Cook Robin - Zabójcza kuracja.rtf

(2330 KB) Pobierz
Robin Cook

Robin Cook

 

 

 

ZABÓJCZA KURACJA

 

 

 

 

 

 

Przełożyła Magda Pietrzak- Merta

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Opowieść ta jest całkowicie fikcyjna. Opisane tutaj wydarzenia, jak również miejsca i postaci, zostały wymyślone. Jeśli nawet autor użył jakiejś prawdziwej nazwy, to nie w celu przedstawiania konkretnych miast czy osób. Nie chciał też sugerować, że opisane tu zdarzenia rzeczywiście miały miejsce.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Książkę tę dedykuję

duchowi reform w służbie zdrowia

oraz świętości, jaką są stosunki

między pacjentem a lekarzem.

Żywię gorącą nadzieję, że obie te sprawy

nie muszą się wzajemnie wykluczać.

 

 

 

 

 

 

Prolog

 

 

Siedemnasty lutego był pechowym dniem dla Sama Flemminga.

Sam uważał siebie za człowieka, któremu zawsze dopisywało szczęście. Jako broker jednej z głównych firm przy Wall Street już w wieku lat czterdziestu sześciu stał się bardzo zamożny. Wówczas, jak hazardzista, który wie, kiedy należy wycofać się z gry, zabrał zarobione przez siebie pieniądze i uciekł z betonowych kanionów Nowego Jorku na północ, do idyllicznego Bartlet w Vermont. Tam zaczął wreszcie robić to, o czym marzył przez całe życie: malować.

Jedną z podstaw wiary, że sprzyja mu szczęście, stanowiło dla Sama dobre zdrowie, dopóki siedemnastego lutego, o godzinie wpół do piątej, nie stało się coś dziwnego. Liczne molekuły wody w jego komórkach zaczęły rozpadać się na dwie części: stosunkowo nieszkodliwy atom wodoru oraz wysoce reaktywny, niszczycielski wolny rodnik hydroksylowy.

W odpowiedzi na owe molekularne reakcje u Sama uruchomił się system obrony komórkowej. Jednak tego szczególnego dnia mechanizmy obronne zwalczające wolne rodniki szybko się wyczerpały i nawet takie przeciwutleniacze jak witaminy E, C oraz beta-karoten, które codziennie skrupulatnie łykał, nie zdołały powstrzymać tej nagłej, druzgoczącej nawałnicy.

Wolne rodniki hydroksylowe zaczęły atakować jego ciało i wkrótce w błonie dotkniętych chorobą komórek zabrakło płynu i elektrolitów. W tym samym czasie niektóre z komórkowych enzymów proteinowych zaczęły się rozszczepiać i inaktywować. Zaatakowanych zostało także wiele molekuł DNA, co spowodowało zniszczenie pewnych genów.

Leżąc w łóżku w Bartlet Community Hospital, Sam nie był świadomy toczącej się wewnątrz jego komórek walki na śmierć i życie, odczuwał jedynie jej następstwa: podwyższoną temperaturę, burczenie w brzuchu i początki zastoju krwi w klatce piersiowej.

Kiedy tego samego popołudnia lekarz Sama, doktor Portland, przyjechał go odwiedzić, zaniepokoił się wysoką gorączką pacjenta. Osłuchawszy go, próbował powiedzieć mu, że wystąpiły pewne komplikacje i szybki powrót do zdrowia po operacji złamanego biodra został niespodziewanie zakłócony przez zapalenie płuc. Najwyraźniej jednak słowa lekarza wcale do Sama nie docierały. Nie zareagował na wiadomość o przepisaniu antybiotyku, apatycznie też przyjął zapewnienia o rychłym wyzdrowieniu.

Co gorsza, prognozy doktora nie sprawdziły się. Antybiotyk nie zdołał powstrzymać rozwijającej się infekcji. Stan Sama nigdy nie polepszył się na tyle, by mógł uświadomić sobie ironię losu: uszedł z życiem dwóm rabusiom, którzy napadli go w Nowym Jorku, przeżył rozbicie się samolotu czarterowego w hrabstwie Westchester i wyszedł cało z karambolu czterech samochodów na New Jersey Turnpike - wszystko po to, by umrzeć na skutek komplikacji wynikłych po upadku na oblodzonej ścieżce przed sklepem żelaznym Staleya w Bartlet w Vermont.

 

 

Czwartek, 18 marca

 

Stojąc przed najważniejszymi pracownikami Bartlet Community Hospital, Harold Traynor milczał dostatecznie długo, by rozkoszować się tą chwilą. Właśnie przywołał zebranych do porządku. Zgromadzeni posłusznie ucichli i wszystkie spojrzenia skierowały się w jego stronę. Poświęcenie, z jakim wypełniał obowiązki prezesa zarządu szpitala, stanowiło dlań prawdziwy powód do dumy, dlatego też napawał się podobnymi momentami dotąd, aż poczuł, iż jego osoba budzi lęk.

- Dziękuję wam wszystkim za przybycie w ten śnieżny wieczór - powiedział. - Zwołałem to zebranie, by udowodnić wam, jak poważnie zarząd szpitala traktuje tę okropną napaść na siostrę Prudence Huntington na dolnym parkingu w zeszłym tygodniu. Fakt, że gwałt został na szczęście udaremniony dzięki przypadkowemu pojawieniu się jednego ze strażników, w żaden sposób nie zmniejsza powagi sytuacji.

Traynor umilkł, patrząc znacząco na Patricka Sweglera. Dowódca straży szpitalnej odwrócił wzrok, unikając oskarżycielskiego spojrzenia szefa. Napad na pannę Huntington był trzecim tego rodzaju wypadkiem w ciągu ostatniego roku i ze zrozumiałych względów Swegler czuł się za to odpowiedzialny.

- Trzeba położyć temu kres! - stwierdził dramatycznie Traynor, zerkając na Nancy Widner, przełożoną pielęgniarek. Wszystkie trzy ofiary były jej podwładnymi. - Bezpieczeństwo personelu jest naszą największą troską - dodał, przenosząc wzrok z Geraldine Polcari, kierowniczki kuchni, na Glorię Suarez, szefową intendentów. - Zarząd zaproponował więc, aby na terenie niższego parkingu powstał wielopoziomowy garaż, połączony bezpośrednio z głównym budynkiem szpitala. Byłby on porządnie oświetlony i wyposażony w kamery.

Traynor skinął głową w stronę Helen Beaton, dyrektora administracyjnego szpitala. Na dany znak kobieta zdjęła tkaninę okrywającą stół konferencyjny. Oczom zebranych ukazał się szczegółowy architektoniczny model już istniejącego kompleksu szpitalnego wraz z proponowanym, dwupiętrowym, obszernym garażem, usytuowanym na tyłach głównego budynku.

Wśród licznych pomruków aprobaty Traynor obszedł stół dookoła i stanął tuż obok modelu. Stół konferencyjny często służył do prezentowania sprzętu medycznego, którego zakup rozważano, dlatego też Traynor musiał najpierw usunąć stos lejkowatych sond, żeby wszyscy mogli lepiej zobaczyć makietę. Powiódł wzrokiem po zebranych. Wszystkie oczy utkwione były w modelu; wszyscy też - oprócz Wernera Van Slyke'a - wstali z miejsc.

Parkowanie zawsze stanowiło problem w Bartlet Community Hospital - szczególnie przy brzydkiej pogodzie. Traynor wiedział, że jego projekt zyskałby poparcie nawet bez serii napadów na dolnym parkingu. Tak jak przewidywał, wszystko potoczyło się po jego myśli. Zgromadzeni odnieśli się do pomysłu entuzjastycznie. Tylko ponury Van Slyke, odpowiadający za aparaturę i konserwację budynków, pozostał niewzruszony.

- O co chodzi? - zapytał Traynor. - Czyżby nie podobał ci się ten projekt?

Van Slyke popatrzył na Traynora z nieodgadnionym wyrazem twarzy.

- No więc? - powtórzył z napięciem prezes zarządu. Van Slyke irytował go. Nigdy nie lubił tego zamkniętego w sobie, mrukliwego człowieka.

- Jest w porządku - odparł ponuro Van Slyke.

Niespodziewanie drzwi sali konferencyjnej otworzyły się gwałtownie, z hałasem uderzając o przykręconego do podłogi odboja. Wszyscy, włącznie z Traynorem, podskoczyli.

W progu stanął Dennis Hodges, energiczny, krępy, siedemdziesięcioletni mężczyzna o grubo ciosanych rysach twarzy i wyblakłej cerze. Nos miał różowy, kartoflowaty, oczy zaś paciorkowate i kaprawe. Ubrany był w ciemnozieloną, wełnianą marynarkę i pogniecione sztruksowe spodnie. Na głowie miał oproszoną śniegiem czapkę myśliwską w czerwoną kratę.

Nie ulegało wątpliwości, że Hodges jest wściekły. Z daleka czuć było od niego alkohol. Zimnymi jak lufy rewolwerów oczyma wodził przez chwilę po zebranych, po czym utkwił wzrok w prezesie zarządu.

- Chciałbym porozmawiać z tobą na temat kilku moich byłych pacjentów, Traynor. Z tobą także, Beaton - powiedział, rzucając kobiecie przelotne, niechętne spojrzenie. - Nie wiem, jakiego rodzaju szpital chcecie tu stworzyć, ale mogę wam powiedzieć, że ani trochę mi się to nie podoba!

- Och, nie! - jęknął prezes, ochłonąwszy nieco po nieoczekiwanym wtargnięciu Hodgesa. Zaskoczenie szybko Ustąpiło miejsca irytacji. Pośpieszne rozejrzenie się po sali upewniło go, że inni podzielają jego uczucia.

- Doktorze Hodges... - zaczął, za wszelką cenę starając się, by zabrzmiało to uprzejmie. - Sądzę, że łatwo spostrzec, iż odbywa się tu zebranie. Gdyby był pan tak dobry i opuścił tę salę...

- Nie obchodzi mnie, do diabła, co tutaj robicie - warknął Hodges. - Cokolwiek by to było, jest nieważne w porównaniu z tym, jak ty i cały zarząd postępujecie z moimi pacjentami. - Sztywnym krokiem podszedł do Traynora, który instynktownie odchylił się do tyłu. Bijący od przybysza zapach whisky stał się jeszcze bardziej intensywny.

- Doktorze Hodges! - powiedział z nie skrywaną złością prezes zarządu. - Nie czas teraz na awantury. Będę szczęśliwy, mogąc spotkać się z panem rano i wysłuchać wszystkich zażaleń. A teraz proszę być tak miłym i opuścić nas. Musimy zająć się innymi sprawami...

- Chcę porozmawiać teraz! - wrzasnął Hodges. - Nie podoba mi się to, co ty i twój zarząd tutaj wyprawiacie!

- Posłuchaj, stary głupcze - przerwał mu Traynor. - Ścisz głos! Nie mam zielonego pojęcia, o co ci chodzi. Ale powiem ci, co robimy: nadstawiamy karku, walcząc, by ten szpital nadal mógł działać. A to nie jest w tych czasach łatwe zadanie. Dlatego czuję się dotknięty, kiedy ktoś postępuje odmiennie. A teraz bądź rozsądny i zostaw nas w spokoju. Mamy jeszcze trochę pracy.

- Nie mam zamiaru czekać - upierał się Hodges. - Porozmawiam z tobą i Beaton teraz! Pielęgniarki, kuchnię, intendentów oraz inne nonsensy możesz odłożyć na później. To, z czym przyszedłem, jest ważniejsze.

- Ha! - wykrzyknęła Nancy Widner. - To doprawdy iście w pańskim stylu, doktorze Hodges, wdzierać się tutaj i twierdzić, że sprawy pielęgniarek nie są ważne. Uświadomię więc panu...

- Dajcie spokój! - powiedział Traynor, unosząc rękę w pojednawczym geście. - Nie urządzajmy awantur. Prawdę mówiąc, doktorze Hodges, właśnie rozmawialiśmy o napadzie, który miał miejsce w zeszłym tygodniu. Mężczyzna w narciarskich goglach znowu usiłował zgwałcić pielęgniarkę. Jestem pewien, iż nie uważa pan gwałtu oraz dwóch prób jego dokonania za rzecz nieważną.

- To jest ważne - zgodził się Hodges. - Ale nie aż tak. Poza tym problem gwałtów to sprawa wewnątrzszpitalna.

- Chwileczkę! - przerwał mu Traynor. - Sugeruje pan, że wie, kto jest gwałcicielem?

- Można to tak nazwać - odrzekł Hodges. - Mam pewne podejrzenia. Ale w tej chwili nie będę o nich dyskutował. Teraz interesują mnie wyłącznie moi pacjenci. - Ze wzburzeniem pomachał trzymanymi w dłoni papierami.

- Nie pojmuję, jak ma pan czelność wdzierać się tutaj, jakby był pan właścicielem tego miejsca, i decydować, co jest ważne, a co nie! - skrzywiła się z pogardą Helen Beaton. - Proszę pamiętać, że nie jest pan już administratorem szpitala.

- Dzięki, że zwróciła mi pani na to uwagę - odparł Hodges.

- Dobrze, już dobrze - westchnął z rezygnacją Traynor. Jego zebranie przerodziło się w kłótnię między pracownikami. Podniósł rzucone przez Hodgesa na stół papiery, i wsunąwszy mu je z powrotem do ręki, poprowadził lekarza w stronę drzwi. Doktor z początku opierał się, ale w końcu pozwolił wyprowadzić się z sali.

- Musimy porozmawiać, Haroldzie - powiedział, kiedy obaj znaleźli się już w holu. - To poważna sprawa.

- Jestem tego pewien - oświadczył Traynor, starając się, by zabrzmiało to szczerze. Wiedział, że będzie musiał wysłuchać narzekań. Hodges administrował szpitalem już w czasach, gdy Traynor był jeszcze w szkole średniej. Przyjął tę funkcję, mimo że większość lekarzy wolała wówczas nie brać na siebie takiej odpowiedzialności. W ciągu trzydziestu lat pełnienia swych obowiązków przeobraził Bartlet Community Hospital z małego szpitalika w prawdziwe centrum medyczne. Kiedy trzy lata temu ustąpił ze stanowiska, przekazując je Traynorowi, była to już ogromna placówka.

- Cokolwiek masz na myśli - rzekł Traynor - z pewnością może to poczekać do jutra. Porozmawiamy o tym w czasie lunchu. Zaproszę także Bartona Sherwooda i doktora Delberta Cantora. Jeśli to, co masz mi do powiedzenia, dotyczy podjętych przez nas ostatnio decyzji, a sądzę, że tak właśnie jest, najlepiej będzie, gdy pomówisz także z wiceprezesem zarządu i szefem personelu. Zgodzisz się ze mną?

- Chyba tak - odparł niechętnie Hodges.

- A więc umowa stoi - powiedział pogodnie Traynor, kierując się z powrotem w stronę sali konferencyjnej, w nadziei, że uda mu się jeszcze uratować zebranie, skoro Hodges przystał na inny termin rozmowy. - Skontaktuję się z nimi jeszcze dziś wieczorem.

- Nie kieruję już szpitalem - dodał Hodges - ale wciąż czuję się odpowiedzialny za to, co się w nim dzieje. Pamiętaj też, że gdyby nie ja, nie zostałbyś członkiem zarządu, a tym bardziej jego prezesem.

- Wiem o tym - odparł Traynor. - Ale czasem zastanawiam się - zażartował - czy dziękować ci, czy też przeklinać cię za ten podwójny honor.

- Obawiam się, że władza uderzyła ci do głowy - stwierdził Hodges.

- Och, daj spokój! - obruszył się Traynor. - Co masz na myśli, mówiąc: "władza?" To zajęcie nie oznacza niczego prócz jednego bólu głowy za drugim.

- Ale bądź co bądź zawiadujesz budżetem wynoszącym sto milionów dolarów - przypomniał mu Hodges. - Poza tym szpital jest instytucją zatrudniającą w tej części stanu najwięcej ludzi. A to wszystko oznacza władzę.

- Oznacza raczej ciągły miecz nad głową - zaśmiał się nerwowo Traynor. - Ale i tak powinniśmy być szczęśliwi, że w ogóle mamy pracę. W przeciwieństwie do dwóch naszych konkurentów, o czym zapewne nie muszę ci mówić. Valley Hospital został zamknięty, a Mary Sackler zamieniono na dom opieki społecznej.

- Co z tego, że szpital nadal istnieje, skoro widzę, iż ci, od których dostajesz pieniądze, zapominają o podstawowych zadaniach tej placówki.

- Och, co za bzdury! - żachnął się Traynor, tracąc panowanie nad sobą. - Wy, starzy lekarze, musicie uświadomić sobie, że żyjemy już w innej rzeczywistości. Nie jest łatwo ciągle ograniczać wydatki, borykać się z kłopotami finansowymi i znosić wtrącanie się we wszystko rządu. Utrzymanie szpitala nie kosztuje już tak mało jak za twoich czasów. Świat się zmienił i musimy przystosować się do nowych warunków, obmyślić nową strategię, by przeżyć. Waszyngton to popiera.

- Waszyngton z pewnością nie popiera tego, co ty i twoja klika tu wyprawiacie - zaśmiał się ironicznie Hodges.

- Ale tam: nie popiera! - skrzywił się Traynor. - To się nazywa konkurencja, Dennisie. Przeżywają tylko najlepiej przystosowani i giętcy. Żadnego żonglowania kosztami, jak to było za twoich czasów.

Traynor umilkł, uświadomiwszy sobie, że mówi za dużo. Otarł pot, który zrosił mu czoło, i westchnął głęboko.

- Muszę wracać do sali konferencyjnej, Dennisie, ty zaś jedź do domu. Uspokój się, zrelaksuj, trochę się prześpij. Spotkamy się jutro i porozmawiamy o wszystkim, co cię gryzie. W porządku?

- Rzeczywiście jestem trochę zmęczony - przyznał Hodges.

- Jasne, że jesteś - zgodził się Traynor.

- Jutro w porze lunchu? Obiecujesz? Żadnych wykrętów?

- Absolutnie żadnych - zapewnił prezes, poklepując Hodgesa po plecach. - W stołówce, dokładnie o dwunastej.

Z ulgą popatrzył za swym dawnym przełożonym, który charakterystycznym, ociężałym krokiem powlókł się w stronę szpitalnego holu. Zdumiewał go niebywały talent tego człowieka do robienia zamieszania. Co gorsza, Hodges nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo jest nieznośny. Stał się doprawdy kłopotliwy.

- Czy można prosić o ciszę? - zawołał Traynor do zebranych, przekrzykując gwar rozmów. - Przepraszam za tę przerwę. Stary Hodges ma szczególny dar pojawiania się w najmniej odpowiednim momencie,

- I tak jeszcze nie pokazał, co potrafi - stwierdziła Beaton. - Ciągle przychodzi do mojego biura i narzeka na sposób traktowania przez personel szpitala jego dawnych pacjentów. Zachowuje się tak, jakby wciąż był tu szefem.

- I nigdy nie obchodziły go sprawy kuchni - poskarżyła się Geraldine Polcari.

- Ani środki czystości - dodała Gloria Suarez.

- W moim biurze także pojawia się co najmniej raz w tygodniu - oświadczyła Nancy Widner. - Również słyszę bez przerwy te same skargi, że pielęgniarki nie odpowiadają dostatecznie szybko na wezwania jego byłych pacjentów.

- Też mi się znalazł obrońca - stwierdziła Beaton.

- To chyba jedyni ludzie, którzy jeszcze mogą z nim wytrzymać - westchnęła Nancy. - Wszyscy inni uważają go za kapryśnego, starego bałwana.

- Czy sądzicie, że faktycznie wie, kto jest gwałcicielem? - zapytał Patrick Swegler.

- Skądże - wzruszyła ramionami Nancy. - To zwykły krzykacz.

- A co pan o tym myśli, panie Traynor? - dopytywał się Swegler.

Prezes zarządu wzruszył ramionami.

- Wątpię, by wiedział cokolwiek, ale z pewnością zapytam go o to, kiedy się jutro spotkamy.

- Nie zazdroszczę ci tego lunchu - oświadczyła Beaton.

- To prawda, że niezbyt się cieszę na tę rozmowę - przyznał Traynor. - Zawsze uważałem, iż Dennis zasługuje na pewien szacunek, ale - jeśli mam być szczery - moja cierpliwość jest już na wyczerpaniu. A teraz wracajmy do naszych spraw - zarządził, choć radość, którą wcześniej odczuwał, bezpowrotnie zniknęła.

 

Hodges wlókł się powoli środkiem jezdni opustoszałej Main Street. Pługi śnieżne jeszcze się tu nie pojawiły: całe miasto spowijała dwucalowa warstwa świeżego śniegu, a z nieba wciąż spadały nowe płatki.

Lekarz zaklął pod nosem, dając w ten sposób upust ogarniającej go bezsilnej złości. Teraz, wracając do domu, żałował, że pozwolił się tak łatwo spławić Traynorowi.

Przechodząc obok miejskiego parku, w którym stały puste, przyprószone śniegiem ławki, popatrzył na północ, ku kościołowi metodystów. Za nim, w oddali, wznosił się główny budynek szpitala. Hodges zadrżał. Poświęcił temu szpitalowi całe życie, pragnąc, by jak najlepiej służył miastu, teraz zaś obawiał się, iż przestał on już pełnić swą podstawową rolę.

Ponownie ruszył zaśnieżoną Main Street. Zgrabiałymi z zimna dłońmi dotknął ukrytych w kieszeni marynarki kartek maszynopisu. Przecznicę dalej zatrzymał się znowu. Tym razem jego spojrzenie powędrowało ku ozdobionym kolumienkami oknom Iron Horse Inn. Na pokryty śniegiem trawnik padało przez nie łagodne, ciepłe światło.

Tylko sekundę zabrało Hodgesowi podjęcie decyzji, że wypije jeszcze jednego drinka. Teraz, gdy jego żona, Clara, spędzała więcej czasu u swojej rodziny w Bostonie niż z nim w Bartlet, mógł robić, co chciał. Co innego, gdyby była w domu i zaniepokojona wypatrywała jego powrotu. Ostatnimi czasy stali się sobie niemal obcy. Hodges czuł, że przed dwudziestopięciominutowym spacerem, jaki miał przed sobą, dodatkowy łyk czegoś mocniejszego na rozgrzewkę dobrze mu zrobi.

Wszedł do sieni i otrzepał buty ze śniegu. Powiesił płaszcz na drewnianym kołku i umieścił nad nim kapelusz. Minął niewielki hol oraz pustą szatnię, której używano tylko podczas organizowanych tu bankietów, i dotarł do drzwi baru.

Sala, w której się znalazł, wyłożona była surowym sosnowym drewnem, miejscami mocno sczerniałym w ciągu dwóch stuleci. Na jednej ze ścian pysznił się ogromny kominek z polnych kamieni. Płonął na nim ogień.

Hodges uważnie zlustrował wnętrze. Jego zdaniem zebrało się tu niezbyt miłe towarzystwo. Zobaczył Bartona Sherwooda, prezesa Green Mountain National Bank, a teraz - dzięki Traynorowi - także wiceprezesa zarządu szpitala. Siedział przy stoliku z Nedem Banksem, antypatycznym właścicielem New England Coat Hanger Company. Nieco dalej dostrzegł Delberta Cantora i doktora Paula Darnella. Na stoliku przed nimi stały liczne butelki piwa, koszyczek z ziemniaczanymi chipsami i półmisek serów. Według Hodgesa wyglądali jak pochylone nad korytem świnie.

Przez ułamek sekundy zastanawiał się, czy nie wyjąć z kieszeni papierów i nie poprosić Sherwooda i Cantora o chwilę rozmowy, szybko jednak porzucił ten pomysł. Nie miał już dzisiaj na to siły, a przy tym wiedział, że radiolog Cantor i patolog Darnell nienawidzą jego zwyczaju mówienia tego, co myśli. Obaj byli głęboko nieszczęśliwi, kiedy pięć lat temu za sprawą Hodgesa ich wydziały znalazły się pod zarządem szpitala - irytowało ich ciągłe wysłuchiwanie narzekań ówczesnego prezesa.

Przy barze siedział John MacKenzie, jeszcze jeden stały bywalec, z którym Hodges wolałby uniknąć spotkania. Pomiędzy oboma mężczyznami trwał ciągnący się od dawna spór. John miał na przedmieściach warsztat samochodowy, z którego usług Hodges przez wiele lat korzystał. Za którymś jednak razem MacKenzie nie zdołał naprawić jego auta i doktor musiał udać się aż do autoryzowanej stacji obsługi w Rutland, w związku z czym nie zapłacił Johnowi ani grosza. Oddalony o kilka barowych stołków od MacKenziego siedział, jęcząc pod nosem, Pete Bergan, dziecię- kwiat, który nie ukończył nawet sześciu klas. W wieku osiemnastu lat porzucił naukę i zarabiał na życie, imając się najdziwniejszych zajęć. Hodges załatwił mu pracę sprzątacza w szpitalu, ale został zwolniony, gdyż nie wywiązywał się z obowiązków. Od tamtej pory Pete żywił do niego głęboką niechęć.

Za plecami Petera ciągnął się rząd pustych barowych stołków, w głębi sali zaś stały dwa stoły do gry w bilard. Ze znajdującej się pod ścianą staromodnej, pochodzącej z lat pięćdziesiątych szafy grającej sączyła się muzyka. Wokół stołów bilardowych tłoczyła się grupka młodzieży z Bartlet College, niewielkiej liberalnej uczelni, która ostatnimi czasy stała się koedukacyjna.

Hodges zatrzymał się w progu, rozważając, czy wypicie drinka warte jest zetknięcia się z tymi ludźmi. W końcu jednak wspomnienie panującego na zewnątrz przenikliwego mrozu oraz pragnienie posmakowania szkockiej whisky popchnęły go w głąb sali.

Ignorując wszystkich obecnych, podszedł do odległego końca baru i wspiął się na jeden z pustych stołków. Promieniujące od kominka ciepło ogrzewało mu plecy. Postawiono przed nim szklaneczkę i otyły barman, Carleton Harris, nalał mu dewara bez lodu. Carleton i Hodges znali się od bardzo dawna.

- Lepiej żebyś wybrał sobie jakieś inne miejsce - poradził barman.

- A to czemu? - zdziwił się Hodges, szczęśliwy, że nikt nie zauważył jego wejścia.

Carleton skinieniem głowy wskazał na wpół opróżnioną szklaneczkę stojącą na ladzie baru dwa stołki dalej.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin