050. L. Neil Smith - Lando Calrissian i Myśloharfa Sharów.pdf

(734 KB) Pobierz
L. NEIL SMITH
LANDO CALRISSIAN I MYŚLOHARFA SHARÓW
Przekład Andrzej Syrzycki
Dedykuję tę książkę Robertowi Shea i Robertowi Anionowi Wilsonowi.
PROLOG
- Sabak!
Panował nieprawdopodobny żar. Młody hazardzista rzucił karty-płytki na blat stolika.
Później, nie okazując entuzjazmu, zgarnął to, co dzięki nim zyskał, a co stanowiło mizerny
dodatek do równie mizernych sum, jakie udało mu się wygrać tego wieczora. Coś w okolicach
mało przekonujących pięciuset kredytów.
Pomyślał, że może była to wina panującego żaru. A może tylko jego wyobraźni.
Ta przeklęta asteroida, Oseon Dwa Tysiące Siedemset Dziewięćdziesiąt Pięć, krążyła bliżej
słońca niż inne skalne bryły, i może właśnie dlatego nie zapomniano o wyposażeniu jej we
wszystkie konieczne urządzenia klimatyzacyjne i umilające życie, w jakie zaopatrzono pozostałe
skały systemu Oseona. Pomimo to niemal czuło się bezlitosny słoneczny wicher, smagający jej
zeschniętą i spękaną powierzchnię, czuło się promieniowanie, przesiąkające przez jej żelazowo-
niklową skorupę, a także czuło się niepożądaną energię, wypromieniowywaną przez ściany
każdego pomieszczenia.
Szczególnie tego.
Tubylcy chyba także to odczuwali. Przed mniej więcej dwiema godzinami, zanim karty
rozdano po raz trzeci, niektórzy zaczęli sprawiać wrażenie, że bardzo chętnie zdjęliby wszystko z
wyjątkiem krótkich spodenek i podkoszulków. Wyglądali na równie zmęczonych i
przygnębionych, jak młody hazardzista, który właśnie pociągnął łyk płynu ze szklaneczki.
Dobrze chociaż, że nie musiał zastanawiać się nad tym, co pije. Rzecz jasna, żaden z graczy ani
myślał o piciu jakiegokolwiek trunku. Większość zadowalała się po prostu wodą z lodem.
W pewnej chwili kropelki wilgoci, perlące się na zewnętrznej stronie szklanki, złączyły się
w większe krople i spłynęły po nadgarstku do wnętrza rękawa obszytego złotym galonem
munduru.
Co za życie! Oseon Dwa Tysiące Siedemset Dziewięćdziesiąt Pięć wyglądał na oazę
ubóstwa, kryjącą się w samym sercu raju plutokratów. Niegościnna asteroida, z której wnętrza
wydobywano drogocenne minerały, okrążała podobne do rozpalonego pieca słońce. Po drodze
przelatywała jednak przez gwiezdny system planetarny, w którym roiło się od kasyn, domów
uciech, i ośrodków wczasowych. Z większości tych rozrywek korzystali tylko najbogatsi ludzie
galaktyki, tacy jak wędrowni handlarze starzyzną.
W tej chwili jednak hazardzista żałował, że kiedykolwiek dowiedział się o tym miejscu. Tak
to jest, pomyślał, kiedy polega się na zdaniu urzędników, zatrudnionych w kosmoporcie. Strużka
potu ściekła mu po szyi i zniknęła za stojącym kołnierzem półoficjalnego munduru. Kto
powiedział, że górnicy, wydobywający surowce z wnętrz asteroid, zawsze zaliczają się do
bogaczy?
Nie mówiąc ani słowa, przetasował bardzo grubą talię raz, dwa, trzy razy, a potem jeszcze
dwukrotnie. Miał wrażenie, że odprawia jakiś zawiły rytuał. Później podsunął karty spoconemu
graczowi, siedzącemu po prawej stronie, aby ten niedbałym ruchem je przełożył, po czym zaczął
rozdawać. Kiedy wszyscy otrzymali po dwie, uzbroił się w cierpliwość i czekał, aż amatorzy
obliczą liczby swoich punktów. Bez względu na to, czy było tak w istocie, czy tylko mu się
wydawało, odnosił wrażenie, że panujący żar spowalniał ich procesy myślowe.
Wszyscy dołożyli stawki do tego, co już znajdowało się na stole. Nie była to fortuna dla
nikogo - może z wyjątkiem obawiających się ubóstwa uczestników wieczornych konkursów
matematycznych z rachunku prawdopodobieństwa. Jedynie oni mogli uważać, że hazardzista jest
kimś w rodzaju romantyka, zawodowego poszukiwacza przygód, który dysponuje własnym
gwiezdnym statkiem i cieszy się opinią nieprawdopodobnego szczęściarza.
Młodzieniec ze smutkiem uświadomił sobie, że ci zaściankowi łowcy mikroskopijnych sum
kredytów rozpaczliwie starają się wywrzeć na nim wrażenie. Musiał przyznać, że ich starania nie
są całkiem bezowocne. Pomyślał, że jeżeli nadal gra potoczy się o tak małe stawki, będzie
musiał wyjąć źródło zasilania z elektrycznej golarki i dołączyć je do pokładowego zasobnika
energetycznego, tylko po to, aby móc wystartować z tej zapomnianej przez Jądro asteroidy.
Należałoby zacząć od tego, że gwiezdnego statku, którego był właścicielem, nie nabył za
gotówkę. Po prostu wygrał go w czasie innej partii sabaka, zorganizowanej w gwiezdnym
systemie, który odwiedził na krótko przedtem, zanim trafił na tę skalną bryłę. Musiał jednak
zdobyć trochę gotówki, jeżeli zamierzał nim dokądkolwiek polecieć. Na razie wszystko
wskazywało na to, że na wygraniu statku stracił, i to wcale niemało.
Spojrzawszy na swoje karty, stwierdził, że dał sobie minus dziewięć punktów. Trzymał
Równowagę i dwójkę szabel. Nawet w najkorzystniejszych okolicznościach nie było to nic
szczególnego, ale sabak należał do losowych gier, w których szczęście mogło nagle uśmiechnąć
się do gracza albo go opuścić, już w chwili najbliższej zmiany waloru pojedynczej karty. Albo
nawet bez takiej zmiany... Z drżeniem serca obserwował, jak diabeł, który nigdy nie
znieruchomiał na awersie karty, migocze, rozmazuje się i znika, by po chwili zamienić się w
siódemkę klepek.
To dawało mu minus cztery punkty. Niewielki postęp, ale zawsze postęp. Przyjrzawszy się
leżącej na blacie stolika puli, dołożył do niej żeton trzydziestokredytowy, nie zdecydował się
jednak na podwyższenie stawki.
Zmiana, jakiej właśnie był świadkiem, oznaczała także, że poprzednia siódemka klepek,
którą mógł dostać jakiś inny gracz albo która leżała spokojnie gdzieś w nierozdanej części talii,
przemieniła się w coś innego. Młody hazardzista spojrzał po kolei na zaczerwienione i spocone
twarze pozostałych graczy, ale nie wyczytał z nich absolutnie niczego. Każda z siedemdziesięciu
ośmiu kart-płytek zmieniała walor w losowo określanych chwilach, chyba że spoczywała
nieruchomo, położona awersem do góry w obrębie płytkiego interferencyjnego pola pośrodku
blatu stołu. Sabak zaliczał się zatem do gier dynamicznych i szarpiących nerwy.
Mimo to młodzieniec znajdował w niej spokój i odprężenie. Zazwyczaj.
- Proszę o kartę, kapitanie Calrissian.
Vett Fori, odziana w połatane i wypłowiałe drelichy uczestniczka gry, siedząca po lewej
stronie hazardzisty, pracowała jako główna nadzorczym kopalń asteroidy. Była drobną kobietą w
nieokreślonym wieku, sprawiającą wrażenie nieustępliwej. Mimo to na jej pobrużdżonej i
wiecznie zmartwionej twarzy potrafił gościć zdumiewająco łagodny uśmiech. Grała o bardzo
wysokie stawki -a przynajmniej wysokie dla pozostałych graczy - ale ciągle przegrywała.
Najwyraźniej martwiło ją coś jeszcze oprócz nieznośnego żaru. Na blacie stolika obok jej łokcia
spoczywało nie zapalone cygaro.
- Proszę, mów mi Lando - odparł młody hazardzista, wręczając jej następną kartę -płytkę. -
„Kapitan Calrissian" brzmi, jakbym był jednookim odszczepieńcem, dowódcą imperialnego
pancernika. Tymczasem mój „Sokół Milenium" jest tylko niewielkim zmodyfikowanym
frachtowcem i to w dodatku, jak sądzę, całkiem starym.
Mówiąc to, nie przestawał obserwować kobiety. Miał nadzieję, że jakiś gest albo grymas
powie mu, jaką kartę dostała. Nic z tego.
Z przeciwnej strony stołu doleciał odgłos nosowego chichotu. Arun Feb, asystent pani
nadzorczyni, także otrzymał jedną kartę. Pośrodku zatłuszczonej kamizelki, na wystającym
Zgłoś jeśli naruszono regulamin