Francesc Miralles
Czwarte królestwo
Tłumaczyła z katalońskiego Karolina Jaszecka
Tytuł oryginału El Quart Reich
Projekt okładki i stron tytułowych Anna Damasiewicz
Wydanie oryginalne 2007
Wydanie polskie 2013
Leo Vidal, amerykański dziennikarz śledczy, potomek katalońskiego emigranta, otrzymuje dużą sumę pieniędzy od tajemniczego mecenasa za stworzenie raportu o losach nazistowskich fortun zgromadzonych podczas i po II wojnie światowej w Szwajcarii...
Lekka, wciągająca od początku do końca powieść z elementami historycznymi i kryminalnymi. Pierwsza część perypetii Leo Vidala, cenionego przez tajemniczych zleceniodawców za efektywność i dyskrecję, dziennikarza śledczego o równie skomplikowanym życiu osobistym, co jego przygody.
Spis treści:
Część pierwsza - Maska strachu. 4
Część druga - Granicą jest niebo. 24
Część trzecia - Zakazane miasto. 80
Część czwarta - Kamienne bożki. 145
Część piąta - Obserwatorium wulkanów. 230
Epilog. 260
Podziękowania. 262
Dla Joana Bruny,
który zna i kocha Montserrat.
Cokolwiek jest robione z miłości,
zawsze przekracza bramy dobra i zła.
FRIEDRICH NIETZSCHE
„Śmierć jest tylko początkiem”.
To zdanie wbiło mi się w pamięć podobnie jak zdjęcie, które zobaczyłem w otwartej gazecie. Na fotografii był mężczyzna w moim wieku, czyli koło czterdziestki, z włosami uczesanymi z przedziałkiem na bok. Jego spojrzenie spod drucianych oprawek okularów wydawało się równie nieobecne, jak dwadzieścia lat wcześniej. Poczułem przyspieszone bicie serca. Kiedy ktoś umiera, a ogląda się go na zdjęciach, odnosi się wrażenie, że widzi się upiorne zjawy.
Zapomniałem na moment, że siedzę w kawiarni przy Theaterplatz w Bernie w oczekiwaniu na odlot samolotu, którym miałem wrócić do domu i spojrzałem na nagłówek artykułu w „Berner Zeitung”:
AMERYKAŃSKI DZIENNIKARZ ZAMORDOWANY
W OPACTWIE MONTSERRAT
Chociaż nigdy tam nie byłem, wiedziałem, że Montserrat leży niedaleko Barcelony, miasta, którego również nie znałem ani mnie nie interesowało, ponieważ stamtąd pochodził mój ojciec, a on należał do ciemnej przeszłości, o której próbowałem zapomnieć, Dlatego też zdziwiło mnie, że mój kolega ze studiów w Berkeley zmarł właśnie tam.
Co on, do cholery, robił w Montserrat?
Ponieważ to z całą pewnością był Fleming Nolte.
Poznałem go na wydziale dziennikarstwa i widywałem w akademiku. I chociaż nigdy nie byliśmy bliskimi kumplami, przez większą część studiów mieszkaliśmy dwa pokoje od siebie. Zawsze sądziłem, że Fleming cierpiał na jakąś społeczną fobię. Wyjątkowo zamknięty w sobie, rzadko z kimś rozmawiał. Nerwowo przemierzał swoje trasy, niosąc pod pachą wypchaną papierami teczkę, z którą nigdy się nie rozstawał. Czasami wyrwało mu się jakieś krótkie „Cześć”, ale zazwyczaj unosił tylko brwi, jak gdyby chciał powiedzieć: „Teraz nie mam czasu, żeby z tobą pogadać. Ale uznaj to za powitanie”. Pomimo swoich dziwactw wydawał się całkiem sympatycznym facetem.
Po skończeniu studiów dziennikarskich już nigdy o nim nie słyszałem. Przez dwadzieścia lat obfitującej we wzloty i upadki pracy dla gazet na zasadzie wolnego strzelca zdążyłem się ożenić, rozwieść i dorobić córki, która niedawno skończyła czternaście lat. Miałem również dom ze spłaconym w połowie kredytem i mnóstwo długów. Dlatego skazany byłem na przyjęcie tego zlecenia.
Samolot do Los Angeles odlatywał za pięć godzin. Otwarty bilet w pierwszej klasie to zaleta pracy dla tajemniczego mecenasa, który zlecił mi przygotowanie reportażu o nazistowskich pieniądzach ukrywanych w szwajcarskich bankach w czasie wojny i po jej zakończeniu. Spędziłem dwa tygodnie na szperaniu w dokumentach, choć nadal nie wiedziałem, gdzie artykuł zostanie opublikowany. W rzeczywistości nie miałem nawet pojęcia, dla kogo pracuję. Zlecenie dostałem od agencji prasowej drogą telefoniczną. Sekretarka, z którą rozmawiałem, wspomniała tylko o warunkach finansowych, temacie i długości artykułu. Prawdopodobnie nie wiedziała wiele więcej. Następnego dnia przysłano mi do domu w Santa Monica bilet na lot do Szwajcarii, rezerwację hotelową i pierwszy czek na pięć tysięcy dolarów.
Kilka godzin po przesłaniu reportażu na e-maila składającego się z liter i cyfr dostarczono mi do hotelu drugi czek na tę samą kwotę. Zadanie zakończone.
„Żeby to zawsze było takie proste”, pomyślałem, nie mając pojęcia o otchłani, która za chwilę miała otworzyć się pod moimi stopami.
Nieoczekiwana wiadomość o zamordowaniu Fleminga popsuła moją radość z powrotu do domu z zarobionymi pieniędzmi. Intuicja podpowiadała mi, że to nie był jedynie nieszczęśliwy zbieg okoliczności. To był znak.
Nie mając nadal odwagi przeczytać całej wiadomości, przetarłem oczy, przypominając sobie jedyne zdanie, jakie Fleming wypowiedział do mnie w ciągu wszystkich lat studiów: „Śmierć jest tylko początkiem”. Powiedział to pewnego majowego, bardzo wietrznego popołudnia.
Przed akademikiem znajdował się mały prywatny cmentarz. Wielokrotnie widziałem, jak Fleming wchodził tam w swoim długim płaszczu i z teczką pod pachą. Na wydziale mówiło się, że pochodził z bardzo religijnej rodziny. Jednak na cmentarzu przypominał raczej introwertycznego artystę niż pobożnego młodego chłopaka, który skrywał się w jedynym miejscu, gdzie zyskiwał pewność, że nikt mu nie będzie przeszkadzał. Być może właśnie dlatego, oraz ze względu na fakt, że my, dziennikarze jesteśmy z natury wścibscy, tamtego popołudnia postanowiłem pójść za nim.
Fleming szedł bez pośpiechu, przystawał od czasu do czasu i unosił nos, jakby wąchając powietrze. W końcu przykucnął przy omszałej kamiennej płycie. Nazwisko zmarłego i napis były nieczytelne. Udało mi się odszyfrować tylko rok śmierci: 1945.
Chwilę potem zaskoczony zobaczyłem, że chłopak odwraca się w moim kierunku. Zrobił to z powolną stanowczością, jak gdyby od początku wiedział, że go śledzę. Jednak najwyraźniej moja obecność mu nie przeszkadzała. I właśnie wtedy wypowiedział zdanie, które sobie przypomniałem: „Śmierć jest tylko początkiem”. I nic więcej. Następnie wstał i opuścił cmentarz, zostawiając mnie tam samego.
Blada kelnerka z podkrążonymi oczami wyrwała mnie z zamyślenia, pytając ze śpiewnym akcentem:
- Czy podać coś jeszcze? Kończę zmianę i muszę podliczyć kasę.
- Nie, dziękuję - odpowiedziałem moim wyuczonym na Berkeley niemieckim.
Kiedy pozbywałem się szwajcarskich monet przy płaceniu rachunku, kelnerka sprzątnęła ze stolika filiżankę i talerzyk z łyżeczką. Gdy zabrała również pieniądze, rozłożyłem na blacie gazetę. Wziąłem głęboki oddech i zacząłem czytać:
AGENCJE: Obywatel Stanów Zjednoczonych Fleming Nolte został znaleziony martwy wczoraj, we wtorek, w jednym z pokoi hotelowych klasztoru Montserrat, w którym według rzecznika opactwa zamieszkał dwa dni wcześniej w celu uzupełnienia swojej pracy naukowej na temat europejskich czarnych madonn. Czterdziestojednoletni dziennikarz został odnaleziony martwy przez sprzątacza. Pozbawione śladów przemocy ciało mężczyzny leżało oparte o blat biurka, a drzwi i okien nie otwarto siłą. Jednakże policja odrzuciła możliwość śmierci naturalnej, chociaż szczegóły raportu lekarza sądowego nie zostały ujawnione. Źródła zbliżone do śledztwa zdradziły jednak, że laptop dziennikarza został sformatowany, żeby wykasować wszelkie pliki, na których pracował zmarły. Brak kopii na płytach czy urządzeń USB w pokoju popierają hipotezę, że motyw zbrodni mógł mieć związek z badaniami prowadzonymi przez Amerykanina. Sędzia zarządził utajnienie dochodzenia.
Aby otrząsnąć się z ponurego zmieszania, jakie wywołuje śmierć znajomej osoby, postanowiłem złożyć krótką wizytę w Centrum Paula Klee. Zaprojektowana przez Renza Piano wspaniała budowla, składająca się z trzech pawilonów pokrytych falującymi dachami, idealnie wpasowanymi w otoczenie, znajdowała się na przedmieściach Berna. Kiedy byłem młody, Klee był moim ulubionym malarzem. Uwielbiałem jego kompozycje w pastelowych odcieniach, pełne tajemnych przejść, dziecięcych zamków i drabin prowadzących do innych wymiarów, do marzeń. Przypomniałem sobie zdanie, które przeczytałem w książce poświęconej twórczości artysty: „Jestem niezrozumiany”. Ale kiedy rozpocząłem moją dziennikarską karierę, nagle straciłem zainteresowanie sztuką. Czyżby jedynie bezrobotni potrafili marzyć?
Za godzinę musiałem wsiąść do pociągu na lotnisko w Zurychu, z którego odlatywał mój samolot. Dlatego też, idąc futurystycznymi korytarzami, przecinającymi muzealne wnętrza, pozwoliłem, żeby nogi same zaprowadziły mnie do wystawy czasowej pod tytułem „Ikonografia zesłania”, przedstawiającej obrazy namalowane w szczytowym okresie nazizmu. W tamtych czasach prace awangardowych artystów były gromadzone w muzealnych piwnicach lub wystawiane z etykietą „sztuka zwyrodniała” i publicznie wyśmiewane. Paul Klee, aby uniknąć czystki i obozu koncentracyjnego, musiał uciekać z kraju, podobnie jak wielu innych artystów.
Zatrzymałem się przed olejnym obrazem z 1932 roku, zatytułowanym Maska strachu. Na zielonym tle ogromna głowa bez tułowia podparta jest na czterech wątłych nogach, które rwą się do ucieczki. Mimo swojej prostoty obraz emanował niezwykłym smutkiem. Dysproporcja głowy w stosunku do kończyn dolnych miała ukazać, jak trudno jest trzymać się własnych idei, kiedy bezduszni pragmatycy przejęli władzę nad światem.
Zahipnotyzowany stałem chwilę przed tą groteskową postacią, z której głowy wystawała na górze czarna strzała. Zanim zdążyłem zinterpretować sobie ten szczegół, za moimi plecami odezwał się szorstki i natarczywy głos:
- To tylko zwykła kwestia przetrwania.
Odwróciłem się rozdrażniony tym komentarzem i ujrzałem niskiego mężczyznę około sześćdziesiątki.
- Skąd pan wie, że mówię po niemiecku? - odezwałem się tonem dającym mu do zrozumienia, że byłem obcokrajowcem, który znalazł się tam tylko przejazdem i że nie miałem czasu na pogawędki.
- To proste, zauważyłem, że czyta pan tabliczki informacyjne po niemiecku. Pozwoli pan, że się przedstawię: Nazywam się Walter Voss. Jestem mecenasem tego muzeum. Płacę roczną składkę, dzięki czemu mogę przychodzić tu, kiedy chcę.
„Guzik mnie to obchodzi, panie Voss”, odpowiedziałbym mu najchętniej, ale człowieczek w okularach w czarnych oprawkach i w szarym tyrolskim kapelusiku przyglądał mi się z tak błogim uśmiechem na twarzy, że z grzeczności ugryzłem się w język i zapytałem:
- Dlaczego wspomniał pan o przetrwaniu?
Kiedy Walter podszedł do mnie i złapał mnie za ramię, natychmiast pożałowałem, że wdałem się z nim w dyskusję. Jego kwaśny oddech i piskliwy głos, który odbił się echem po sali, tylko spotęgowały moją irytację:
- Strach jest naszym najlepszym sposobem na prze trwanie. Dopóki człowiek się boi, jest bezpieczny. Czy zgadza się pan ze mną?
Zakaszlałem nerwowo, dając do zrozumienia, że szykuję się do opuszczenia sali, w której miałem zamiar zostawić tego natręta. Jednak moją ucieczkę uniemożliwiał jeden techniczny problem. Człowieczek nie puszczał mojego ramienia i najwyraźniej zamierzał trzymać mnie, dopóki nie skończy swojej przemowy.
- Czy ktoś robił panu kiedyś test psychopaty? - zapytał, uśmiechając się niewinnie. - To bardzo pouczające ćwiczenie. Nie słyszał pan o nim?
Zastanawiałem się przez chwilę, czy wyrwać się gwałtownie z jego uścisku, czy zaczekać i wysłuchać tego, co miał do powiedzenia. Wybrałem drugą możliwość, tylko dlatego że nie chciałem wywoływać zamieszania.
- Pewna kobieta idzie na pogrzeb swojej matki - po wiedział. - I widzi tam bardzo przystojnego mężczyznę, w którym się zakochuje. Niestety, ze względu na sytuację nie ma odwagi podejść do niego, żeby poprosić go o numer telefonu albo przynajmniej zapytać o imię. Po pogrzebie mężczyzna znika. Piętnaście dni później ta sama kobieta zabija swoją siostrę. Dlaczego to robi?
Zastanawiając się nad odpowiedzią, zauważyłem, że zostaliśmy sami. Walter Voss, ja i Maska strachu.
- Nie wiem - odrzekłem, wbijając wzrok w obraz Paula Klee.
- Żeby znów ujrzeć tego mężczyznę.
Po tych słowach mecenas muzeum poprawił kapelusz. Ten ruch pozwolił mi oswobodzić się z jego uścisku i opuścić salę bez pożegnania, podczas gdy mężczyzna dalej mówił, podnosząc głos:
- Przeszedł pan test pomyślnie. Psychopata natychmiast znałby odpowiedź. Ponieważ nie zna litości, wie pan? Dla psychopatów istnieją jedynie cele, bez względu na środki. Dlatego mogą popełniać przestępstwa bez po czucia winy.
Gdzieś czytałem, że w Szwajcarii jest tak czysto, jakby gospodynie domowe codziennie zamiatały cały swój kraj. A kurz leciał w kierunku Włoch. W pociągu z Berna do Zurychu mogłem przekonać się o tym na własne oczy. Mimo że przez cały czas siąpił drobny deszcz, wszystko wyglądało jak na pocztówce. Każdy dom, łąka, a nawet pagórek wyglądały, jak gdyby zostały umieszczone na szczegółowo zaprojektowanym planie. Kiedy zmęczyło mnie obserwowanie tego idyllicznego krajobrazu, zacząłem rozglądać się po przedziale. Siedzieli w nim głównie czytający gazety biznesmeni w ogromnych butach i małych okularach albo eleganckie kobiety w różnym wieku z książkami, notesami lub laptopami. Obraz dopełniała grupa Afrykańczyków rozmawiających szeptem, jak gdyby nie chcieli zwracać na siebie uwagi.
Kiedy uprzejmy steward zatrzymał obok mnie swój wózek, poprosiłem o kawę i kanapkę z rostbefem. Po posileniu się tą miękką masą zapadłem w głęboki sen. Obudziłem się, kiedy pociąg dojeżdżał do lotniska. Czując narastający ból głowy, upewniłem się, że to mi się nie śniło.
Wysiadłem z pociągu, ciesząc się z myśli, że wreszcie wracam do domu. Po dwóch tygodniach czytania nudnych raportów i przeprowadzania wywiadów z nudnymi ludźmi wiadomość o zabójstwie Fleminga i niepokojąca rozmowa z natrętnym mecenasem z muzeum sprawiły, że ogarnęła mnie ponura melancholia.
Ożywiłem się na lotnisku. Przynajmniej tutaj każdy wydawał się wiedzieć, dokąd zmierza. To jedna z zalet lotnisk, ponieważ w życiu zazwyczaj człowiek nie ma o tym pojęcia. Nawet ja, wiecznie błądzący Leo Vidal, miałem tutaj swój cel: przelecieć nad Atlantykiem i kontynentem amerykańskim, żeby przytulić moją córkę Ingrid, która coraz rzadziej mi na to pozwalała. Prawdopodobnie pojawił się już jakiś chłopak, który zmonopolizował wszystkie jej uściski.
Dotarłem do bramki, którą miałem wsiąść do samolotu, czterdzieści minut za wcześnie. Zurych - Los Angeles. Nagle poczułem odprężenie i przestała boleć mnie głowa, jak gdyby przeczytanie tego napisu zbliżyło mnie trochę do domu. Wśród pasażerów siedzących w pobliżu przeważali biali Europejczycy i grupy Amerykanów obładowanych torbami z prezentami. Patrząc na ich swojski wygląd, odzyskałem dobry humor i postanowiłem zadzwonić do córki.
W strefie czasowej, w której leżała Santa Monica, dochodziła teraz dwudziesta pierwsza. To rozsądna pora, żeby siedzieć już w domu, biorąc pod uwagę, że jest środa i następnego ranka Ingrid idzie do szkoły. Nie dopisało mi jednak szczęście: miała wyłączony telefon komórkowy, a w domu odezwała się automatyczna sekretarka, co oznaczało, że Ingrid wyszła.
Jakiś czas temu moja córka postanowiła zamieszkać ze mną zamiast ze swoją matką, być może dlatego, że u mnie cieszyła się o wiele większą wolnością, szczególnie kiedy wyjeżdżałem. W takich przypadkach można było mówić o absolutnej wolności, a wręcz libertyństwie.
Starając się zbytnio tego nie roztrząsać, ruszyłem radosnym krokiem do sklepu z pamiątkami, znajdującego się w pobliżu bramki. Ingrid nigdy nie wybaczyłaby mi, gdybym nie przywiózł jej jakiegoś drobiazgu. Niejeden facet będzie cierpiał z powodu jej wymagającego charakteru. Rozejrzałem się po półkach wypełnionych szwajcarskimi pamiątkami. Musiałem przyznać, że w porównaniu z bublami sprzedawanymi w Kalifornii, szwajcarskie gadżety odznaczały się wysokim poziomem użyteczności i elegancji. Kusiło mnie, żeby kupić jej wielozadaniowy scyzoryk wojska szwajcarskiego, ale szybko zrezygnowałem z tego pomysłu. Nie chciałem brać na siebie odpowiedzialności, gdyby Ingrid przebiła nim opony w samochodzie któregoś z nauczycieli, który ją oblał. A była do tego całkowicie zdolna.
Oglądając długopisy i pióra wojska szwajcarskiego - dlaczego ono produkuje tyle pamiątek - zauważyłem wiszącą na ścianie bardzo oryginalną czerwono-białą koszulkę. Z obu stron białego krzyża, będącego emblematem szwajcarskiej flagi, dorysowane były zabawne szczegóły. Z przodu nad krzyżem widniała aureola, a pod spodem angielski napis: „Szwajcarski Anioł”. Z tyłu koszulki z białego krzyża odchodził ogon zakończony strzałką, a napis brzmiał: „Szwajcarski Diabeł”.
Kiedy młoda sprzedawczyni pakowała prezent, pomyślałem sobie, że dobrze jest znać swojego wewnętrznego anioła i demona i umieć ocenić, który z nich prowadzi człowieka w danym momencie życia.
Do wejścia na pokład mojego samolotu brakowało jeszcze piętnaście minut. Przed bramką ustawiła się już długa kolejka i pracownicy Swiss International rozpoczęli sprawdzanie kart pokładowych w czytnikach. Stojąc w kolejce z bagażem podręcznym, poczułem się nagle wyczerpany. Pilnie potrzebowałem urlopu. Ujrzałem się już w moim ogródku w Santa Monica, leżącego w hamaku z grubą książką w ręku i termosem z herbatą. Przez kilka dni nie będę robił nic. Ewentualnie wpadnę z Ingrid do pobliskiego baru z hamburgerami.
Moje idylliczne rozmyślania przerwał metaliczny odgłos nerwowych kroków, prawdopodobnie butów na wysokim obcasie, które słychać było coraz bliżej, aż zatrzymały się obok mnie. Od przejścia przez bramkę dzieliły mnie tylko trzy osoby. I wtedy dźwięczny głos z brytyjskim akcentem zapytał:
- Leo Vidal?
Odwróciłem się powoli w stronę, z której dochodził. Przede mną stała mniej więcej trzydziestoletnia kobieta z włosami ściągniętymi do tyłu koński ogon, ubrana w długi skórzany płaszcz, zakrywający całe jej ciało. Jej zielone, lekko skośne oczy przyglądały mi się wyczekująco. Zanim jednak zdążyłem się odezwać, powiedziała:
- Musimy porozmawiać.
Kiedy ktoś obcy rozpozna cię na lotnisku i wypowie twoje nazwisko właśnie w chwili, kiedy zamierzasz wejść na pokład samolotu, nawet jeśli jest to niezwykle atrakcyjna kobieta, to nigdy nie wróży niczego dobrego. Powinienem mieć się na baczności.
Wyszedłem z kolejki i odeszliśmy obserwowani przez niespokojnych pasażerów, którzy zdążyli już mnie zaliczyć do niebezpiecznych typów zdolnych porwać samolot lub podłożyć w nim bombę. Na szczęście dla nich - pomyślałem - piękna agentka szwajcarskiej tajnej policji zatrzymała mnie, zanim by było za późno.
Nie kryjąc irytacji, spojrzałem na nieznajomą.
- Nie wiem, czy pani zauważyła, ale za chwilę wchodzę do samolotu. Kim pani jest?
- Może mnie pan nazywać Cloe, moje nazwisko jest zbyt skomplikowane. Pański klient poprosił mnie, żebym pana natychmiast odnalazła. Miałam szczęście.
Te słowa spadły na mnie niczym kubeł zimnej wody. Z doświadczenia wiedziałem, że jeśli klient po zakończonym zleceniu kontaktuje się ze mną, oznacza to, że nie jest zadowolony z wyniku mojej pracy i będę miał kłopoty.
- Jeśli nie podoba mu się mój raport - zacząłem się bronić - mogę poprawić go w Kalifornii zgodnie z jego wskazówkami. Dzisiaj nie jest konieczne...
- Przeciwnie - przerwała mi z promiennym uśmiechem. - Jest pod tak dużym wrażeniem pańskiej pracy, że chciałby zlecić panu kolejne zadanie. Coś znacznie poważniejszego. Wynagrodzenie jest bardzo wysokie i śledztwo nie będzie wymagało przedzierania się przez stosy dokumentów.
- Brzmi świetnie - odpowiedziałem, spoglądając z ukosa na malejącą kolejkę do bramki - ale nie mam teraz czasu. Muszę zdążyć na ten samolot. Czy mogłaby mi pani opisać to zlecenie w e-mailu? Szczegóły ustalimy na spokojnie przez telefon.
- Nie ma pan pojęcia, jak bardzo mi przykro, że przerywam pańską podróż, ale zgodnie z planem powinien pan polecieć gdzie indziej. Wynagrodzenie obejmie oczywiście rekompensatę za tak nagłą zmianę planów.
Tego nie byłem już w stanie tolerować. Nie dopuszczę, żeby ktokolwiek, a tym bardziej jakiś anonimowy człowiek, decydował o moim życiu według swojego widzimisię.
- Bardzo mi przykro - odrzekłem - ale tym razem nie mogę przyjąć zlecenia. Wracam do domu.
Kobieta wydawała się tym zaskoczona, jednak nie dawała za wygraną.
- Proszę, żeby nie podejmował pan decyzji, zanim nie wysłucha pan naszej propozycji. Jestem pewna, że nie będzie pan chciał jej odrzucić. Kiedy szef komuś zaufa, nie rozważa innych opcji. Należy do osób, które nie przyjmują odmowy.
- W moim przypadku będzie musiał zrobić wyjątek. Czekają na mnie w domu - powiedziałem, powstrzymując złość. Odwróciłem się na pięcie i ruszyłem w stronę bramki.
Ale Cloe zagrodziła mi drogę. Oburzony zauważyłem, że już po raz drugi tego dnia ktoś powstrzymywał mnie wbrew mojej woli. Zamierzałem obrzucić ją inwektywami, kiedy jej zielone spojrzenie stało się zimne i błyszczące jak u węża.
- Popełnia pan poważny błąd, Leo. Pracuję dla niego od siedmiu lat i wiem, o czym mówię. - Wzięła głęboki oddech. - Jeśli wsiądzie pan do tego samolotu, cała pańska praca w Szwajcarii stanie się bezużyteczna zarówno dla nas, jak i dla pana. Jeśli szef uzna, że zawiódł pan zaufanie, którym pana obdarzył, bez zastanowienia anuluje czek, który ma pan w kieszeni. Proszę to przemyśleć.
To był cios poniżej pasa, który ostatecznie potwierdził, że mój klient nie dość, że się ukrywał, to do tego grał nieuczciwie. A najgorsze ze wszystkiego było to, że nie miałem wyboru. Po szybkich obliczeniach zrozumiałem, że dolary z pierwszego czeku pochłonęła rata za dom i obciążenia moich dwóch kart kredytowych. Jeśli wrócę teraz z pustymi rękoma, nie będę miał pieniędzy nawet na kawę. Musiałbym powrócić do żebrania o zlecenie pisania słabo płatnych artykułów w lokalnych gazetach.
Cloe czytała chyba w moich myślach, ponieważ nagle z jej twarzy zniknęło napięcie; wyjęła z kieszeni skórzanego płaszcza grubą kopertę i podała mi ją.
- Jeśli przyjmie pan nowe zlecenie, mogę natychmiast wymienić panu ten czek na gotówkę i dodać kolejne pięć tysięcy jako zaliczkę na wydatki. Dostanie pan te pieniądze, jeśli tylko mnie pan wysłucha i zapomni o tym przeklętym samolocie - rzekła z miną zwycięzcy i pokazała mi ruchem głowy kawiarnię w terminalu.
- Czyli podwójna kwota albo nic - powiedziałem, udając urażonego, ale jednocześnie myśląc już o tych dziesięciu tysiącach dolarów, które mogłem zgarnąć.
Zamawiając kolejną tego dnia kawę, zobaczyłem przez szybę, jak mój samolot unosi się w górę niczym ptak, który opuszcza swoje gniazdo w poszukiwaniu ciepłych krajów. Odlatywały z nim wszystkie moje marzenia o spokoju: Ingrid, termos z herbatą i powieść będą musiały zaczekać.
Najgorsze było to, że nadal nie wiedziałem, na czym polegało zadanie, dla którego zrezygnowałem z powrotu do domu. Moja piękna towarzyszka - a może raczej strażniczka - posiadała niezwykłą zdolność unikania moich pytań i kierowania rozmowy na tematy, które ją interesowały. Dotychczas oprócz zabawiania mnie ciekawostkami o życiu w Szwajcarii zadawała mi retoryczne pytania na temat mojej pracy i przesadnie wychwalała przygotowany przeze mnie raport. O tajemniczym mecenasie, który płacił za zlecenie, udało mi się dowiedzieć jedynie tyle, że prowadził międzynarodową fundację zajmującą się wspieraniem i ochroną sztuki z główną siedzibą w Nowym Jorku oraz licznymi filiami na całym świecie. Jednak kobieta mówiła o tym ogólnikowo, unikając podawania nazwy, adresu czy jakiegokolwiek szczegółu, dzięki któremu mógłbym zorientować się, o kogo dokładnie chodzi.
Szykowałem się, żeby ponownie zadać mnóstwo pytań, kiedy zawibrował jej telefon komórkowy. Moja tajemnicza rozmówczyni wstała i pospiesznie odeszła kilka metrów od stolika. Ze stanowczości, z jaką trzymała telefon, i uwagi, z jaką słuchała słów rozmówcy, wywnioskowałem, że rozmawiała z szefem tej cholernej fundacji. Zirytowany zrozumiałem również, że mimo pewności siebie, jaką mi okazywała, Cloe do tej chwili nie miała najmniejszego pojęcia, na czym miało polegać moje zadanie. Po prostu otrzymała polecenie, żeby zatrzymać i pilnować mnie na lotnisku. Nawet podczas rozmowy co jakiś czas upewniała się swoim wężowym spojrzeniem, czy nie ruszyłem się z miejsca. Udając obojętność, skupiłem się na stojącej na stoliku szklance wypełnionej torebkami z cukrem. Tworzyły one zabawną serię pod hasłem „Statystyki osładzają życie”. Przetłumaczyłem z trzech torebek ciekawe dane statystyczne zebrane przez poważny uniwersytet w Bremie, który przedstawiał liczbowo takie rzeczy, jak na przykład: „Przez całe życie na całowanie poświęcamy dwa tygodnie”, „Przez całe życie otwieramy oczy czterysta piętnaście milionów razy”, „Łącznie jemy przez trzy i pół roku”.
...
entlik