Mrówczyński Bolesław Droga wsród skał A5 ilustr.doc

(4309 KB) Pobierz
Droga wśród skał




Bolesław Mrówczyński

Droga wśród skał

Opowieść peruwiańska

 

 

Wydanie polskie 1963

Opracowanie graficzne Bogdan Zieleniec

 

 

                                                

 

 

 

Spis treści:

Od zwycięstwa do klęski.              4

Droga przez piekło.              101

A gdy rewolwer przemówił w obronie prawa.              195

Błogosławieństwo mądrości.              267

Drugi krzyż.              354

Po szesnastu latach.              420

Notatki biograficzne.              435


 

 

 

 

 

 

Dzięki tym ludziom słowo Polak stało się tu gwarancją ofiarności, uczciwości, dobrego wychowania i solidnej roboty. Toteż gdy w 1911 roku przyjechałem do Peru, chociaż już nie zastałem żadnego z nich, Peruwiańczycy przyjęli mnie jak swego i otwarto mi wszystkie drzwi.

Starałem się zawsze tę dobrą opinię o Polakach tutaj podtrzymać.

/-/ RYSZARD MAŁACHOWSKI

inżynier-architekt, Lima

(z listu do autora)


Od zwycięstwa do klęski.

I.

Gdy w początkach XIX wieku wojska hiszpańskie zostały zmuszone do opuszczenia olbrzymich terenów amerykańskich, na których od trzystu lat panowały wszechwładnie, wydawało się, że wreszcie nastąpi spokój. Z zażartych bojów o niepodległość wyrosły nowe państwa, gdzie według konstytucji wszyscy obywatele byli sobie równi i mogli swobodnie wybierać władze albo usuwać rządy. Korzystali z tego skwapliwie. Padały coraz to inne hasła, wciąż wysuwano nowe programy. Do głosu doszły też namiętności. I nim się spostrzeżono, już brutalna siła zdołała przekreślić wolność. Ten dyktował prawa, kto miał w ręku rewolwer lub szablę. A kto się okazał silniejszy, ten się sadowił w stolicy. Mijały lata. Pronunciamienta - te rewolucje tak typowe dla krajów Ameryki Łacińskiej, kłębiły się wszędzie, samozwańczy generałowie i pułkownicy wydzierali sobie nawzajem władzę, co pewien czas całe narody stawały naprzeciw siebie, tocząc zaciekłe wojny o ustalone niedawno granice. Ile tam krwi przelano, ilu ludzi straciło życie, ilu doznało kalectwa, ile sierot stało się pastwą głodu - nikt nie ustali, gdyż nikt wówczas nie prowadził obliczeń. Były to jednak straty ogromne, idące w miliony. A zdarzało się, jak na przykład w Paragwaju, że po takich kataklizmach nie można było spotkać na wielkich przestrzeniach ani jednego mężczyzny.

Tragiczne to były zmagania. Młode narody właściwie miały dotąd jedynie nazwy i dopiero w ogniu tych walk kształtowały stopniowe swe narodowe oblicze. A tymczasem zamiast korzystać z upragnionej wolności - uginały się pod ciężarem dyktatorskich rządów, zamiast polepszać swój byt - wpadały w coraz skrajniejszą nędzę, zamiast rozwijać gospodarkę - coraz bardziej uzależniały swoje istnienie od tego czy innego wielkiego mocarstwa. A te mocarstwa poczynały sobie coraz odważniej, powszechne rozprzężenie było im bardzo na rękę. Dyktatora kupowały, gdy znalazł się jakiś uczciwy prezydent albo minister - obalały go, wspierając bronią i amunicją organizowane na poczekaniu pronunciamienta. Celowała w tej akcji Wielka Brytania, wkrótce jednak natrafiła na konkurenta. Stany Zjednoczone też interesowały się żywo rozrzuconymi wszędzie olbrzymimi złożami srebra i złota, miedzi, cyny, ołowiu, saletry, one także pragnęły na tych nieszczęsnych krajach ubić własny interes. Jednakże i one atakowały pośrednio, poprzez ambitne jednostki i hojnie rozdawane łapówki. Za to Francja nie wykazała takiej zręczności. Doszedłszy do wniosku, że i jej należy się udział w tych skarbach, w roku 1861 wysadziła w porcie Vera Cruz własną armię i zaczęła zbrojnie podbijać Meksyk.

Na tym wzburzonym morzu, targanym sprzecznymi interesami jednostek, klas społecznych i międzynarodowego kapitału, w którym wodę zastępowały łzy ludzkie i przelewana obficie krew, jeden tylko statek żeglował stosunkowo spokojnie. Było nim Peru. Wprawdzie i tutaj często zmieniały się rządy, a pronunciamienta też niejednokrotnie napełniały stolicę szczękiem oręża, lecz przynajmniej nigdzie nie widziało się nędzy. Był to bowiem zamożny kraj. Ogromne pokłady saletry na wysepkach u południowych wybrzeży były warte więcej niż złoto, skarb nieustannie był pełny. Czerpano więc z niego garściami. Kto umiał choćby czytać i pisać, otrzymywał dobre stanowisko w najzupełniej niekiedy niepotrzebnych urzędach. Kto tego nie potrafił - i tak coś tam do niego spłynęło z góry za byle jaką usługę. A że klimat był tu gorący i wystarczało unieść rękę, aby zerwać z drzewa pożywne owoce, więc życie płynęło beztrosko. Nie przeszkadzały temu nawet pronunciamienta. Kto szukał guza i kogo poniósł temperament, stawał do walki. Większość jednak zamykała starannie bramy i okiennice, i przyglądała się z zaciekawieniem, jak tam się biją z sobą zwolennicy starego i nowego porządku. Dla jednych był to dopust boży, dla wielu miła rozrywka. Wynik bowiem był obojętny: każdy, kto doszedł do władzy i pochwycił skarb państwa, musiał pamiętać też o ludności, aby zapewnić sobie bezkarność.

Tak spokojnie, pogodnie, przy wtórze gitar i rozbrzmiewających od czasu do czasu rewolwerowych wystrzałów toczyło się życie na Pomorzu - wąskim pasemku długiego na trzy tysiące kilometrów peruwiańskiego wybrzeża. Tu skupiły się wszelkie ważniejsze centra tej republiki, tutaj znajdowała się Lima - stolica; stąd wychodziły na cały kraj rozkazy i zarządzenia. A był to olbrzymi kraj, lecz jego wielkość można było dostrzec dopiero wtedy, gdy odsunęło się nieco na wschód od tego nadmorskiego pasemka i przekroczyło potężną zaporę utkaną z górskich wierzchołków. Na podniebnych andyjskich wyżynach, w pampach wzdłuż brazylijskiej granicy, w puszczach nadamazońskich mieszkali już inni ludzie: prawi władcy tej krainy, śniadzi Indianie, pamiętający jeszcze czasy, gdy przed wiekami rządzili nimi Inkowie. Od obcych trzymali się z dala, na każdego przybysza spoglądali nieufnie. I na pozór wydawało się, że zapomnieli zupełnie o swej świetnej przeszłości. Przeczyły temu jednak zamyślone, pełne skupienia i melancholii spojrzenia, jakie rzucali na ślady państwa, które rozpadło się ongiś pod naporem Hiszpanów. Tych śladów zaś było niemało: to resztki kanałów nawadniających, to zamczyska kamienne z kilkumetrowej wielkości głazów, to zdumiewające warownie rzucone między skały jakby rękami cyklopów, to biegnące prosto jak strzała, dziś jeszcze nadające się do użytku drogi, służące dawniej królewskim kurierom. Był to już inny świat. Ludzie z wybrzeża mało się nim interesowali i poza Andy nie przepływały prawie wcale państwowe pieniądze. Toteż tutaj nędza była widoczna. Indianie nie brali tego jednak do serca. W przeciwieństwie do tego tragicznego dla nich okresu, gdy tu panowali Hiszpanie, obecnie nikt się do nich nie wtrącał, nikt nie wymagał ani pracy niewolniczej, ani podatków. Byli więc nawet na swój sposób szczęśliwi. Do braków przyzwyczaili się od pokoleń; za to spokój był bardzo cennym nabytkiem. Zresztą niewiele ich znów obchodziło, co dzieje się za górami. Dla nich to był także inny świat, lepszy niż dawniej, lecz ciągle biały, stworzony przez dawnych najeźdźców. Wiedzieli z doświadczenia, że lepiej trzymać się od niego z daleka.

Tak więc Peru, zarówno to z kordylierskich wyżyn, jak i to z nizin nadmorskich przeżywało okres błogosławiony, jakiego nie było w tym czasie w żadnej republice Ameryki Łacińskiej. Indianie nic nie zyskali materialnie, lecz właśnie dzięki temu mieli wkrótce uniknąć wstrząsów. Bo oto gdy w Meksyku, na gruzach starożytnego państwa Azteków wojska cudzoziemskie spychały bagnetami pierwszego w dziejach prezydenta-Indianina, Benito Juareza, coraz dalej na północ, naprzeciw dawnego państwa Inków pojawiły się inne okręty wojenne. To zubożała Hiszpania postanowiła ratować skarb kosztem swej dawnej kolonii i nagłym atakiem pochwyciła, co było tu najcenniejsze: saletrę. Tocząca się dotąd wartko złota rzeka wyschła raptownie, do Limy przestały napływać pieniądze. Wylegujący się dotąd beztrosko ludzie Pomorza zmarkotnieli i pośpiesznie zawarli traktat obronny z Boliwią i Chile, lecz wkrótce do niedostatku przyłączył się strach. Flota hiszpańska uderzyła na Valparaiso i z zaciętością dawnych konkwistadorów sumiennie wypełniła swoje zadanie: miasto legło w gruzach, port zastał obrócony w perzynę, zniknęły wszelkie fortyfikacje. I wyginęło nie tylko wojsko, ale i ludność cywilna.

Wstrząsająca była to wieść. A pod koniec kwietnia 1866 roku nadeszła gorsza. Okręty hiszpańskie już płynęły na północ, już groziły Peru, już nie ukrywały, że to samo zamierzają uczynić z portem Callao, stanowiącym bramę do Limy i pierwszą, a równocześnie ostatnią jej linię obrony. Rozległy się wszędzie glosy paniczne, jak rozbitkowie z tonącego statku uciekali teraz z rządu członkowie będącej właśnie u władzy partii konserwatywnej. Wroga jeszcze nie dostrzeżono nigdzie, nie wiedziano nawet dokładnie, kiedy się może pojawić. Lecz właśnie dlatego spodziewano się go w każdej chwili, lęk zaś uskrzydlał myśli i rozszerzał coraz niezwyklejsze pogłoski: a to że nieprzyjaciel już wylądował i morska piechota maszeruje od strony Chorillos, a to że ukazał się znienacka pod Chilca i zbombardował osiedle, a to że...

Wiele było w tych wieściach przesady, zdenerwowanie jednakże rosło, a 1 maja doszło ono do stanu wrzenia. Tego dnia istotnie ujrzano Hiszpanów naprzeciw Chilca. W Callao zaniepokoili się nawet ci najwytrwalsi, zapowiadający dotąd szumnie, że nie ruszą się z miejsca. Zaroiły się od nich ulice, pchali się wszyscy na dworzec. I wśród trwożnych narzekań, wzajemnych wymyślań, lamentu i klątw uciekali pociągami, krążącymi nieustannie między Limą a portem.

Dwoje tylko ludzi zdawało się nie przejmować tym wszystkim. Siedzieli z dala od miasta nad brzegiem morza i przytuleni do siebie najspokojniej oddawali się wesołej rozmowie. On - młodzieniec szesnastoletni o wysypującym się dopiero wąsiku, dufny w siebie i wygadany, podkreślający chętnie słowa miną i gestem; ona chyba w tym samym wieku - śliczna czarnulka z błyszczącymi z podniecenia oczyma zapatrzona w niego jak w tęczę, przedziwnie urocza w tym bezwiednym podziwie. Dobrze im tutaj było. Nikt nie przeszkadzał, drzewa rzucały z góry przyjemny cień, lekki wietrzyk od oceanu chłodził łagodnie czoła. A i widok mieli przed sobą rozległy. Miasta rozciągało się jak na dłoni, spoza budynków mieszkalnych wyrastały masywne mury zbudowanego przed wiekami zamku świętego Filipa. A dalej, aż po strzelistą, bijącą w niebo jak dzida wysepkę San Lorenzo, jaśniały wody zatoki. Była ona w tej chwili prawie zupełnie pusta, wszelkie statki odpłynęły już dawno. Za to wody pięknie mieniły się w słońcu, coraz silniej grały złocistymi blaskami, otaczającym je od wschodu pożółkłym i z rzadka tylko pokrytym zielenią brzegom dodawały wdzięku swą ruchliwością. Nie potrafiły tylko spłoszyć panującej dookoła ciszy. Martwy był port i martwe były ulice, wymarła wydawała się także forteca. A jedynie tu, u ich stóp, fale wprowadzały pewien niepokój. Równo, majestatycznie i nawet głośno toczyły się naprzód, lecz w tym odwiecznym ruchu było dziś duża miękkości, jak gdyby i one pragnęły się przystosować do pogłębiającego się wokół milczenia.

Dziewczyna drgnęła naraz. Nasłuchiwała czujnie przez pewien czas.

- Antonio, słyszysz? - szepnęła w trwodze. - Warczą motory!...

Młody człowiek przekręcił się leniwie i usiadł. Twarz mu rozbłysła wesoło.

- Dziad swoje, baba swoje - odezwał się żartobliwie. - Nie mówiłem ci przed chwilą, ile to ludzi słyszy codziennie huk dział bijących w Callao, chociaż dotąd nie odezwało się ani jedno? A tobie przywidziały się dla odmiany motory! Nie zawracaj sobie tym głowy. Jesteś zresztą ze mną. Gdyby nawet przybyli Hiszpanie, nie potrzebujesz się niczego obawiać.

Przybrał postawę pełną godności, pierś wysunęła się naprzód. Uśmiechnęła się zachwycona. Ta poza wywierała zawsze na niej wielkie wrażenie.

- Chyba masz rację - przyznała zgodnie. - Musiałam się przesłyszeć. Chociaż...

Raz jeszcze nadstawiła uważnie uszu, ale że ją zaraz przytulił i pocałował, zapomniała o wszystkim. Na troskę zresztą nie była miejsca w tym uroczym zakątku. Dzień był prześliczny, łagodnie szumiały drzewa, ocean nucił tajemniczo swoją czarowną pieśń. Wsłuchała się w nią, wzrok jej pobiegł za stadem mew. Osunęły się właśnie nad wodę, zamiotły skrzydłami fale. A gdy znowu wzbiły się w górę i ona nagle stanęła na równe nogi.

- Antonio, to jednak motory! - krzyknęła wpatrując się w napięciu w horyzont. - Słyszę je teraz wyraźnie. A tam, spójrz: dym - zaczęła ją ogarniać panika. - Uciekajmy!

Machnął lekceważąco ręką, lecz wstał także i obojętnie rzucił okiem na morze. Coś tam przykuło jego uwagę, umknęła niespodziewanie z twarzy dotychczasowa beztroska. W tym miejscu, gdzie jasny błękit nieba przemieniał się w ciemnogranatową płaszczyznę, rzeczywiście wykwitała drobniutka smużka, jak zabłąkany przypadkowo obłoczek,

- Hm, jakiś parowiec... - mruknął wyraźnie tym zaskoczony. - Może oni, może nie oni. Zobaczymy. Jeśli Hiszpanie, warto przypatrzyć się z bliska.

Niepewnie początkowo rozbrzmiewający głos nabrał śmiałości. Antonio nie ruszał się z miejsca. Próbowała pociągnąć go w stronę miasta, molestowała płochliwie, lecz nie ustąpił. Zaczęło się wydawać, że co w niej budziło lęk, jemu sprawia przyjemność. Zbywał żartami jej wszystkie prośby, rozśmieszał, każde jej słowo pogłębiało w nim werwę. Na swój sposób czarował i rzeczywiście osiągnął skutek. Uległa szybko urokowi, oparła się ufnie o jego pierś i takie z coraz większym zaciekawieniem wpatrywała się w morze. Obraz poszerzał się. Zza horyzontu wypływały coraz liczniejsze smugi, a wkrótce pojawiły się błyski, jak gdyby promień słoneczny uderzał w stal.

- A jednak oni - Antonio nadspodziewanie poważnie pokiwał głową. - Ha, więc będziemy się bili. Po raz drugi nie oddamy przecież Hiszpanom naszej ojczyzny!

Zmienił się nie do poznania. Ruchliwa przedtem, nadrabiająca często miną, tak samo skora do pozy, jak i do wesołości twarz zamknęła się teraz w sobie, jakby zamieniła się w maskę. Dziewczyna zerknęła na niego raz i drugi i milczała spłoszona. Wyczuła w nim jakąś obcość, wydało jej się, że w tej chwili o niej zupełnie zapomniał.

Wiatr mocniej uderzył w gałęzie, rozszumiały się liście. A tam, naprzeciw, obraz stawał się coraz ciekawszy. Dymy powiększały się, unosiły stopniowo w górę. Pod nimi wyrastała ażurowa tkanina z kominów i masztów, coraz wyraziściej uwypuklały się masywne kadłuby. Nie mogło być wątpliwości: wyczekiwana od dawna potężna eskadra hiszpańskiej floty wojennej wpływała na wody Peru i z ogłuszającym hukiem motorów szła wprost na Callao.

- Antonio, wracajmy do domu! - szepnęła dziewczyna błagalnie. - Pewnie zaraz zaczną strzelać...

- W nas? Peto, co ty wygadujesz? W twierdzę będą bili, a nie w takie niebożątka jak my. Ech, te kobiety! O wojnie nie mają pojęcia.

Antonio rozbawił się. Popatrzył na słońce: pochyliła się mocno ku zachodowi.

- Dziś w ogóle nie rozpoczną ognia - dodał z wielką pewnością. - Za dwie, trzy godziny zrobi się ciemno. A atak z morza wymaga światła.

- Ale może już nie być pociągu...

- Pójdziemy pieszo! Do Limy najwyżej dwanaście kilometrów. Co to znaczy na nasze nogi?

Spojrzała z przejęciem na pantofelki, w których jej zgrabne nóżki rysowały się wprawdzie pięknie, lecz na pewno nie nadawały się do takiej podróży. Antonio rzucił na nią okiem i domyślił się od razu jej wewnętrznej rozterki.

- Prawda, w nich nie dojdziesz do Limy - odezwał się żartobliwie. - A nawet moja płomienna miłość nie zmusi mnie, abym cię tam zaniósł na rękach. Więc chodźmy. Pociąg będzie na pewno.

Ruszyła szybko, lecz objął ją wpół i nie dopuścił do nadmiernego pośpiechu. Gawędził za to z ożywieniem, chociaż równocześnie obserwował bacznie okręty. Przybliżały się ciągle - coraz większe i coraz groźniejsze. A gdy znaleźli się nieopodal pierwszych zabudowań Callao, zataczały właśnie łuk od północy, jak gdyby z rozpędu zamierzały wjechać prosto do portu.

- Antonio, baję się! - szepnęła Peta trwożnie. - Niewątpliwie za chwilę rozpocznie się bitwa. I wylądują! Przecież tam, w twierdzy, nie widać żywego ducha...

Rzeczywiście i w mieście, i w porcie, i na murach fortecznych panowała kompletna cisza, a jedynie czerwono-biała flaga wolnego, Peru poruszała się lekko na maszcie. Swą samotnością wśród tych bezludnych, jak się zdawało, budowli pogłębiała jednak tylko przygnębiające wrażenie smutku i opuszczenia. Antonio objął ją zamyślonym spojrzeniem. Po raz pierwszy ukazało się na jego twarzy zakłopotanie.

- Jakoś niesamowicie to wszystko wygląda... - mruknął. - Nie tylko dział nigdzie nie widać, ale nawet pojedynczego żołnierza. Czyżby mieli rację ci, którzy twierdzą, że nie jesteśmy wcale przygotowani do wojny?...

Peta, ta tak dotąd uległa, zatrwożona i ciągle usiłująca przyspieszyć kroku Peta, naraz jakby zapomniała o lęku.

- I ty powtarzasz te brednie? - żachnęła się gniewnie. - Przecież tam gdzieś za murami czuwa nasz don Ernesto!

- Malinowski? - Antonio wzruszył ramionami lekceważąco. - Co z tego? Że jest dobrym inżynierem, nie przeczę. Ale o wojnie może nie mieć pojęcia. Co o nim właściwie wiemy? Gringo, zagraniczny przybłęda. Na takim nigdy nie można polegać.

Twarz Pety zapłonęła nagle szkarłatem.

- Nie masz racji! - przeciwstawiła się ostro. - Nie czytujesz gazet? Nie słyszałeś, co się mów-i o nim na wiecach? Przecież on pochodzi z tego narodu...

- Polak.

- O właśnie, Polak! A Polacy to taki naród, który staje zawsze przy walczących o wolność. Nie słyszałeś o Kościuszce czy o Pułaskim, którzy w Stanach odegrali wielką rolę w wojnie o niepodległość? Musiałeś słyszeć, mówi się o tym ciągle! Urodzeni żołnierze. Nie zawodzą nigdy i dotrzymują wierności. Więc i don Ernesto nas nie zawiedzie. Cała Lima to przecież powtarza!

W oczach Antonia rozbłysło wielkie zdziwienie. Dotychczas ta miła dziewczyna zawsze zgadzała się z jego zdaniem, we wszystkich sprawach uważała go za wyrocznię. A teraz nie tylko przeciwstawiała się jego opiniom, lecz w słowach czuło się niekłamany entuzjazm. To prawda: od pewnego czasu Malinowski rzeczywiście był przedmiotem powszechnej uwagi. W Peru mieszkał od piętnastu lat, lecz przedtem znali go tylko nieliczni. Toteż gdy niespodziewanie mianowana go dowódcą obrony Callao, obok hymnów pochwalnych podniosły się też głosy krytyczne. Przecież to był najwrażliwszy punkt, zdobycie go przez wroga mogło zadecydować o lasach całego kraju. W miarę więc, jak przybliżały się hiszpańskie okręty, rósł coraz bardziej niepokój. Aż wreszcie minister wojny, pragnąc w tej trudnej chwili zamknąć usta ludziom siejącym świadomie czy nieświadomie panikę, oświadczył publicznie, że bierze za wszystko odpowiedzialność i w czasie bitwy będzie osobiście obecny w twierdzy.

Antonio spojrzał spod oka na Petę. Oczywiście ona nie zastanawiała się nad tymi wątpliwościami. W to tylko wierzyła, co jej najbardziej przypadało do serca. Jak zresztą tysiące mieszkańców Limy... Doszedł do wniosku, że nie warto o to się sprzeczać i po chwili skierował oczy na morze. Wysepka San Lorenzo przesłoniła eskadrę, gdzieniegdzie widać było tylko wierzchołki masztów. Huk motorów ustał zupełnie.

- Słusznie przewidziałem: zatrzymają się na morzu do rana - rzekł jakby do siebie. - A potem...

- A jeśli wylądują gdzieś w nocy? I zamiast uderzać na Callao, ruszą prosto na Limę?...

Poprzedni entuzjazm Pety zgasł nagle, z wypowiedzianych nerwowo słów wychyliła się znowu trwoga. Antonio melancholijnie pokiwał głową.

- Wszystko możliwe - przyznał. - To prawda: do Limy stąd bardzo blisko... Chodźmy szybciej!

- Boisz się czegoś?...

Antonio wyprostował się energicznie. Jak tam, nad morzem, stał się znów pewny siebie, a przy tym groźny, jakby za chwilę zamierzał wypowiedzieć wojnę całemu światu.

- Ja miałbym się czegoś bać? - przemówił czupurnie. - Śpieszę się, bo trzeba się przygotować do bitwy!

- Jak to: do bitwy?...

- Nie rozumiesz? Hiszpanie mogą istotnie gdzieś wylądować pod osłoną ciemności. A zresztą i ta twierdza zaczyna mnie niepokoić. Może nie wytrzymać godziny...

Popatrzył na nią trochę wyzywająco, spodziewając się widocznie, że znowu zaprzeczy. Milczała jednak spłoszona.

- Lima więc musi być przygotowana w każdej chwili do odparcia ataku - dodał łagodniej. - Pierola wie o tym dobrze. Dlatego już przygotowuje zbrojne oddziały.

- A ty chcesz wstąpić do nich?... Antonio ty, taki młody! A jeśli zginiesz?

- Jestem Peruwiańczykiem. Jeśli ojczyzna zażąda - zginę, bo bronić jej trzeba. Śmierć Hiszpanom lub nam!

Niewątpliwie z głębi serca wypłynęły te sława, chociaż nie brakowało w nich sztucznie uroczystej powagi i deklamacji. Pety to nie raziło: w jej kraju często wypowiadano w tym tonie nawet najprostsze myśli. Dostrzegła więc tylko szczere uczucie i z uwielbieniem spojrzała mu w oczy. Wyprężył się mocniej, z podniecenia zapłonęły mu nagle policzki. Zamilkł odtąd zupełnie. Za to jak żołnierz idący do bitwy coraz dobitniej odmierzał krok.

Nad Callao panowała nadal kompletna cisza. Opadające powoli słońce złociło mury, dachy i port i uwypuklało coraz mocniej smukłą sylwetkę San Lorenzo, za którą przywarowała nieprzyjacielska eskadra. Bardzo pogodnie wyglądał ten obraz, pozorny spokój wyłaniał się z każdego zakątka. Natomiast na wschodzie widok był zupełnie odmienny. Jak czarny potężny wał gwałtownie wzbijały się w niebo zbocza Andów - tak strome, że nie mogła się na nich utrzymać najdrobniejsza roślina. Ich wierzchołki tonęły w tej chwili w chmurach, rozjaśniały się nieustannie blaskiem błyskawic, aż tutaj zanosiły hukiem piorunów, jak gdyby chciały przypomnieć, że stoją na straży i że do wnętrza kraju nikt się przez nie nie przedrze.

Antonio obserwował przez pewien czas te posępne barwy i błyski, a potem nieznacznie osunął wzrok. U podnóża gór kłębiły się zwały mgły. Obserwował nieraz to zjawisko, było ono normalne. A mimo to mocno zacisnął usta, jakby doznał jakiejś przykrości. W tym właśnie miejscu, pod tą szarą powłoką znajdowała się Lama. Przed nią zaś rozciągała się jedynie naga, zupełnie nie nadająca się do obrony, z lekka tylko pofalowana równina...

Rozległ się gwizd nadjeżdżającego ze stolicy pociągu. Antonio przyspieszył kroku. Zląkł się nagle, że to może być pociąg ostatni. I że nie zdąży pochwycić broni.


II.

Nadchodził zmierzch. Mgliste opary, tak częste w tym Grodzie Królów, jak zwali dawniej to miasto Hiszpanie, zanikały szybko, rozpraszały się chmury. Ostatnie promienie słońca przedarły się nareszcie i zaczęły rozweselać poszarzałe dotąd budynki, uderzać raźnie w zakratowane okna, arkady, wykusze, coraz wyraziściej uwypuklać napływające zewsząd tłumy przechodniów. Zdawało się, że cała Lima wysypała się dziś na ulice. W centrum i na przedmieściach, w alejach pod starożytnymi murami, na masywnym kamiennym moście ponad wzburzonymi wodami Rimaku, koło kościołów i rządowych budynków, przy stacji kolejowej - wszędzie tłoczyli się ludzie i jak wezbrana fala przesuwali się bez pośpiechu ku Placowi Broni, w stronę katedry. Była to ich zwyczajna droga; przemierzano ją nieraz, zwłaszcza w czasie wielkich wydarzeń. Zazwyczaj jednak odbywało się to w ogromnym gwarze, a powietrze drżało od okrzyków i rewolwerowych wystrzałów. Dziś było inaczej: panowało wokół jakieś niesamowite, rozrywające serca i dusze milczenie. Jeśli ktoś się odzywał, robił to prawie szeptem. I taką samą otrzymywał odpowiedź.

A na Placu Broni nawet szeptów nie było słychać. W tym czworoboku, którego jedną ścianę stanowił okazały pałac wicekrólewski, a przeciwległą masywne i ciężkie mury katedry, rozgrywały się zawsze najważniejsze wypadki. Właśnie tutaj kończyły się zwykle pronunciamienta, tu szczęk oręża i wrzawa bitewna często burzyły krew, tu zmieniały się rządy i stąd płomienne manifesty płynęły do najdalszych zakątków. Toteż i dziś skupiano się na tym placu, jakby się spodziewano, też c wielkiego usłyszeć, jak gdyby oczekiwano jakiegoś cudu. Sytuacja przecież była tragiczna. Zaledwie o dziesięć kilometrów od miasta stał już na kotwicy zacięty wróg, a przed nim tylko Callao. Jedyna twierdza i jedyna zbrojna załoga. Jeśli ona padnie, kto mu zagrodzi drogę? Kto się oprze, jeśli w tym najbogatszym kraju Ameryki Łacińskiej nie ma prawie zupełnie armii?...

Cisza pogłębiała się. Antonio, znalazłszy się wreszcie w Limie, uległ widocznie tym przygnębiającym nastrojom, bo nie otwierał zupełnie ust. Za to prostował się coraz dumniej, młodzieńcza twarz przybierała ciągle na surowości, spod przymrużonych z lekka powiek bił chłodny blask. Na Pecie ta poza wywierała wielkie wrażenie i delikatnym dotknięciem, to znów pełnym podziwu westchnieniem, to błyskiem oczu starała się co chwila wyrazić mu swoje uznanie. A on jakby tego nie widział. Pchał się za to nieustępliwie naprzód i dopiero gdy się znalazł przed stopniami katedry, przystanął. Przed nim było zupełnie pusto, a jedynie siedzące tu i ówdzie przekupki starym zwyczajem opiekały nad ogniskami kawałki mięsa i sprzedawały je chętnym.

- Nareszcie luźniej - Peta odetchnęła głęboko. - Ależ olbrzymi tłum!... Sądzisz, że odbędzie się jakaś manifestacja?

Antonio nie odpowiedział. Rzucił okiem na plac, na pałac rządowy, potem na zanikające szybko ostatnie słoneczne blaski, wreszcie jego wzrok utknął w wejściu katedry. Niskie ano było, tonęło zupełnie w mroku. Nikt tam nie wchodził. Od czasu do czasu wysunęła się tylko jakaś starsza, otulana w manto niewiasta, i uroczystym krokiem schodziła ze stopni.

Tłum falował nieznacznie. Jedni przesuwali się i znikali w bacznych uliczkach, inni napływali do środka, uniósł się gdzieś tam niekiedy głośniejszy gwar. Peta rozglądała się wtedy płochliwie, jakby niepewna, czy nie należy uciekać. Natomiast Antonio nie odrywał oczu od wejścia. Zamazało się ona nagle, jak cały plac zaginęło w ciemnościach. To słońce zniknęła właśnie za horyzontem. Zaraz jednak zrobiło się jasno. Piękna, pogodna, limańska noc pojawiła się w całej krasie i zaczęła sączyć na ziemię mocną podzwrotnikową poświatę.

Antonio drgnął. Z katedry wyszło dwóch mężczyzn. Jeden w wojskowym, lśniącym szamerunkami mundurze, o twarzy brutalnej i tępej, zadzierający wyniośle głowę i tak twardo bijący nogami w ziemię, jakby chciał zwrócić na siebie powszechną uwagę. Drugi był w cywilnym ubraniu i na pierwszy rzut oka stanowił jego przeciwieństwo. Szedł skromnie z boku, cichy i niepozorny, a tylko rzucane dokoła szybkie i badawcze spojrzenia oraz skupiona twarz o rysach surowych i ostrych wskazywały, że ten młody jeszcze człowiek znacznie lepiej zna swoją drogę aniżeli ten, który idzie obok niego z wielkim hałasem.

- Nie gniewaj się, Peto - Antonio gorączkowo uścisnął jej rękę. - Muszę cię już opuścić. W tym tłumie nic ci się złego nie stanie.

- ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin