagali się z nim przeważnie cywile. Ścinali drzewo jedno za drugim, otaczając miejsce pożaru pustym, wykarczowanym pierścieniem. Kręciło się wprawdzie między nimi kilku strażaków, lecz i oni tylko rąbali pnie. Jeśli odrywali się niekiedy Od tej roboty, to tylko po to, aby unieszkodliwić opadłe na ziemię płonące konary albo oblać wodą samotne drzewo, rosnące z dala od innych.
Przerwałem obserwacje, podszedł bowiem do nas wiek w mundurze leśnika. Objął nas życzliwym spojrzeniem.
- A, harcerze! - cieszył się głośno z naszego przybycia. - Świetnie. Co prawda - dodał markotniejąc potrzeba tu przede wszystkim silnych rąk, siekier i drwali. No, ale też się przydacie...
Popatrzył w zakłopotaniu w górę, gdzie rozlegał się nieustannie ostry, zgrzytliwy trzask i nieprzyjemne syczenie. Na szczęście nie było wiatru, pożar więc rozszerzał się wolno. Za to deszcz iskier spadał na ziemię coraz rzęsiściej.
- Czuwajcie nad gałęziami - rzekł po namyśle. - Odsuwać w gąszcz, te zaś, które się palą, zasypywać piaskiem. Uważajcie dobrze, bo o nieszczęście nietrudno.
Jak gdyby na potwierdzenie tych słów, potężny konar opadł ciężko na ziemię, rozbłysł oślepiającym blaskiem niedaleko od nas objął pożogą leżące naokoło igliwie. Drużynowy wyprostował się, jakby zrodziła się w nim jakaś niespodziewana decyzja.
- Macie tu może kilka zbytecznych pił? - zapytał szybko leśnika.
- Są jeszcze dwie.
Drużynowy zwrócił się teraz do mnie.
- Druh Kowalski - rzekł energicznie - obejmuje komendę nad traczami. Zwalać drzewa według wskazówek nadzoru!
Przyjąłem rozkaz z całym spokojem. Mój zastęp słynął w drużynie z umiejętności saperskich, robota więc dla nas nie była nowa. Leśniczy przyjął to i pewnym niedowierzaniem, lecz nie przeszkadzał. Dobrałem kilku silniejszych chłopców z zastępu „Kruków”, wzięliśmy piły i te, które przywieźliśmy z sobą, i te, które otrzymaliśmy dodatkowo, a potem skoczyliśmy do pni. Robiło się coraz goręcej. Ludzie pracowali z największym pośpiechem. Twarze poczerwieniałe z wysiłku, czoła zalane potem, napięte mięśnie, ręce poruszające się błyskawicznie - wszystko to wzmagało grozę szalejącego nad nami żywiołu. Zająłem stanowisko za nimi.
Piętek i Janicki, jako najlepsi tracze, zaczęli pierwsi. Piły zazgrzytały jękliwie. Obserwowałem przez chwilę z uwagą. Szło nieźle. Dałem znak: trzy dalsze pary włączyły się do roboty, wykazując tak samo dużo zręczności.
- Dobrze pracują - pochwalił leśnik, który przybył tu razem z nami. - Zmęczą się jednak prędko...
Westchnął. Chłopcy rzeczywiście pracowali gorliwie. W innej sytuacji nie pozwoliłbym nigdy na takie tempo. Teraz nie było wyboru. W górze szalał ogień, żar potężniał wokoło, na dole zapalało się już tu i ówdzie igliwie.
- Wytrzymają - zaprzeczyłem stanowczo. - Zaraz rzucimy rezerwy.
Przeczekałem jeszcze chwilę, a potem wymieniłem czterech traczy, stawiając na ich miejsce tych, którzy stali do tej pory bezczynnie Piętek, rozgrzany robotą, o mało się nie zbuntował.
- Dokończę - mruknął niechętnie. - Nie czuję wcale zmęczenia.
W to nie wątpiłem. Był krępy, dobrze zbudowany i mocny. Nie, rozumiał jednak, że czekają na nas jeszcze dziesiątki pni, więc należy oszczędzać sił. Powtórzyłem rozkaz. Tym razem oczywiście usłuchał. Był karny, jak wszyscy w naszej drużynie. Kiedy powrócił znów na stanowisko, rżnął już po przeciwnej stronie, powyżej miejsca, które wyciął poprzednio.
- Fachowo - pochwalił zdziwiony leśniczy. - Kto was nauczył tej sztuki?
Uśmiechnąłem się tylko w odpowiedzi, gdyż na wyjaśnienia nie było czasu. Uważałem teraz pilnie na wszystko. Zbliżaliśmy się do chwili krytycznej, każdy błąd mógł drogo kosztować. Niespodziewanie odsunąłem Janickiego i Piętka.
- Dość - rzekłem. - Idźcie do następnego pnia.
Przy poderżniętym drzewie ustawiłem chłopca z siekierą i kazałem mu rąbać. Leśniczy przyglądał się z coraz większym zainteresowaniem.
- Świetnie! - przyznał zadowolony. - Doskonale znacie się na tej robocie. Tu jednak potrzeba siły. Piłujcie dalej, ja będę rąbał za wami.
Zrzucił marynarkę, splunął w garść, jak to drwale mają w zwyczaju, podniósł w górę trzymaną w ręku siekierę i rąbnął, aż się echo rozległo. Nic dziwnego, chłop był potężny jak tur. Nie można było porównać jego siły z siłami chłopców czternastoletnich. Byłem bardzo zadowolony z takiego obrotu sprawy, bo nie szło nam przecież o popis. Nad nami huczały płomienie, płonął stuletni las. Trzeba było ratować go za wszelką cenę, i to ratować szybko.
Przerzuciłem więc teraz wszystkich do pił. Wymieniałem traczy co kilka minut, praca zyskiwała na tempie Wytężony wysiłek i wypoczynek, i tak ciągle na zmianę. Niespodziewanie za naszymi plecami odezwała się druga siekiera. Obejrzałem się mimo woli. Przybywały posiłki. Jakiś milicjant stanął na stanowisku i zaczął rąbać następny pień. Potem nadbiegł z pomocą nasz drużynowy, gdyż tamci nie mogli za nami nadążyć. Przynagliłem chłopców, sam chwyciłem za piłę. Gdy przekazywałem ją następnemu, pot zalewał mi twarz.
Za mną rozległ się trzask. Spojrzałem na leśniczego. Pchał właśnie podcięte drzewo, żyły mu nabrzmiały na skroniach. Podniosłem oczy w górę. Korona zakołysała się lekko, przegięła, a potem coraz szybciej zaczęła opadać w dół i legła wreszcie na ziemi. Serce ścisnął mi w tym momencie gwałtowny ból Wydało mi się, że widzę przed sobą śmierć. I chyba nie byłem daleki od prawdy. To drzewo żyło przecież przed chwilą, a teraz leżało martwe. Rosło tu pięknie, cieszyło się ciepłem słońca i mogło jeszcze żyć długo. A teraz wszystko przepadło...
Otrząsnąłem się z trudem z tego przykrego uczucia. Popatrzyłem w lukę, którą wypełniały do niedawna gałęzie. Niestety, tak musiało się stać. To drzewo zginęło wprawdzie, ale swoją śmiercią ratuje przed zagładą olbrzymi las. Zupełnie jak żołnierz na wojnie...
Tego dnia chłopcy pracowali wspaniale. Gdy wreszcie schodziliśmy z placu, byliśmy śmiertelnie znużeni. Za to ze wszystkich oczu bił mocny, radosny blask. Klęska została zduszona w zarodku.
Za nami, niestety, pozostało pogorzelisko. Osmalone pnie bez koron sterczały żałobnie, oskarżając swoją martwotą tych, którzy byli sprawcami pożaru.
Kto był złoczyńcą? Kto spowodował zniszczenie? Kto przyczynił się do wytrącenia kilkuset drzew z naszego narodowego majątku? Zbrodnia, przypadek, czy lekkomyślność?...
Były to męczące pytania, nie dające nam ani chwili spokoju. Nie wypowiadaliśmy ich jednak głośno. W drodze powrotnej byliśmy za bardzo zmęczeni, aby silić się na rozmowę. Potem, w obozie, pilne i konieczne zajęcia uniemożliwiały jakąkolwiek dyskusję.
Roboty zaś było dużo. Co prawda w czasie naszej nieobecności „Niedźwiedzie” nie zmarnowały czasu. Stał już namiot gospodarczy i namiot komendy, płonął wesoło ogień w świeżo zbudowanej kuchni, obiad był dla nas przygotowany. Trzeba było jednak urządzić własne siedziby, zbudować łóżka, napchać słomy w sienniki oraz wykonać dziesiątki innych czynności, drobnych wprawdzie niekiedy, lecz nieodzownych. Ponieważ słońce pochyliło się nisko nad horyzontem, chciałem zaraz po posiłku postawić zastęp na nogi.
- Godzina wypoczynku - zarządził jednak drużynowy stanowczo.
- Nie zdążymy do wieczora - próbowałem się przeciwstawić. - Robi się późno, a z łóżkami nie pójdzie łatwo.
Drużynowy też to rozumiał, ale nie zmienił rozkazu.
- Łóżka zrobimy jutro - wyjaśnił krótko. - Dziś prześpimy się na siennikach.
Przyjąłem to jak dopust boży, gdyż nie lubię spać na ziemi, gdy mam drzewo na łóżko pod ręką. Dałem jednak spokój tej sprawie. Ostatecznie - drużynowy miał słuszność. Chłopcy byli bardzo spracowani, a i ja prawie nie czułem kości. Ułożyłem się więc wygodnie na kocu wśród „Czajek” i oddałem się rozmyślaniom.
W pół godziny później dał się słyszeć od strony drogi skrzyp kół. Nie był nam pisany wypoczynek, w obozie natychmiast zapanował donośny gwar. Gdzieś z pobliskiej wsi nadjeżdżały furmanki ze słomą. Trzeba przyznać, że nasze kwatermistrzostwo działało świetnie. Wszystko było na czas. Zabraliśmy się do roboty.
Wieczorem, gdy zapłonęło ognisko, obóz już prezentował się okazale. Teren był starannie uprzątnięty, pośrodku stały duże namioty, należące do kwatermistrzostwa i do komendy. Naprzeciw, półkolem, rozbito czteroosobowe namioty zastępów.
Następnego zaś dnia, od samego rana, „Niedźwiedzie” i „Kruki” zajęły się budową urządzeń sanitarnych, my natomiast przystąpiliśmy do robót ciesielskich. Trzeba było działać planowo, łóżek bowiem nie wykona się na kolanach. Sporządziliśmy więc najpierw warsztat i kilka kobyłek, a dopiero potem przystąpiliśmy do właściwej pracy. Ustaliłem wymiary i rozdzieliłem czynności. Początkowo szło trochę niemrawo, gdyż wczorajszy dzień dał się każdemu we znaki. Za to po południu już nie było większych kłopotów. Nabraliśmy wprawy i przemogliśmy w końcu zmęczenie. Pierwsze łóżka zaczęły szybko wypełniać namioty.
Przez pewien czas przyglądałem się Janickiemu, który przyrzynał nogi do nowej partii. Roboty były zorganizowane taśmowo. Obrobione kawałki napływały z różnych stron do Kaźmierczaka i Piętka. Ci tylko zbijali. Gotowe meble zabierali natychmiast chłopcy z innych zastępów. Wszystko posuwało się sprawnie, toteż podszedłem po chwili do stosu desek leżących do tej pory na boku. Wybierałem je osobiście w tartaku i pilnowałem odtąd jak oka w głowie. Teraz wymierzyłem je, przejechałem kilka razy ołówkiem pod linię i wreszcie na ich końcach zarysowałem miejsca do ścięcia.
Piętek, świetny stolarz i mistrz do wszystkiego, przerwał właśnie pracę, aby nieco odetchnąć. Zbliżył się do mnie. Obejrzał uważnie porobione przeze mnie znaki, rzucił nieznacznie okiem na wszystko.
- Ho, ho, ho! - odezwał się nagle. - To dopiero będzie mebelek! Druh ma głowę nie od parady. O wszystkim pomyśli wcześniej.
Poruszyłem się niespokojnie. Przeznaczenie tych desek było tajemnicą dla wszystkich, nawet dla naszej komendy. A ten Piętek, tak mi się przynajmniej wydało, zorientował się od razu w czym sęk i chyba odkrył już prawdę. Straciłem trochę na minie.
- Domyślasz się, co z tego wyniknie? - zapytałem niechętnie.
Ujął się pod boki, wzniósł oczy w górę i przechylił głowę. Zupełnie jak stary, doświadczony majster, który najpierw wszystko obliczy starannie w myśli, zanim wypowie słowo.
- Jasne - odparł powoli. - Długość prawie cztery metry, szerokość pięćdziesiąt centymetrów, grubość trzy czwarte cala.. To będzie...
Skoczyłem do niego jak żbik i dłonią zatkałem mu usta.
- Buzia w ciup! - przerwałem gwałtownie jego wywody. - Ani mru-mru. Pamiętaj - to ma być niespodzianka dla całej drużyny!
Było mi jednak przyjemnie. Dobry fachowiec, warto mieć takiego w zastępie. Ocenił wymiary na oko i do tego bez błędu. Mój wybuch przyjął dość naturalnie. Nie uśmiechnął się nawet, za to pokiwał głową ze zrozumieniem.
- Dobra jest - oświadczył z powagą, poprawiając gruby ołówek ciesielski za uchem. - Jak tajemnica, to tajemnica.
Odszedł bez pośpiechu do swej roboty. Wiedziałem, że nie piśnie słowa, gdyż znany był z solidności. Zakończyłem więc spokojnie pomiary, a potem wróciłem do mych chłopców i prycz.
Była chyba piąta, gdy z głębi lasu wysunęło się kilku rowerzystów. Spojrzałem na nich z zaciekawieniem. Znałem niektórych. Na czele jechał leśniczy, z którym zwalaliśmy drzewa w czasie wczorajszego pożaru. Przybywał również ten milicjant, który rąbał za nami. Za to inni byli mi obcy. Jakiś umundurowany człowiek, który, jak dowiedziałem się później, należał do straży leśnej. I jeszcze jeden w ubraniu cywilnym.
Druh drużynowy wyszedł naprzeciw. Za nim ruszył nasz dziarski kwatermistrz, a obok druh lekarz, który także należał do komendy obozu. Powitanie odbyło się uroczyście, wymieniono, jak zwykle w takich wypadkach, wiele wzajemnych grzeczności. Zastępy nie przerywały zajęć, bo nie było rozkazu. Goście obejrzeli wszystko, pochwalili, pokiwali głowami i wtedy zarządzono dopiero zbiórkę. Przedstawiono nas, huknęliśmy kilka razy na wiwat. Potem zasiedliśmy półkolem, a przybysze naprzeciw. Zabrał głos człowiek w cywilnym ubraniu.
- Badaliśmy przyczynę pożaru - oznajmił na wstępie. - Zajrzeliśmy tu w drodze powrotnej, aby was poznać i podziękować za pomoc.
Powiedział jeszcze wiele przyjemnych słów, z których często biła pochwała. Twarze pokraśniały z zadowolenia. Zawsze to przyjemnie, gdy ktoś obcy oceni głośno naszą energię i zachowanie. Kiedy skończył, zaczęliśmy zadawać pytania. Co przyniosło śledztwo? Co było przyczyną pożaru? Zła wola, czyjaś lekkomyślność, czy zwykły przypadek?
Odpowiedzi milicjanta i leśniczego nie były jasne. Niewiele mogli powiedzieć. Dotychczasowe badania nie wykazały nic ciekawego. To nam, oczywiście, nie wystarczyło. Podniecenie wzrosło, zaczerwieniły się mocniej policzki. Zaczęliśmy znów atakować. Tym razem zabrał głos człowiek w cywilnym ubraniu.
- Pewnie nieostrożność - wyjaśnił w zakłopotaniu. - Niestety, to zdarza się często. Przebywa obecnie w tych okolicach wielu turystów i wczasowiczów, kajakowcy też urządzają liczne wędrówki. Ten rzuci nie zgaszonego papierosa, inny zapałkę, tamten nie wygasi dokładnie ogniska. I nieszczęście gotowe.
Funkcjonariusz straży leśnej dotychczas się nie odzywał. Siedział skromnie z boku, spoglądając obojętnie przed siebie, jak gdyby był myślami gdzie indziej. Naraz uniósł raptownie głowę.
- To nie może być zwykły przypadek - zaprzeczył stanowczo. -Trzeci pożar w naszym rejonie w ciągu jednego miesiąca. Stanowczo za wiele. Ktoś podpala celowo, nie może być wątpliwości. I poprzednio, i teraz działała ta sama ręka!
Przyjrzałem mu się uważnie. Był młody jeszcze, mógł mieć najwyżej dwadzieścia pięć lat. Przedtem wydawał się miły. Obecnie jego twarz stała się mniej przyjemna. Zarysowała się na niej jakaś zaciętość.
-...
entlik