Awantura - Kraszewski Józef Ignacy.rtf

(339 KB) Pobierz

 

Awantura

Kraszewski Józef Ignacy

 

36 Maja 1884.

Magdeburg, w twierdzy.

Dlaczego państwo Pawłowiczowie, para gołąbków prawdziwa, choć oboje gołębie lata młodości dawno przeżyli, zwyczaj mieli ze Starego Miasta na przechadzkę wieczorną, chodzió- nie gdzieindziej jak do Ogrodu Krasińskich, tego smutnego, opuszczonego i zapomnianego kątka, pozbawionego wszelkiego wdzięku i ogołoconego ze wszelkiego życia — było rzeczą może dla nich samych niewytłómaczoną.

W późniejszych życia łatach nic łatwiejszego nad nad nabranie nałogu. Dosyć jest parę razy powtórzyć czynność jedną, aby się stała potrzebą.

Nie ęodzień mogli zacni małżonkowie pozwolić sobie przechadzki, ale jejmość, troskliwa

0              zdrowie męża, usiłowała go wyprowadzać na świeże powietrze — a nie było serdeczniej po- słuszniejszego męża nad pana Teofila Pawłowicza.

Przed laty wielu para ta szczęśliwych małżonków cieszyła się przyjściem na świat sy- naczka Lutka...

Dzieciak, ukochany przez rodziców, dochodził już, rozwijając się szczęśliwie, siódmego roku życia, gdy jedna z tych nieubłaganych słabości dziecięcych, które, jak jastrzębie na ptactwo małe, spadają na kolebki, wyrwałarz objęć zrozpaczonych rodziców jedyną ich pociechę.

Matka lub ojciec padliby byli ofiarą tej bole- leści okrutnej, jaka ich niespodzianie dotknęła, gdyby Salusia nie czuwała nad ukochanym jej Teofilem, a Teofil nie przemógł swojego żalu dla ratowania żony. Oboje kłamali pobożnie rezygnacyę, poczęli się uśmiechać do siebie, wyszukiwać dystrakcyi, rozrywek, zajęć, czuwać nad sobą i zwolna życie ich stało się znośnem.

Lat wiele przeszło od tej chwili tragicznej zgonu dziecięcia, w której oboje rodzice klęczeli załzawieni u zimnych zwłok Lutka. Pan Teofil starał się nie wspominać nawet dziecka, aby żony nie rozżalać, Salusia udawała wesołą, jakby zapomniała jedynaczka, ale oboje wskry- tości jeszcze tę stratę opłakiwali.

Bóg ich już później potomstwem nie pocieszył ; zostawszy parą gołębi osieroconych, żyć musieli już tylko dla siebie.

Smutne to było życie, pozbawione celu, bez przyszłości, bez możliwej pociechy. Szczęściem posiwiałe gołębie, związane węzłem wspólnej boleści, kochały się, może inaczej jak dawniej, ale kto wie, czy nie goręcej, niż kiedykolwiek.

Pani Pawłowiczowa zajmowała się domem, gospodarstwem, kuchnią, nawet interesami męża; pan Teofil, zaraz po śmierci dziecka wyrzekłszy się handlu, który wprzódy prowadził (towarami kolonialnemi), zlikwidowawszy i sprzedawszy resztki nie mógł się już wziąć do niczego. Brakło mu bodźca. Jakimś cudem żona potrafiła wmówić w niego, iż miał nietylko talent, ale nadzwyczajne upodobanie... w zajmowaniu się dyletanckiem zegarmistrzowstwem.

Rzeczywistą prawdę było, iż raz, nie mając nic do czynienia, Pawłowicz rozebrał stary zegarek Gugenmussa i potrafił go złożyć napo- wrót, nie bez mozołu i biedy wielkiej. Trzeba zaś wiedzieć, że ów Gugenmuss był po matce w jakiemś pokrewieństwie z Pawłowiczami.

Salusia wmówiła w męża łatwo, iż miał we krwi geniusz zegarmistrzowski. Udało się tym sposobem Pawłowiczowi zaszczepić fantazyę, która stała się lekarstwem przeciwko ' bezczynności

1              znaczną część dnia dozwalała mu spędzać przy stole, opatrzonym we wszystkie przybory, nad

reperacyą zegarków przyjacielskich, lub re- stauracyą najokropniejszych cebul, kupowanych zabezcen po tandetach u żydków.

Znali go już tak handelesowie, że wszystkie zdesperowane, stare sztuki (nazywane przez nią antykami) znosili panu Teofilowi, który płacił za nie po amatorsku, a im mocniej był zdezelowany taki antyk, tém większym tryumfem cieszył się Pawłowicz, gdy w téj ruinie na nowo rozbudził życie.

Niema ludzi szczęśliwszych w świecie nad monomanów — zbieraczy starożytności, ksiąg i wszelkich rupieci; niema szczęśliwszych nad tego rodzaju dyletantów, jakim był pan Teofil Pawłowicz.

Śmiano się z niego czasami, ruszano ramionami, rozpowiadając o tém dziwactwie, ale, ściśle biorąc, pan Teofil, gdy raz zegarmistrzow- stwo wziął do serca, mając to w charakterze, iż wszelką rzecz przedsięwziętą musiał zgłębić i zrozumieć, nie ograniczając się powierzcho- wnćm z nią obznajomieniem, stał się wcale biegłym i uczonym chronometrologiem. Sit venia verlo... bośmy je dla pana Teofila stworzyć musieli.

W żywieniu tego dziwactwa, fantazyi—bzika —jeżeli chcecie, dzielnie mu żona dopomagała... Sprowadzał książki, czytał i studyował, co pisano w tym przedmiocie, znał konstrukcyę najsławniejszych zegarów wieżowych, nie wyjmując ani weneckiego, ani strasburskiego.

Począwszy od najprostszego staroświeckiego z kukawką, do najbardziej skomplikowanego i mikroskopowego chronometrzyku, pan Teofil znał każdego organizm i najsubtelniejsze części składowe.

Ręka jego może w dopasowywaniu i delikatnych robotach nie miała wprawy i biegłości fachowego artysty, ale co do teoryi Pawłowicz nikomu się nie dał wyprzedzić. W skomplikowanych owych kunsztownych zegarkach, które nietylko godziny, minuty, sekundy, ale zmiany księżyca, miesiące, dnie tygodnia wskazują, a gotowe wydzwaniać minuty, (zegar bijący minuty oglądać można w Gdańsku, zkąd dawniej do Polski szły najdoskonalsze i najpiękniejsze zegary) Pawłowicz gospodarował jak u siebie w domu. Ale oczów psuć, przez cały boży dzień siedząc z lupą nad kółkami, które dopasowywać było potrzeba, nie mógł Pawłowicz, a raczej żona pozwolić na to nie chciała.

Brała go naówczas pod rękę (nie zapominając o parasolu w drugiej) i pod pozorem własnego zdrowia starała się zachować kochanego Teofilka oczy i umysł od zbytniego zatapiania się w arkanach mechaniki.

Ani pan Teofil, ani jego ukochana Salusia nie lubili wrzawy, zgiełku i zbyt ciekawych ludzkich oczu, woleli więc spokojny, opuszczony ogród Krasińskich.

W tych latach, gdy poczęli uczęszczać do niego, był on może w smutniejszym stanie zaniedbania, niż dzisiaj (chociaż nie wiemy naprawdę, jakim jest teraz, gdy to piszemy). Rzadko mogli się tam z kim spotykać, a nájzwyklej- «zém towarzystwem, o które się radzi nie radzi ocierali, bywały dosyć podejrzane pary dwu- płciowe, które zdała od ludzkich oczów naznaczały tu sobie schadzki.

Na niektóre z tych par spoglądała pani Pa- włowiczowa ze współczuciem, na inne z odrazą. Trafiały się bowiem tak niedobrane wiekiem istoty i takie wstrętne amory, iż nic w nich szlachetniejszego dopatrzeć nie było można.

Tej jesieni wszakże szczególną obojga ich zwróciła uwagę kobieta niepospolitej piękności, coś w ich oczach dystyngowanego mająca w sobie, a w dodatku przybywająca z synaczkiem, w wieku, który Lutka im przypominał.

Tego starczyło, aby zaślepić państwa Pawłowiczów i nie dać im dostrzedz, że w pięknej, wykrygowanćj, wymuszonej, nadającej sobie tony arystokratyczne pani, więcej było komedyi, niż dystynkcyi, więcej pozłoty, niż złota.

Całe jej obejście się z dzieckiem, choć niby czułe, troskliwe, dowodziło, że nie bardzo je kochać musiała, a mocno się nióm niecierpliwiła.

Chłopczyk był smutny, blady, strwożony, i bawił się piaskiem albo kółkiem widocznie przymuszony, z trwogą spoglądając ku matce, której ciemne, śliczne brwi groźnie się marszczyły, gdy oczy na dziecię zwracała.

Zwykle albo ją poprzedzał, lub przychodził pospiesznie po niej mężczyzna lat średnich, nie bardzo już świeży, przystojny, którego ubiór okazywał zamożność, a obejście się zdradzało wykwintniejsze wychowanie.

Zbliżał się on do niej z uszanowaniem, z obawą, i rozmowa toczyła się cicho, z wielką gorą- cością z jego strony, z wielkim chłodem i panowaniem nad sobą ze strony nieznajomej piękności.

Zdała jednak wszystkie jej odcienia po-za drzewami trudno było pochwycić. Uderzało to ciekawych Pawłowiczów i wydawało się im nie- wytłómaczonem, niezmiernie dziwnem, że dzieciak miał widocznie surowy rozkaz nie zbliżania się do matki, nie okazywania nawet niczem, że należał do niej w ciągu rozmowy z tym panem.

Chłopaczek więc krążył, szukając sobie zabawki, zdaleka; nudził się, biedował widocznie, a że małżeństwo nasze od początku ku niemu powzięło sympatyę. więc naprzód pani spróbowała zbliżyć się ku niemu.

Po dziecku można się było domyślać wychowania i stosunku z matką, nad czem Pawłowiczowie się nie zastanawiali, nie sięgając głęboko.

Chłopiec żywy, roztropny, nad wiek swój rozwinięty, musiał być surowem obejściem się matki zrażony dó ludzi. Obawiał się, nie ufał, uciekał, podejrzywał. Być mogło, że mu tśż zakazywano zbliżać się do obcych, gdyż z początku uchodził i chował się po kątach przed panią Pawłowi czową.

Łagodny uśmiech, przyniesione umyślnie ciastka i cukierki, w końcu nareszcie ośmieliły dzieciaka, chociaż pierwszego dnia, porwawszy, co mu dano, uciekł i skrył się w krzakach. Za drugim, czy trzecim razem, łagodna Salusia, w kątku zastąpiwszy go, potrafiła naostatek zawiązać niby rozmowę. Ale z niej się coś dowiedzieć nie było podobna; chłopiec bąkał niezrozumiałe półsłówka, jakby dla pozbycia się natrętnej pani, spoglądał na nią z ukosa i na migi najczęściej pytaniom jej odpowiadał.

Gdy się to działo w oddalonym kątku ogrodu, Pawłowicz stał na straży i mimowolnie szpiegował matkę, która niedaleko od bramy, nadzwyczaj żywą, przechadzając się, zwykła była prowadzić rozmowę, i łatwo się w niej mógł pan Teofil domyślać romansu, który wkrótce miał się rozwiązać.

Nieznajomy był nalegający i czuły; nieznajoma, pewna swej potęgi, dosyć dumnie i chłodno się z nim obchodziła. Niekiedy tylko za- lotnem spojrzeniem przymilając się, starała rozkochanego w swych więzach utrzymać. Że był rozkochanym zapamiętale, o tern nawet pan Teofil, niezbyt biegły w poznawaniu ludzi i rozczytywaniu się w ich fizyognomiach, był najmocniej przekonany.

Pawłowiczowa równie sympatyą, jak ciekawością pociągnięta była ku małemu chłopcu, gdyż nie mogła pojąć, dlaczego matka dziecku zakazywała zbliżać się do siebie i tak mało się o nie troszczyła. Spostrzegła także, iż gdy nikogo nie widziała przy sobie była dla chłopca niezmiernie surową i prawie niechętną, a gdy na nią patrzano, udawała czasem czułość dla oczów ludzkich, czułość, która synaczka, nie nawykłego do niej, prawie do łez przestraszała.

Wszystko to wyglądało tak zagadkowo, a dzieciak tak obojgu niby to przypominał Lutka, że się nim żywo bardzo zajmować zaczęli i dla niego prawie codziennie chodzili do ogrodu Krasińskich.

Trafiło się tak raz, iż mężczyzna, na którego piękna nieznajoma oczekiwała, nie przybył wcale. Chodziła gniewna i zniecierpliwiona, a w o- statku siadła, przywoławszy syna, na-ławce blizkiej Pawłowiczów, i chłopczyk stał się do

zawiązania pewnego rodzaju znajomości pozorem.

Jejmość z początku niechętnie odpowiadała, dosyć pogardliwie spoglądając na skromnych staruszków, lecz czy ją miłość ich dla dziecka ujęła, czy inna jaka pobudka skłoniła do tego, później raczyła Odpowiadać na zapytania.

Skarżyła się na swego Maksa, a razem i na jakieś niejasne okoliczności, położenie swe, kłopoty, często przeplatając skargi rozmaitemi, szumnie brzmiącemi imionami dawnych znajomości, stosunków i t. p. Skromni słuchacze powzięli ztąd wielkie wyobrażenie o nieznajomej, będąc pewni, że należała do najwyższej arystokracyi, i że tylko nieszczęśliwa jakaś miłość musiała ją w tak dwuznaczne wtrącać tajemnicze intrygi.              (D. c. n.)

Nie gorszyli się bardzo, gdyż wygadała się im z tem, że była wdową, a zatem mogła swobodnie sercem i ręką rozporządzać.

Od tego wieczora, spotykając się z nią w ogrodzie, Pawłowiczowie witali się jak znajomi, i chłopiec nietylko miał pozwolenie przechadzania się z niemi, ale polecenie, aby był we wszystkiem posłuszny.

— Mam tak ważne interesa na głowie, że mi Maks jest zawadą, wolę go nie mieć przy sobie i wdzięczną będę państwu, jeżeli mnie wyręczycie, ale proszę, abyście dla tego swawolni- ka państwo byli surowi.

Otrzymawszy pełnomocnictwo to, uszczęśliwiona stara Salusia przylgnęła po macierzyńsku do chłopca, który, zdziwiony czułością i słodyczą, jakich nigdy nie kosztował, zwolna zdawał się jakby do nowego, nieznanego rozbudzać życia.

Pani Pawłowiczowa już nim zupełnie była zawładnęła, gdy—stało się to późną jesienią— zaszedł wypadek niesłychany, niezrozumiały, który na przyszłe losy starych Pawłowiczów wywarł wpływ ogromny, stanowczy.

Wieczorem dnia tego piękna nieznajoma, poruszona, niespokojna, z oznakami niecierpliwości przyszła wcześniej niż zwykle do ogrodu. Wprost oczyma zaczęła szukać starych swoich dobrych znajomych, zbliżyła się do nich, i z jakimś pośpiechem, zwróciwszy się do Salusi, prosiła ją, aby godzinę jaką była łaskawą czuwać nad malcem, po którego ona wkrótce powróci, gdyż potrzebowała się oddalić i t. p.

Pawłowiczowa była tem uszczęśliwioną, mąż jej najuroczyściej przyrzekł stać na straży i pilnować chłopaka.

Matka pogroziwszy jeszcze Maksowi uśmiechnąwszy się zalotnie, grzecznie, ale zimno obojgu państwu, obwinęła się szalem czarnym i majestatycznym chodem królowej, ale z pośpiechem oddaliła się z ogrodu.

Prędko bardzo upłynęła godzina oznaczona, półtorej, dwie, w ogrodzie zrobiło się ciemno, nie było w nim żywej duszy, jesienny wiatr szeleścił chwilami, podnosząc do góry zeschłe liście, które okrywały ulice. Pawłowiczowie trochę strwożeni, nie pojmując co się stać mogło,

w końcu zmuszeni byli zabrać Maksa z sobą dó domu.

Sam pan Pawłowicz chciał natychmiast odwieźć go matce, ale—rzecz najosobliwsza—chłopak tego wieku nazwiska matki wcale nie wie- .dział, a mieszkania jej nie umiał opisać, ani oznaczyć, gdzie leżało. Mówił tylko, że stali w hotelu, ale że tego dnia matka rachunki opłaciła i wynieść się miała z niego.

Na dobitkę kłopotu, Pawłowiczowie, nie tający swojego nazwiska, nie mieli zręczności wyspowiadać się z niego przed piękną nieznajomą.

Wpadli więc w nadzwyczaj skomplikowaną awanturę, z której już , inaczej, jak z pomocą policyi i Kury erka Dmuszewskiego, wyjść nie mogli.

Sama jejmość ubolewała niezmiernie nad matką, malując sobie żywo niepokój, jakiego doznawać musiała, ale miło jej było dzieciaka sobie choć na kilkanaście godzin przywłaszczyć.

Nie wątpili oboje, że nazajutrz matka naturalnie się znaleźć musi.

Tymczasem w mieszkaniu staruszków ten przybysz, który wcale nie tęsknił za matką i niezbyt się troszczył o nią, znalazł się jak ryba w wodzie. Tu mu wolno było wszystko.

Kegularny porządek domowy, którym zegarki kierowały, dnia tego zupełnie został zapomniany, wywrócony.

Okazało się, że Maksik był głodny, że trzeba go było nakarmić, a potem pomyśleć o posłaniu i t. p.

Oboje starzy ofiarowali poduszki swoje, kołdry ; najlepszą kanapę wysłano pierzyną; stara Maryanna kucharka, młodsza Justysia zajęły się „znajdą” z namiętnością niezmierną. Pani Salomea dostała gorączki, Pawłowicz biegał jak oparzony. Maks zaś używał swobody i bezkarności, jak istota po długiej niewoli z więzów wyzwolona. Był w humorze doskonałym, latał pó pokoikach, przewracał wszystko, dokazywał, skakał, a na prędce ugotowanej wieczerzy tak sobie pozwolił, iż wkrótce po niej sennym padł, i do improwizowanego łóżka Justysia z panią rozbierać go musiały.

Nie umiem powiedzieć, jak spali tej nocy państwo Pawłowiczowie, a nawet czy, po północy ledwie przestawszy rozmawiać, zasnęli potem; to pewna, że pan Teofil wstał bardzo rano i, zaledwie napiwszy się kawy, którą się poparzył, wybiegł na miasto.

Pani Salomea korzystała z tego, aby się nacieszyć chłopcem, którego jej lada chwila odebrać miano. Umyła go, ubrała, nakarmiła i, zdawszy obiad na Maryannę, sama go krokiem nie odstępowała.

Stary Pawłowicz, dziecko Warszawy, znał tu wszystkich i, jako właściciel kamienicy, wiedział, gdzie kogo szukać, jakie dopełnić był powinien formalności. Rozpoczął więc pochód swój ocł biur, spodziewając się, że w któremkol- wiek z nich, znajdzie już wiadomość o matce.

Nigdzie jej nie było. Urzędnicy, słuchając opowiadania, dziwili się i ruszali ramionami. Zarywało to na bajkę.

Policya tylko wzięła mocno do serca historyę Maksa i zaprzątnęła się natychmiast poszukiwaniami po hotelach i t. p. Pawłowicz, zmęczony niewypowiedzianie, powrócił około południa do swej Salusi, przynosząc jej niespodziewaną wiadomość, że na żaden ślad trafić nie mógł.

Niezmiernie się tem uradowała kobiecina, ciesząc, że dłużej chłopca zatrzymać przy sobie będzie mogła.

Pawłowicz, nieco strwożony, zaczynał przypuszczać, że nieszczęście jakieś mogło spotkać piękną nieznajomą.

Z chłopca tysiącznemi pytaniami nic nad to wyciągnąć nie było można, iż ojca nie znał i nie pamiętał, że matka mieszkała długo na wsi.

0              świetnej, dostatniej, magnackiej, arystokratycznej przeszłości wcale mowy nie było. Owszem domyślać się musiano prawie niedostatku

1              wielkich jakichś utrapień.

Maks ze swojej przygody zupełnie był szczęśliwym, i mówił otwarcie, że wolałby aby z ty-

dzień jaki matka go szukała, a Pawłowiczowa za każcly taki wybryk pocałunkiem i uściskiem mu dziękowała.

Dzień upłynął w gorączkowem oczekiwaniu. Wieczorem urzędnik policyjny, dobry stary znar jomy pana Teofila, przyszedł mu dać znać, że trzeba było mieć cierpliwość...

Pilne poszukiwania po hotelach dozwalały wnioskować, że pewna osoba z synkiem w wieku Maksa, która wieczorem opuściła Warszawę, mogła być ową matką poszukiwaną.

Nazwisko jej, zapisane w księdze meldunkowej, tak było niewyraźne i, zdaje się, umyślnie zamazane, iż z niego nic się domyśleć nie było można.

Urzędnik nie taił, iż w tern wszystkiem mogła być intencya pozbycia się dziecka i rzecz z góry osnuta. Co w takim razie z niem się stać miało ?

Nie rozpaczano jednak jeszcze, iż się w dniu następnym coś da zdobyć wyszukać, ślad natrafić.

Maksik w ręce plaskał z radości, pani Salomea ucieszona ścikała go, Pawłowicz chodził zadumany.

Gdy poprzewracawszy w domu wszystko, na ostatek zasnął na kanapie jak wczoraj, starzy poczęli z sobą rozmowę bardzo poważną.

' Salusia uścisnęła najprzód męża, aby spędzić chmury z jego czoła, złożyła ręce i stanęła przed nim, mówiąc z zapałem :

              Wiesz, Teofilku, jestem przekonana, że to zrządzenie Boże, że to łaska Jego. Stało się coś niesłychanego, uważ sam, dziecko nam z nieba spadło...

              Ale nie może być, aby go nam nie odebrano... Gdzież na świecie taka matka wyrodna, któraby się pozbyć chciała własnej krwi.

              A któż wie, czy to była matka w istocie, czy przybrana opiekunka, i co tkwi w tej tajemniczej historyi? Cóż myślisz, jeżeli się nikt o Maksa nie upomni ?

Spojrzeli oboje na siebie, nie śmiejąc, mówić, co myśleli.

              Zaczekajmy — rzekł Pawłowicz po rozwadze — będzie na to dosyć czasu, gdy... gdy... rozwiąże się zagadka. Ja sądzę, że lada chwila matka się znajdzie. Mogło jej coś przeszkodzić, a wiedziała, że u nas dziecko będzie bez- piecznem.

Zamilkła Salusia, poszła się upewnić, że znajda spał spokojnie, pocałowała zarumienioną jego twarzyczkę, i dzień się tak zakończył, nic nie rozstrzygnąwszy.              (D. c. n.J

Następny, zamiast wyjaśnienia, przyniósł nowe zawikłania. W innym hotelu znalazła się jakaś pani z synkiem, która w tej samej porze oddaliła się z Warszawy, a nazwiska jej nie wiedziano wcale. Mówiono, że była z za Buga — wedle ówczesnego wyrażenia. Nad Bugiem stała jeszcze wówczas, później dopiero zniesiona za Cesarza Mikołaja, granica Królestwa.

Maks rozgospodarowywał się zupełnie w kamieniczce na Starem Mieście, o matce wcale nie myślał i nie tęsknił za nią. Wesół, ośmielony, zdawał się rachować na to, iż na zawsze u Pawłowiczów pozostanie. Dziki w początku dla przybranej, nowej matki, stał się nadzwyczaj czułym, rozbudziło się w nim długo uci- śnięte serce. Mówił otwarcie, że choć dawna mama była młodszą i piękniejszą, wolał nad nią daleko nową swą mamusię. Ta mu na wszystko pozwalała...

Gdy tydzień napróżnych poszukiwań i bałamutnych a sprzecznych upłynął, Pawłowiczowie serio poczęli myśleć, co zrobią z dziecięciem.

Pierwsza pani sama oświadczyła dobitnie i wyraźnie, że należało je przyswoić, usynowić, dać mu nawet nazwisko Pawłowicza, zająć się jego losem i podziękować Opatrzności, iż im pociechę ra starość zesłała, bo nie wątpiła ani na chwilę, że Maksik będzie ich pociechą i chlubą.

Pawłowicz zgodził się na to w zasadzie, a trwożył tem jedynie, aby, gdy się do chłopca przy-

wiążą, później im go nagle nie odebrano. W głowie mu się to pomieścić nie mogło, ażeby rodzina jaka dziecka się wyrzec, bądź co bądź, miała okrucieństwo.

Chłopak, według niego, mógł być chwilowo ciężarem, lecz, prędzej, później, tajemnięa odkrytą i Maks odebranym być musiał.

Po upływie kilku tygodni pani Salomea oświadczyła stanowczo, że zoajdę sobie przywłaszcza. Nadała mu imię Lutka, przyzwyczajając do zapomnienia nazwiska Maksa, propria motu sprawiła garderobę i bieliznę, kupiła łóżko, a nawet myślała już o nauczycielu, lecz pan Teofil, który zaniedbał nieco zegarmistrzowstwo, sam się ofiarował na pierwszego instytutom...

Chłopiec zmieniał się w oczach...

Niech ludzie mówią, có chcą, niema skuteczniejszego środka do rozwinięcia człowieka nad miłość rozumną...

Pani Salomea byłaby może psuła pieszczotami ukochanego, pan Teofil brał poważniej zadanie wychowania i, choć się do dziecka przywiązywał, nie chciał w niem widzieć zabawki dla siebie — myślał o przyszłości...

Upłynęły naprzód tygodnie, potem miesiące' całe, o matce Maksa nikt nie mógł nic pewnego wyśledzić. Wpadła jak w wodę. Było widocz- nem, że się chciała pozbyć dziecka, będącego zawadą jakąś, że się całkiem oddaliła z kraju...

Towarzysza nieznajomego, z którym miewała schadzki w Ogrodzie Krasińskich matka Maksa, choć fizyognomia jego mocno utkwiła w pamięci Pawłowiczowi, nigdzie już później nie spotkał.

W końcu roku można powiedzieć, że bezimiennego Maksa śladu już nie pozostało. Pawłowicz na prośby żony tak skutecznie się zajął usynowieniem formalnóm dziwnie zdobytego dziecięcia, iż z Maksa przeistoczyło się ono legalnie na Lutka Pawłowicza. Umyślnie nawet pozacierano ślady pochodzenia, poprzekręcano daty, aby się ubezpieczyć od pretensja, których pan Teofil zawsze się jeszcze obawiał.

W ciągu tego roku sam Maks-Lutek tak dziwnie zapomniał o swej przeszłości smutnej, jak gdyby od kolebki zawsze bjd synem ukochanych państwa Pawłowiczów.

Dziecię było zaprawdę niepospolicie obdarzone, ale krew jakaś nieznana w niem grała. Można się było i cieszyć i smucić wróżbami przyszłości.

Dobry, przywiązujący się, pojmujący wszystko łatwo, ale nie zbyt lubiący pracę, nowy Lu- tek miał gusta arystokratyczne, upodobanie do elegancyi, płochy był, roztrzepany i zapowiadał egoistę, dzięki pomocy pieszczot przybranej, a przywiązanej aż do szaleństwa matki, która nm się w niczem sprzeciwiać nie dozwalała.

Śliczna twarzyczka, uderzająca wszystkich, czyniąca go ulubieńcem kobiet, także do rozwinięcia w nim próżności dopomagała.

Był to pąniczyk w zarodku, co Pawłowicza smuciło, lecz milczał, aby nie trwożyć i nie martwić żony, która w dziecku wszelkie widziała doskonałości i najświetniejsze obietnice na przyszłość.

Słówko jeszcze o majątkowem położeniu poczciwych dwojga przybranych rodziców opuszczonego dziecięcia.

Kamieniczka na Starem Mieście, zachowująca jeszcze dobrze wszystkie cechy swej budowy XVI wieku, przerobionej w XVII, choć od frontu niepozorna, miała za sobą plac dość znaczny, budowę obszerną, i ze dwoma sklepami na dole a czterema piętrami czyniła dochód piękny i miała wartość niemałą; nie było przykładu, aby tu lokal który stał pustkami.

Oprócz domu, Pawłowicz, gdy handel swój sprzedał, pościągawszy różne drobne należności, dpszedł do półtorakroć sta tysięcy złotych kapitału.

Wydatki obojga, nawet licząc w to fantazye zegarkowe pana Teofila, nigdy nie wyczerpywały dochodów, tak że w chwili usynowienia sieroty, mogli co rok coś zaoszczędzonego dokładać do zasobu.              x

Byli to wuęc ludzie bardzo zamożni, ale do

statek bynajmniej nie zmienił trybu ich życia skromnego.

Na wychowanie nowego Lutka mogli łożyć wiele, nie czyniąc uszczerbu fortunie.

Dla pani Salomei nie było w świecie nic za drogiego dla Lutka, nic, czegoby on wart nie był...

Upłynął lat dziesiątek z górą.

Hrabia Strzelecki w zapusty dawał wieczór,

0              którym zawczasu mówiono, że zaćmi wszystkie świetności karnawału, nadzwyczaj ożywionego.

Warszawa pod względem przepychu, elegan- cyi, blasku swych uczt i zabaw, nie ustępuje bynajmniej, a przynajmniej nie radaby być gorszą od wykwintnego Paryża.

Nie jest tu żadną osobliwością sprowadzanie kuchmistrzów i potraw z nad Sekwany, całych pakunków kwiatów ż grodu kwiecistego Nicy, sukni od najsławniejszego konfekcyonisty, błyskotek z najpierwszych magazynów, w których szczególniej drogo je opłacać potrzeba.

Nie dać się zaćmić, okazać swą możność i nieopatrzną rozrzutność, należało długo — bodaj nie do dziś dnia — do tradycyi miejscowych.

Hrabia Strzelecki, niegdyś bardzo bogaty, od czasu swego drugiego ożenienia—jak mówiono — był już prawie zrujnowanym. Podróże i pobyty długie za granicą, niezmierna marnotra- wność słynnej z piękności hrabiny, dobrodu- szność rozkochanego w niej męża, rozmaite gospodarskie i spekulatorskie niepowodzenia, miały, wedle głosu powszechnego, tak nadwerężyć hrabiego fortunę, iż najsmutniejszych następstw się spodziewano.

O tern jednak szeptano po cichu, a tryb życia obojga państwa zdawał się naumyślnie tak urządzonym, aby pogłoskom kłam zadawał...

Nikogo to z dobrze poinformowanych nie uwodziło, ale hrabia i hrabina łudzili się może, iż tym sposobem katastrofie, jeśli nie zapobiegną, to ją przynajmniej odroczą.

Dobra hrabiego Strzeleckiego leżały w części małej w Królestwie, znaczniejszy ich kompleks na Wołyniu i w Galicyi.

Niegdyś był to majątek magnata, ale, jak wiele innych, obciążony został w końcu XVIII w.

1              odtąd nietylko ciężarów pozbyć się nie mógł,. ale ciągle mu ich przybywało. Rozmaite finan- • sowę operacye, obmyślone dla ratunku, skutko-. wały, jak te lekarstwa rozpaczliwie chorych, które sił resztki chwilowo podnoszą, kosztem przyszłości.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin