MacDowell Heather Kelnerka na Manhattanie A5.doc

(1641 KB) Pobierz
Heather & Rose MacDowell




Heather & Rose MacDowell

Kelnerka na Manhattanie

 

 

Z angielskiego przełożyła: Maciejka Mazan

Tytuł oryginału: Turning Tables

Wydanie oryginalne 2008

Wydanie polskie 2009

 

Życia nie przewidzisz! Erin, menadżerka w dobrej firmie, straciła pracę i pochopnie odrzuciła kilka niezłych propozycji. Naprawdę, nigdy nie przypuszczała, że zostanie kelnerką, i to z polecenia, bo nowojorska restauracja „Roulette” jest bardzo ekskluzywna. Elegancja, miły nastrój sali i wykwintne menu to jednak tylko fasada. Od kuchni wszystko wygląda zupełnie inaczej: praca jest mordercza, przyjaciele mogą okazać się wrogami, a szefowa, krewka Włoszka Gina, nie ma litości dla nikogo...

Błyskotliwie zabawna, lekka i optymistyczna opowieść o ambicjach, harcie ducha i - miłości, w klimacie „Diabeł ubiera się u Prady”, choć niektórym zapewne przyjdą na myśl nasze sławne „Zaklęte rewiry”.

 

 

Wszystkie postaci w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych - żywych czy zmarłych - jest całkowicie przypadkowe.


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla licznych szefów kuchni, których znałyśmy

i nie zawsze kochałyśmy. Niektórzy byli

przerażający, prawie wszyscy - trudni, ale

nauczyli nas cenić jedzenie i uświadomili nam,

że gotowanie - podobnie jak pisanie - jest

zadaniem niełatwym, ale dającym satysfakcję.


Rozdział 1.

Zamorduję Harolda.

Ojca przy okazji też. To przez nich władowałam się w tę katastrofę. Gdyby nie oni, nie stałabym w tej topowej restauracji na dwadzieścia stolików, zastanawiając się, kiedy popękają kieliszki do wina.

- Co za obłąkany stawia na stole zwiędłe kwiaty? Powinien się natychmiast zamknąć w wariatkowie!

Moja nowa szefowa Gina miota się przed nami w szpilach i obcisłych dżinsach, wymachując omdlewającym białym kwieciem.

- W ilu językach do was mówić? - wrzeszczy z mocnym włoskim akcentem. - Za co mnie tak pokarało? Co ja takiego zrobiłam?

Stoję skamieniała w szeregu kelnerów, zadając sobie to samo pytanie. Właśnie, co zrobiłam? A, prawda. Cztery miesiące po zwolnieniu dałam się namówić Haroldowi, kumplowi mojego ojca od golfa oraz jednemu z największych dystrybutorów alkoholu w stanie, do podjęcia pracy w „topowej knajpie”, zwanej „Roulette”.

- Jej właściciele to moi klienci, cudowni ludzie. A twój tata mówi, że potrafiłabyś jedną ręką poprowadzić restaurację.

Jedną ręką? Czy mojemu ojcu się wydaje, że ja, eksdyrektor do spraw marketingu, będę obsługiwać klientów jednej z najlepszych restauracji na Manhattanie? Czy ojciec naprawdę uważa, że letnie kelnerowanie za czasów studenckich to wystarczające przygotowanie?

- Odpowiadać! - ryczy Gina.

Podskakuję. Niech ktoś jej odpowie. Litości.

- Kwiaciarnia ostatnio nas zawodzi - mówi Cato, kelner odpowiedzialny za moje szkolenie. Ma nastroszonego jeżyka blond i podkoszulek z napisem „Królowa jednego dnia”.

- Mam to gdzieś! Twój problem wybrać, co stawiasz na stół!

- To się nigdy nie powtórzy, przyrzekamy - odzywa się Ron. Pobrużdżona twarz, pokorne zachowanie - z daleka widać, że będzie tu kiblować do końca życia.

Gina rzuca kwiat na dywan.

- Obietnicami nie poprowadzę restauracji. W moim kraju jest inaczej. Kelner prędzej wyda własne pieniądze, niż postawi zwiędłe kwiaty przed gościem! Odwracam się na jedną marną chwilę i proszę! Wszystko staje się jak gówno!

Przysuwam się bliżej Cato, czym zwracam na siebie jej uwagę.

- Aaaa - mówi, pochylając się, żeby spojrzeć na mnie z bliska. Jest starsza, niż sądziłam, chyba po czterdziestce. - Pewnie jesteś ta nowa. Ta od Harolda.

- Erin Edwards - odpowiadam rozdygotanym głosem. - Miło mi panią poznać.

Gina uśmiecha się i wyciąga do mnie kościotrupio chudą rękę.

- Gina Runyan. Podobno znasz Harolda i Brendę od dawna.

- Prawie całe życie. Dawniej opiekowałam się ich domem. - Nie wspominam, że pod moim troskliwym okiem ich kot nażarł się cheetosów, ani że wyprawiłam u nich trzydniową imprezę dla klasy, gdy Harold i jego żona objeżdżali na rowerach County Clare.

- W przypadku innych przeprowadzamy dwie rozmowy i sprawdzamy ich referencje, ale Harold przysłał nam Ramona, naszego najlepszego młodszego kucharza i twierdzi, że ty jesteś równie dobra.

- Naprawdę?

Gina przechyla głowę, a jej sięgające pasa ciemne włosy spływają na jedną stronę twarzy.

- Jaki nosisz rozmiar?

- Yyy... szóstkę.

- Prędzej ósemkę. Damy ci ładny uniform. Oby pasował.

Ósemka?

- Spróbuję się wcisnąć.

- Wiem, niełatwo być kobietą. - Gina wskazuje palcem Cato. - Ta koszulka. Masz w domu lustro? Fiolet niedobry dla ciebie.

Cato nie zmienia chłodnego wyrazu twarzy.

- Słusznie. Lepiej mi w kolorach ziemi.

Wszyscy czekają w milczeniu, a Gina chodzi od stolika do stolika, przyglądając się każdemu wazonikowi. W końcu pozwalam sobie odetchnąć i po raz pierwszy ukradkowo rozglądam się po sali: sklepienie jak w katedrze, ogromny wielobarwny żyrandol, siedzenia z czerwonego aksamitu, ściany pokryte tapetą z jedwabiu w srebrne pasy. Wygląda to tak, jakby trzech kolejnych projektantów w przystępie szaleństwa zaczęło wyrzucać pieniądze garściami.

- Mamo!

Do sali wbiega wątły chłopczyk w granatowym szkolnym mundurku i z ogromnym plecakiem. Gina odstawia ostatni kryształowy wazonik.

- Nino! - woła Gina, wyciągając ręce. - Jak było w przedszkolu?

Mały zrzuca plecak i tuli się do chudych ud Giny.

- W porządku.

- Tylko w porządku? Strasznie dużo za nie płacimy. Musi ci się podobać. - Unosi mu głowę i obraca w moją stronę. - Przywitaj się z Erin. Dziś zaczyna pracę.

- Cześć - mówi mały cicho.

- Cześć. Jak się miewasz?

Przygląda mi się podejrzliwie brązowymi oczami.

- Tatuś mówi, że chłopcy zarabiają więcej od dziewczyn.

- Cicho! - rzuca Gina. Spogląda na mnie przepraszająco. - Wygaduje byle co. Chodź, Nino. Chcesz picie i lody? -Bierze go za rękę i ciągnie w stronę holu pełnego stolików z przydymionego szkła i foteli obitych czarną skórą.

- Co, a ja nie dostanę lodów? - odzywa się Derek, kiedy szefowa oddala się poza zasięg słuchu. Ma budowę zapaśnika i niski, donośny głos. Podwinięta nogawka spodni odsłania łydkę, pomazaną smarem z roweru.

Jane, jedyna kobieta w zespole, podnosi z podłogi zwiędły kwiat.

- Właśnie. Napchać małego słodkościami, żeby dostał cukrowego haju i nie połapał się, że jego mamusia jest psychopatką.

- Witaj w rodzinie, Erin - mówi Cato. - Chodź, znajdziemy ci ten uniform.

W drodze przez wykładany kafelkami korytarz muszę biec truchtem, żeby dotrzymać mu kroku.

- No, to co ci wiadomo o „Roulette”? - rzuca Cato przez ramię.

- Niewiele. Tylko to, co od Harolda. - Nie wspominam o informacji, którą wczoraj wieczorem znalazłam w Google'ach:

 

Szef kuchni „Roulette” był prymusem w CIA[1], a umiejętności szlifował w „Le Bernardin” pod kierunkiem nieżyjące go już Gilberta Le Coze'a. (...) Łączy on francuską techniką z modernistycznym zacięciem i niewyczerpaną wyobraźnią, nadając nowy smak amerykańskiej kuchni. (...) W piwniczce win znajdują się takie skarby, jak petrus pomerol rocznik 1971, który znalazł się na orbicie Ziemi na pokładzie statku kosmicznego „Sojuz”.

 

- Pod względem popularności znajdujemy się obecnie na piątym miejscu w mieście - mówi Cato. - To znaczy, że nie ma spokojnych wieczorów ani pustych stolików. Mam nadzieję, że jesteś gotowa ciężko pracować.

Z tą stertą rachunków na biurku?

- Zdecydowanie. O ile potrafię. - Zrobię wszystko, byle tylko pozostać w mieszkanku ze stałym czynszem, które do tej pory wydawało mi się zjawiskiem niezmiennym i naturalnym.

- To lubię.

Otwiera wahadłowe drzwi i wchodzimy do kuchni.

- Oto - mówi - środek naszego małego wszechświatka. - Zatrzymuję się, ogłuszona widokiem kilometrów lśniących kafelków i nierdzewnej stali. Wszystko trzęsie się od szczęku garnków lądujących na palnikach, szumu wentylatorów i krzyków kucharzy. Przy potężnych, parujących piecach stoi ich co najmniej tuzin; pod sufitem kołyszą się wieszaki z wyszorowanymi patelniami.

- Ludzie, chcę wam przedstawić Erin! - krzyczy Cato.

Oglądają się, a ja podnoszę rękę.

- Cześć.

Cato recytuje imiona i funkcje, jakby słowa „garde-manger” i „poissonier” istniały w moim słowniku. Usiłuję ukuć dla każdego jakąś mnemotechniczną frazę, żeby mi się nie pomyliło, ale po „Lorenzo od sosów” i „oby wolny Phil” daję spokój. Phil obsługuje grilla, ma gęste, zjeżone brązowe włosy i błękitne oczy. Dziwne, że aż do tej chwili nie podejrzewałam, że dwurzędowe kucharskie bluzy są takie seksowne.

- Carl przyjdzie dopiero na zebranie personelu o piątej - informuje mnie Cato.

- Carl. Szef kuchni?

- Szef, komendant, półbóg, jak wolisz. Osobiście preferuję „kulinarnego faszystę”, ale wybór należy do ciebie.

Zaczynamy się wspinać stromymi schodami w głębi kuchni. Każdy stopień jest oklejony taśmą przeciwpoślizgową, a ściany są zbryzgane czymś w rodzaju zaschniętej kawy.

- Jeszcze nie znasz Steve'a, co? - pyta Cato.

- Jeszcze nie.

- To się przygotuj, bo zaraz poznasz. - Na szczycie schodów skręcamy i zatrzymujemy się za przymkniętymi drzwiami z napisem „Biuro”. Cato puka dwukrotnie.

- Steve?

Z wewnątrz dochodzi stłumiony jęk.

- No? Wchodź.

Widzę mięsiste nagie plecy, przykryty ręcznikiem tyłek, owłosione nogi i brązowe trampki. Steve leży na stole do masażu, twarzą do podłogi. Masażysta, muskularny facet w spodniach na sznurek i w klapkach, spogląda na nas z pretensją.

- To nie może poczekać? Wreszcie zaczął się rozluźniać.

- Chciałem tylko przedstawić Erin.

Steve podnosi głowę i obraca się do mnie obwisłym policzkiem.

- Cześć - mówi, z wysiłkiem przybierając przyjacielski ton. - Zapomniałem, że dziś przychodzisz. Cato cię oprowadza?

- Tak. Ma pan piękną restaurację.

- Mam nadzieję. Wystrój nieźle mnie kosztował. Za co należy podziękować mojej żonie. - Pada ciężko na leżankę. -

Później pogadamy dłużej. Teraz Alex musi ze mnie wymasować ostatnią imprezę na dwadzieścia osób.

- Jasne. Oczywiście.

Cato bierze mnie za łokieć i wyprowadza z gabinetu.

- Przepraszam. Zapomniałem, że czwartek to dzień masażu. - Pochyla się, wchodząc w niskie drzwi na końcu korytarza. - To tu. Ostatnia granica. Ciągle zapominam przynieść jakieś roślinki, żeby rozjaśnić pokój, ale mam za dużo zajęć z aktorstwa i tak dalej.

Pod jedną ścianą ciasnego pomieszczenia, jeszcze bardziej pomniejszonego przez ukośny sufit, ciągnie się rząd metalowych szafek. Wokół starego stolika stoją krzesła z porozrywaną tapicerką. Wygięty srebrny lichtarz blokuje jedyne okno, przez które napływa parne wrześniowe powietrze i hałas z Madison Avenue. Śmierdzi potem i dymem papierosowym.

Cato otwiera wąską szafkę i wyciąga obcisłą czarną spódnicę i białą koszulę z riuszkami.

- Armani - mówi, wręczając mi. - Zniszcz je, a będziesz miała sześć stów w plecy.

- Sześć stów?

- A czego się spodziewasz, żołnierzu? Ja jestem tu dopiero rok, a już noszę koszulę numer trzy. - Maca na oślep na górnej półce i rzuca mi paczkę z czarnymi rajstopami. - To na początek. Będziesz je poddawać ciężkim próbom, więc lepiej kup zapasowe.

- Dobrze - mówię, obiecując sobie, że odejdę stąd, zanim się podrą.

Cato wyjmuje z szafki ciemnoszary garnitur i liliowy jedwabny krawat, które wiesza na krześle.

- Mogę nie patrzyć, jeśli chcesz - mówi, rozpinając dżinsy. - A jak ci nie przeszkadza, to zrzucaj ciuchy. Wszyscy tak robimy.

Przebieramy się w niezręcznym milczeniu. O matko, ja chyba jednak naprawdę noszę ósemkę. Kiedy się odwracam,

Cato nie jest już przyszłym aktorem, który sobie dorabia na boku. Przeistoczył się w przystojnego, godnego profesjonalistę. Nawet jego jeżyk wydaje się bardziej stylowy. Przybija nasze karty i spogląda z niezadowoleniem na moje baletki.

- Mam nadzieję, że przyniosłaś inne buty.

Patrzę w dół.

- Bo co? Miałam mieć czarne, tak?

- Tak, ale wiesz, jak to jest, kiedy zaczynamy obsługiwać. Wszystko się wylewa i wysypuje, podłoga w kuchni jest śliska... jeśli nie będziesz miała gumowych podeszew, zaraz fikniesz.

- Jeszcze nigdy nie sprawiały mi kłopotów, ale... dobrze, jutro włożę inne.

- W porządku. Do zobaczenia na dole.

Cato wychodzi, a ja staję w uniformie przed usmarowanym dużym lustrem. Jest trochę krzywe, więc moja drobna broda praktycznie znika, a orzechowe oczy są szerzej rozstawione. Nawet włosy wyglądają inaczej - bardziej rude niż jasnobrązowe. Biorąc pod uwagę to, co zamierzam zrobić, nic dziwnego, że prawie się nie poznaję.

Może to jakieś przeznaczenie. Nigdy nie umiałam się zachować w restauracji, nawet kiedy zarabiałam masę pieniędzy i jadałam na mieście trzy razy w tygodniu. Miałam zwyczaj zmieniać stoliki, dawać niskie napiwki i rezerwować stoliki w kilku różnych restauracjach, by w ostatniej chwili wybrać jeden. I choć bym nigdy tego głośno nie powiedziała, traktowałam kelnerki z lekką wyższością. Do głowy by mi nie przyszło, że sama stanę się jedną z nich. Byłam zbyt inteligentna, żeby pracować w restauracji, zbyt pewna, że każda firma weźmie mnie z pocałowaniem ręki. Byłam tak pewna siebie, że odrzuciłam propozycje trzech posad, ponieważ nie odpowiadała mi pensja lub pozycja. To było ponad dwa miesiące temu.

Byłam idiotką. Upokarzał mnie powrót na stanowisko asystentki, ale przynajmniej chodziłabym we własnych ciuchach.

- A tak się dobrze zapowiadałaś - mruczę. - I popatrz, na co ci przyszło.

 

* * *

 

Złożyć rogi do środka... odwrócić i przesunąć zgodnie z ruchem wskazówek zegara...

Po czterdziestu pięciu minutach polerowania sztućców, szorowania blatów i czyszczenia kieliszków do wina, składam serwetki w piramidki nazywane biskupimi mitrami. Mimo szczegółowych instrukcji Cato osiągnęłam dość mizerne efekty. Jak to możliwe, że tyle razy jadałam w knajpach i nigdy nie zauważyłam tych serwetek? Czy zawsze mają tak skomplikowany kształt? Jak nauczę się obsługiwać gości, skoro nie radzę sobie z kawałkiem materiału?

...złóż dolną krawędź na górnej...

Powoli przebijam się przez stertę lnianych szmatek, a pozostali kelnerzy po trzy razy sprawdzają swoje rewiry. Oznacza to, że oglądają stoły pod wszystkimi możliwymi kątami, a potem robią mikropoprawki, przesuwając łyżkę lub kieliszek o milimetr w lewo. Ron gapi się na czarno-biały abstrakcyjny obraz, przymyka oko i delikatnie puka w jego górny róg.

- O, tak lepiej.

Sześć serwetek z głowy, przede mną dziesiątki następnych.

- Pokłócili się - słyszę głos Jane za plecami. - Gina chce, żeby jej matka z nimi zamieszkała, ale on się zaparł.

Cato chichocze.

- Stawiam dziesięć dolców, że do października się wprowadzi.

- Myślisz, że się rozwiodą?

- Gina nie ośmieliłaby się obrazić papieża.

- Dajcie spokój - odzywa się Ron. - Ich życie prywatne to nie nasza sprawa.

- Wiem. I dlatego jest taka interesująca - prycha Cato.

Słyszę cichy dzwonek i podnoszę głowę; Derek wyjmuje komórkę z kieszeni spodni. Mamrocze coś i ucieka na korytarz.

- Daj spokój - mówi. - Może mógłbym sobie pozwolić na lokal na Manhattanie, gdybym wziął jeszcze dwie prace i sprzedał nerkę. Myśl dalej.

- Ten facet oszalał - mruczy Jane. Ma prostą grzywkę, kończącą się tuż nad oczami i cerę, która chyba nigdy nie zaznała słońca.

- ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin