Cook Robin - Uprowadzenie.rtf

(1799 KB) Pobierz

 

Robin Cook

 

 

Uprowadzenie

(Przełożył: Norbert Radomski)

 

Dla Camerona Witaj, Maleńki!

 

Rozdział 1

 

Dziwna wibracja wyrwała Perry’ego Bergmana z niespokojnego snu. Niemal natychmiast ogarnęło go nieokreślone, dręczące uczucie. Drażniący szmer przypominał mu odgłos paznokci zgrzytających o szkolną tablicę. Wzdrygnął się. Odrzucił cienki koc i wstał. Wibracja wciąż trwała. Teraz, gdy stał boso na stalowym pokładzie, kojarzyła mu się raczej z wiertłem dentystycznym. Mógł rozróżnić przebijający przez nią zwykły pomruk generatorów statku i szum klimatyzatorów.

Co, u diabła? – powiedział na głos, choć w zasięgu słuchu nie było nikogo, kto mógłby udzielić mu odpowiedzi. Poprzedniego wieczoru przybył na statek, Benthic Explorer, helikopterem, po długim locie z Los Angeles przez Nowy Jork do Ponta Delgada na Azorach. Biorąc pod uwagę różnicę stref czasowych oraz długą dyskusję na temat problemów technicznych, na jakie natknęła się jego ekipa, jego wyczerpanie było zrozumiałe. Nie miał ochoty być budzony po raptem czterech godzinach snu, a już na pewno nie przez tę irytującą wibrację.

Energicznym ruchem chwycił słuchawkę wewnętrznego telefonu i wystukał numer na mostek. Czekając na połączenie, stanął na palcach i wyjrzał przez okienko swojej VIP-owskiej kajuty. Przy wzroście metr sześćdziesiąt osiem nie uważał się za niskiego – po prostu nie był wysoki, to wszystko. Na zewnątrz słońce ledwie zdążyło wynurzyć się zza horyzontu. Statek rzucał na Atlantyk długą smugę cienia. Perry patrzył na zachód ponad mglistym, spokojnym oceanem, rozpościerającym się niczym olbrzymi płat kutej cyny. Woda kołysała się łagodnie niskimi, z rzadka unoszącymi się falami. Spokój tej sceny zadawał kłam temu, co działo się pod powierzchnią. Dzięki komputerowo sterowanym dziobowym i rufowym silnikom manewrowym Benthic Explorer utrzymywany był w stałym położeniu nad fragmentem wulkanicznie i sejsmicznie aktywnego Grzbietu Śródatlantyckiego – dzielącego ocean na pół zębatego pasma górskiego o długości dwudziestu tysięcy kilometrów. Z nieustannie wylewającymi się potokami lawy, podmorskimi wybuchami pary i częstymi wstrząsami sejsmicznymi, te zatopione szczyty były całkowitym przeciwieństwem letniego spokoju panującego na powierzchni oceanu.

Mostek – odezwał się w słuchawce znudzony głos.

Gdzie jest kapitan Jameson? – warknął Perry.

W swojej koi, o ile mi wiadomo – odparł głos niedbałym tonem.

Co to, u diabła, za wibracja? – zapytał Perry.

Nie mam pojęcia, ale nie pochodzi z silników statku, jeżeli o to pan pyta. W przeciwnym razie maszynownia zgłosiłaby mi to. Najprawdopodobniej to po prostu wiertnica. Chce pan, żebym skontaktował się z przedziałem wiertniczym?

Perry nie odpowiedział. Po prostu trzasnął słuchawką. Nie mógł uwierzyć, że facet na mostku, kimkolwiek jest, nie uznał za stosowne zająć się tą wibracją z własnej inicjatywy. Nic go to nie obchodziło? Zirytował go panujący na jego statku nieład, postanowił jednak zająć się tym później. Na razie próbował skoncentrować się na swojej garderobie. Wciągnął na siebie dżinsy i gruby wełniany golf. Nie musiał pytać, żeby się domyślić, że wibracja mogła pochodzić z wiertnicy. To było zupełnie oczywiste. Ostatecznie to właśnie problemy z wierceniami były powodem, dla którego przybył tu z Los Angeles.

Zdawał sobie sprawę, że angażując się w obecne przedsięwzięcie – wiercenie do wnętrza komory magmowej podmorskiego wulkanu na zachód od archipelagu Azorów – postawił na szali przyszłość Benthic Marinę. Był to projekt wykonywany bez zlecenia, co oznaczało, że firma wydaje pieniądze, zamiast je zarabiać, a upływ gotówki był zatrważający. Jego zapał do tego przedsięwzięcia brał się z przekonania, że cała impreza przyciągnie powszechną wyobraźnie, skupi zainteresowanie ogółu na badaniach głębin morskich i wywinduje Benthic Marinę na czołową pozycję w oceanografii. Niestety jednak operacja nie przebiegała tak, jak planowano.

Ubrany już Perry spojrzał w lustro nad umywalką w pudełkowatej łazience. Jeszcze parę lat temu nie zaprzątałby sobie tym głowy. Ale to się zmieniło. Odkąd przekroczył czterdziestkę, przekonał się, że rozczochranie, z którym dawniej było mu tak do twarzy, teraz postarzało go, a w najlepszym razie sprawiało, że wyglądał na zmęczonego. Włosy mu rzedły i potrzebował okularów do czytania, ale jego uśmiech pozostał zniewalający. Był dumny ze swych równych, białych zębów, zwłaszcza dlatego, że podkreślały opaleniznę, którą z wielkim wysiłkiem utrzymywał. Zadowolony ze swego odbicia w lustrze wypadł z kajuty i popędził korytarzem. Gdy mijał drzwi kajut kapitana i pierwszego oficera, korciło go, żeby grzmotnąć w nie, dając w ten sposób ujście swemu rozdrażnieniu. Wiedział, że metalowe powierzchnie odbiłyby dźwięk jak kotły, wyrywając śpiących mieszkańców ze spokojnej drzemki. Jako założyciel, prezes i główny udziałowiec Benthic Marinę spodziewał się, że ludzie będą zwijać się jak w ukropie, gdy on jest na pokładzie. Czy tylko jego obchodziło to wszystko na tyle, by zainteresować się tą wibracją?

Znalazłszy się na pokładzie, usiłował zlokalizować źródło dziwnego pomruku, który teraz zlewał się z odgłosem pracującej wiertnicy. Benthic Explorer był stuczterdziestometrowej długości statkiem badawczym z wznoszącą się na śródokręciu dwudziestopiętrową wieżą wiertniczą, spinającą mostem otwartą studnię między kadłubami. Poza wiertnicą, statek szczycił się zespołem do nurkowania saturowanego, łodzią podwodną głębokiego zanurzenia oraz kilkoma zdalnie sterowanymi saniami kamer, z których każde mieściły na sobie imponujący zestaw aparatów fotograficznych i kamer wideo. Cały ten sprzęt, w połączeniu z bogato wyposażonym laboratorium, pozwalał jego macierzystej firmie, Benthic Marinę, na prowadzenie szerokiego zakresu operacji i badań oceanograficznych.

Drzwi przedziału wiertniczego otworzyły się i ukazał się w nich potężny mężczyzna. Olbrzym ziewnął, przeciągnął się, po czym przełożył przez ramiona szelki kombinezonu i wetknął na głowę żółty kask z napisem: KIEROWNIK ZMIANY, wypisanym wielkimi literami nad daszkiem. Wciąż jeszcze zesztywniały od snu, ruszył w stronę stołu obrotowego. Wyraźnie nie spieszył się, choć wibracja niosła się przez cały statek.

Przyspieszywszy kroku, Perry dopędził mężczyznę akurat w chwili, gdy dołączyli do niego dwaj inni marynarze.

Rzęzi tak już od jakichś dwudziestu minut, szefie! – ryknął jeden z nich, przekrzykując hałas urządzeń wiertniczych. Wszyscy trzej ignorowali Perry’ego.

Pochrząkując, brygadzista naciągnął parę grubych rękawic ochronnych i żwawo wszedł na wąski metalowy pomost, spinający centralną studnię. Jego zimna krew zaimponowała Perry’emu. Kładka robiła wrażenie niezbyt solidnej, a niska, wątła barierka stanowiła jedyne zabezpieczenie przed upadkiem do znajdującego się dwadzieścia metrów niżej oceanu. Zbliżywszy się do stołu rotacyjnego, brygadzista wychylił się przez poręcz i oburącz ujął obracający się wał, nie zaciskając uchwytu, lecz pozwalając mu przesuwać się między chronionymi przez rękawice dłońmi. Z przechyloną na bok głową próbował zinterpretować wędrujące wzdłuż wału drgania. Nie zajęło mu to wiele czasu.

Zatrzymać wiertnicę! – ryknął.

Jeden z robotników rzucił się do zewnętrznej tablicy rozdzielczej. Po chwili stół rotacyjny zatrzymał się ze szczękiem i drażniąca wibracja ustała. Brygadzista wrócił po kładce na pokład.

Cholera! Znów szlag trafił wiertło – powiedział z niesmakiem. – To już zakrawa na kpiny.

Na kpiny zakrawa to, że przez ostatnie cztery czy pięć dni nie udało nam się przewiercić nawet pełnego metra – odezwał się drugi robotnik.

Zamknij się! – huknął olbrzym. – Zmykaj stąd i idź podnieść świder do głowicy otworu!

Zgromiony robotnik dołączył do swego kolegi. Niemal natychmiast rozległ się nowy odgłos potężnej maszynerii. To, zgodnie z poleceniem, uruchomiono wciągarki. Statek zadygotał.

Skąd pan wie, że złamało się wiertło?! – wrzasnął Perry, przekrzykując nowy hałas.

Brygadzista spojrzał na niego z góry.

Kwestia doświadczenia – zagrzmiał, po czym odwrócił się i ruszył w stronę rufy.

Perry musiał biec, żeby za nim nadążyć. Każdy krok olbrzyma był jak dwa jego kroki. Próbował zapytać o coś jeszcze, ale tamten albo nie słyszał, albo po prostu go ignorował. Wkrótce dotarli do schodów i brygadzista ruszył pod górę, pokonując po trzy stopnie naraz. Dwa pokłady wyżej wszedł w boczny korytarz, zatrzymując się przed drzwiami jednej z kabin. Napis na drzwiach głosił: MARK DAYIDSON, KIEROWNIK ROBÓT. Brygadzista zapukał głośno. Początkowo jedyną odpowiedzią był atak kaszlu, lecz po chwili dało się słyszeć wyraźne: „Proszę!”

Perry wcisnął się za plecami olbrzyma do maleńkiej kajuty.

Złe wieści, szefie – powiedział brygadzista. – Obawiam się, że znów szlag trafił wiertło.

Która jest, u diabła, godzina? – zapytał Mark. Przeciągnął palcami po zmierzwionych włosach. Siedział na brzegu koi, ubrany jedynie w podkoszulek i slipki. Jego twarz była lekko opuchnięta, a głos ochrypły od snu. Nie czekając na odpowiedź, sięgnął po paczkę papierosów. Powietrze w kabinie było przesiąknięte zastałym dymem.

Około szóstej – odparł brygadzista.

Jezu – jęknął Mark. Dopiero teraz zauważył Perry’ego. Na jego twarzy pojawiło się zaskoczenie. Zamrugał powiekami. – Perry? Co ty tu robisz o tej porze?

Nie sposób spać przy tej wibracji.

Jakiej wibracji? – Mark spojrzał pytająco na brygadzistę, ten jednak utkwił wzrok w Perrym.

Pan jest Perry Bergman? – zapytał niepewnie.

Tak, o ile mi wiadomo – odparł Perry. Zakłopotanie brygadzisty dawało mu odrobinę satysfakcji.

Przepraszam.

Nic nie szkodzi – stwierdził wielkodusznie Perry.

Czy zespół wiertniczy znów rzęził? – spytał Mark. Brygadzista skinął głową.

Tak jak ostatnie cztery razy, może trochę gorzej.

Została nam już tylko jedna diamentowa koronka – jęknął Mark.

Nie musi mi pan tego mówić – odparł brygadzista.

Jaka jest głębokość?

Prawie taka sama jak wczoraj. Wydaliśmy czterysta sześć metrów rury. Skoro do dna jest niecałe trzysta metrów, a osadu nie ma, można powiedzieć, że zagłębiliśmy się w skałę na plus minus sto dziesięć metrów.

To jest właśnie to, co tłumaczyłem ci wczoraj wieczorem – zwrócił się Mark do Perry’ego. – Wszystko szło świetnie, aż cztery dni temu utknęliśmy w miejscu. Od tego czasu nie posunęliśmy się więcej niż o metr, mimo że zużyliśmy już cztery wiertła.

Więc twierdzisz, że trafiliście na twardą warstwę? – zagadnął Perry, sądząc, że powinien coś powiedzieć. Mark roześmiał się sarkastycznie.

Twarda to mało powiedziane. Używamy diamentowych koronek rdzeniowych z najbardziej równymi żłobkami, jakie kiedykolwiek wykonano! Co gorsza, przed nami jest jeszcze trzydzieści metrów tego materiału, czymkolwiek on jest, zanim dotrzemy do komory magmowej, przynajmniej jeśli wierzyć naszemu radarowi penetracyjnemu. W takim tempie dowiercimy się tam za dziesięć lat.

Czy w laboratorium przeanalizowali okruchy, które utkwiły w ostatnim wiertle? – zapytał brygadzista.

Tak, zrobili to – odparł Mark. – To jakiś nie znany dotąd rodzaj skały. Przynajmniej tak twierdzi Tad Messenger. Składa się z pewnej odmiany krystalicznego oliwinu, któremu, jego zdaniem, towarzyszą mikroskopijne kryształy diamentu. Szkoda, że nie mamy większej próbki. Główny problem z wierceniami na otwartym morzu tkwi w tym, że nie dostaje się z powrotem płuczki. To jak wiercenie po ciemku.

Nie moglibyśmy spuścić tam sondy rdzeniowej? – zapytał Perry.

Dużo by to pomogło, skoro nawet diamentowe wiertło nie zdaje tu egzaminu.

A może by nasadzić ją na diamentową koronkę? Gdyby udało nam się zdobyć prawdziwą próbkę tego czegoś, przez co próbujemy się przewiercić, może moglibyśmy opracować jakiś rozsądny plan działania. Za dużo zainwestowaliśmy w tę operację, żeby zrezygnować bez prawdziwej walki.

Mark spojrzał na brygadzistę, ale ten tylko wzruszył ramionami. Potem znów przeniósł wzrok na Perry’ego.

Hej, ty tu jesteś szefem.

Przynajmniej na razie – odparł Perry. Nie żartował. Zastanawiał się, jak długo pozostanie szefem, jeśli to przedsięwzięcie okaże się niewypałem.

W porządku – powiedział Mark. Odłożył papierosa na skraj przepełnionej popielniczki. – Podnieście wiertło do głowicy otworu.

Chłopaki już to robią – odparł brygadzista.

Weźcie z magazynu ostatnią koronkę – powiedział Mark. Sięgnął do telefonu. – Każę Larry’emu Nelsonowi uruchomić zespół nurkowania saturowanego i zwodować batyskaf. Wymienimy wiertło i zobaczymy, czy uda nam się zdobyć lepszą próbkę tej skały.

Tak jest – odparł brygadzista. Odwrócił się i gdy Mark podnosił do ucha słuchawkę, by zadzwonić do kierownika zespołu nurków, wyszedł.

Perry również zaczął zbierać się do odejścia, ale Mark chwycił go za rękę. Zakończywszy rozmowę z Larrym Nelsonem, uniósł ku niemu wzrok.

Jest coś, o czym nie wspomniałem na wczorajszym spotkaniu – powiedział. – Myślę, że powinieneś o tym wiedzieć.

Perry przełknął ślinę. Nagle zaschło mu w gardle. Nie podobał mu się ton głosu Marka. Wyczuwał w nim zapowiedź dalszych złych nowin.

Być może to nic nie znaczy – ciągnął dalej Mark – ale kiedy, jak już wspomniałem, badaliśmy za pomocą radaru penetracyjnego warstwę, którą usiłujemy przewiercić, dokonaliśmy przy okazji nieoczekiwanego odkrycia. Mam te dane tu, na biurku. Chcesz je zobaczyć?

Po prostu mi powiedz – odparł Perry. – Dane mogę obejrzeć później.

Radar sugeruje, że zawartość komory magmowej może być inna, niż oceniliśmy na podstawie pierwszych badań sejsmicznych. Być może wcale nie jest płynna.

Żartujesz! – Ta nowa informacja tylko zwiększyła obawy Perry’ego. Było czystym przypadkiem, że zeszłego lata Benthic Explorer odkrył istnienie podmorskiej góry, którą obecnie wiercili. Zdumiewające zaś w tym znalezisku było to, że jako część Grzbietu Sródatlantyckiego obszar ten był już gruntownie przebadany przez Geosat, satelitę grawimetrycznego Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych, wykorzystywanego do tworzenia map warstwicowych dna oceanicznego. A jednak jakimś cudem ten konkretny szczyt zdołał umknąć przyrządom Geosatu.

Choć załodze Benthic Explorera spieszno było do domu, przerwali podróż na wystarczająco długo, by dokonać paru przejść nad tajemniczą górą. Dysponując ultranowoczesnym sonarem, przeprowadzili pobieżne badania wewnętrznej struktury gujotu. Ku zaskoczeniu wszystkich, wyniki okazały się równie niezwykłe jak sama obecność góry. Wszystko wskazywało na to, że mają do czynienia z wyjątkowo cienkościennym, drzemiącym wulkanem, którego płynne wnętrze dzieli od dna oceanu zaledwie sto dwadzieścia metrów skały. Jeszcze bardziej zdumiewające było to, że substancja wypełniająca komorę magmową wykazywała propagację dźwięku identyczną do obserwowanej w nieciągłości Mohorovićicia, zwanej w skrócie Moho, tajemniczej granicy między skorupą ziemską a płaszczem. Ponieważ nikomu jak dotąd nie udało się wydobyć magmy z Moho, choć zarówno Amerykanie, jak i Rosjanie próbowali dokonać tego w okresie zimnej wojny, Perry postanowił wrócić i wwiercić się w tę górę w nadziei, że Benthic Marinę okaże się pierwszą instytucją, która uzyska próbki płynnej substancji. Argumentował, że ich analiza mogłaby rzucić nowe światło na budowę, a może nawet i na początki ziemskiego globu. A teraz jego kierownik robót mówi mu, że wyjściowe dane sejsmiczne mogły być po prostu błędne!

Możliwe, że komora magmowa jest pusta – powiedział Mark.

Pusta? – wykrztusił Perry.

No, niezupełnie pusta – poprawił Mark. – Wypełniona jakimś sprężonym gazem czy może parą. Wiem, że ekstra polowanie danych na tej głębokości to działanie na granicy technicznych możliwości radarów penetracyjnych. W rzeczy samej, wielu ludzi uznałoby, że wyniki, o których mówię, są po prostu artefaktem, swego rodzaju śmieciami na wykresie. Ale tak czy inaczej martwi mnie, że dane z radaru nie zgadzają się z sejsmicznymi. Rozumiesz, szlag by mnie trafił, gdyby okazało się, że zadaliśmy sobie tyle trudu tylko po to, żeby znaleźć kłąb przegrzanej pary i nic więcej. Nikt nie byłby z tego powodu szczęśliwy, a już najmniej nasi inwestorzy.

Przygryzając policzek, Perry zamyślił się nad troskami Marka. Zaczynał żałować, że w ogóle kiedykolwiek usłyszał o Morskim Olimpie, jak załoga nazwała tę płaską podwodną górę, którą właśnie starali się przedziurawić.

Wspomniałeś o tym doktor Newell? – zapytał. Doktor Suzanne Newell była głównym oceanografem na Benthic Explorerze. – Czy ona widziała te dane, o których mówiłeś?

Nikt ich nie widział – odparł Mark. – Wczoraj, kiedy przygotowywałem się do twojej wizyty, przez przypadek zauważyłem u siebie na komputerze ten cień. Zastanawiałem się, czy nie poruszyć tego na wczorajszej naradzie, ale postanowiłem się wstrzymać i porozmawiać z tobą na osobności. Nie wiem, czy zwróciłeś na to uwagę, ale mamy pewien problem z morale niektórych członków załogi. Wielu ludzi zaczyna dochodzić do wniosku, że wiercenie tej góry przypomina trochę walkę z wiatrakami. Przebąkują, że woleliby rzucić to i wrócić do domu, do swych rodzin, zanim lato się skończy. Nie chciałbym dolewać oliwy do ognia.

Perry poczuł, jak uginają się pod nim kolana. Wysunął krzesło spod biurka i opadł na nie ciężko. Potarł ręką oczy.

Był zmęczony, głodny i zniechęcony. Miał ochotę wymierzyć sam sobie kopniaka za ryzykowanie do tego stopnia przyszłości swojej firmy na podstawie tak mało wiarygodnych danych. Jednak wówczas to odkrycie wydawało mu się takim uśmiechem losu, że grzechem byłoby przejść obok niego obojętnie.

Hej, nie chciałbym być zwiastunem złych wieści – powiedział Mark. – Zrobimy tak, jak zaproponowałeś. Spróbujemy lepiej się rozeznać, czym jest ta skała, którą wiercimy. Nie popadajmy zbytnio w zniechęcenie.

To raczej trudne, biorąc pod uwagę, jak wiele kosztuje naszą firmę utrzymywanie tego statku tutaj – odparł Perry. – Może powinniśmy po prostu ograniczyć straty.

Nie miałbyś ochoty czegoś zjeść? – podsunął Mark. – Nie ma sensu podejmować jakichkolwiek nagłych decyzji na pusty żołądek. Szczerze mówiąc, chętnie bym się przyłączył, jeśli możesz poczekać, aż wezmę prysznic. Do diabła! Już niedługo będziemy wiedzieć trochę więcej o tym gównie, w które się wpakowaliśmy. Może wtedy się wyjaśni, co powinniśmy zrobić.

Ile czasu zajmie wymiana wiertła? – zapytał Perry.

Batyskaf może być w wodzie za godzinę – odparł Mark. – Dostarczy koronkę i narzędzia do głowicy otworu. Spuszczenie nurków trwa dłużej, bo muszą przejść kompresję, zanim opuścimy dzwon. To zajmie parę godzin, może trochę dłużej, gdyby wystąpiły jakieś bóle kompresyjne. Sama wymiana koronki jest dość prosta. Cała operacja powinna zabrać nie więcej niż trzy, cztery godziny.

Perry z wysiłkiem podniósł się na nogi.

Zadzwoń do mojej kabiny, kiedy będziesz gotowy iść na śniadanie – powiedział, sięgając do klamki.

Hej, poczekaj chwilę! – zawołał Mark z nagłym entuzjazmem. – Mam pomysł, który może cię trochę rozruszać. Może wybrałbyś się batyskafem na dół? Podobno jest tam pięknie, przynajmniej według Suzanne. Nawet pilot łodzi, Donald Fuller, były oficer marynarki wojennej, który z reguły jest małomównym, rzeczowym facetem, twierdzi, że sceneria jest niesamowita.

Co może być niezwykłego w podwodnej górze o płaskim wierzchołku? – zapytał Perry.

Ja sam nigdy tam nie byłem – przyznał Mark – ale to ma związek z budową geologiczną terenu. Wiesz, jako część Grzbietu Śródatlantyckiego i w ogóle. Ale zapytaj Newell albo Fullera! Mówię ci, są wniebowzięci, kiedy każe im się zejść na dół. Przy halogenowych reflektorach na łodzi i przejrzystości wody na tych głębokościach, widoczność sięga od sześćdziesięciu do dziewięćdziesięciu metrów.

Perry skinął głową. Podwodna wyprawa to nie był głupi pomysł. W każdym razie pozwoliłaby mu choć na chwilę oderwać myśli od obecnej sytuacji i dałaby mu poczucie, że coś robi. Poza tym płynął tą łodzią podwodną tylko raz, przy jej odbiorze, u brzegów wyspy Santa Catalina, i było to dla niego niezapomniane przeżycie. A do tego będzie miał okazję zobaczyć tę górę, która przysparzała mu tylu nerwów.

Komu powinienem powiedzieć, że będę członkiem załogi? – zapytał.

Ja się tym zajmę – powiedział Mark. Wstał i ściągnął koszulkę. – Zaraz dam znać Larry’emu Nelsonowi.

 

Rozdział 2

 

Richard Adams wydobył z szafki parę workowatych kalesonów i kopnięciem zatrzasnął drzwiczki. Włożywszy bieliznę, naciągnął na głowę czarną włóczkową czapkę i tak przyodziany wyszedł z kajuty. Załomotał do drzwi Louisa Mazzoli i Michaela Donaghue. Obaj odpowiedzieli stekiem wyzwisk. Przekleństwa stanowiły tak znaczną część słownictwa tych członków załogi, że straciły już zupełnie swoje żądło. Richard, Louis i Michael, zawodowi nurkowie, byli ostro pijącymi, ostro żyjącymi facetami, wykonującymi niebezpieczną pracę. Robili wszystko, co im zlecono, od spawania, wysadzania raf koralowych, po wymianę wierteł podczas wierceń podmorskich. Byli podwodnymi wołami roboczymi i szczycili się tym.

Szkolili się razem w marynarce wojennej, gdzie stali się nierozłącznymi przyjaciółmi, a przy tym znakomitymi żołnierzami sił podwodnych. Ich wspólnym marzeniem było dostać się do oddziałów Navy Seals, lecz, niestety, nie było im to pisane. Ich upodobanie do piwa i bójek wykraczało daleko poza poziom reprezentowany przez ich kolegów. Fakt, że wszyscy trzej mieli za ojców ograniczonych, bijących żony, niewykształconych i wiecznie pijanych brutali, mógł wytłumaczyć, ale nie usprawiedliwić ich zachowanie. Zupełnie nie zawstydzeni przykładem swoich rodziców, wszyscy trzej uważali swoje surowe dzieciństwo za naturalny wstęp do prawdziwej dojrzałości. Żadnemu z nich nie przyszło nigdy na myśl choć przez chwilę zastanowić się nad starym porzekadłem: jaki ojciec, taki syn.

Męskość była dla nich najwyższą wartością. Sroga kara czekała każdego mięczaka, który ośmieliłby się postawić nogę w barze, w którym akurat pili. Krzywym okiem patrzyli na „prawniczków” oraz spasiony personel armii, głęboko pogardzali też każdym, kogo uznali za dupka, palanta lub ciotę. Homoseksualizm drażnił ich najbardziej. I jeśli to chodziło o wojskową politykę „nie pytaj i nie mów” uważali za absurd i osobistą zniewagę.

Choć marynarka była dość pobłażliwa wobec nurków i przymykała oczy na postępki, których nie tolerowałaby u innych, Richard Adams i jego kumple posunęli się o wiele za daleko. Pewnego upalnego sierpniowego popołudnia, wyczerpani po podwodnych ćwiczeniach, zaszyli się w swojej ulubionej, uczęszczanej przez nurków knajpie w Point Loma w San Diego. Po wielu kolejkach wzmocnionego piwa i równie wielu zażartych dyskusjach na temat obecnego sezonu baseballowego, ujrzeli nagle, ku swemu zgorszeniu i przerażeniu, wchodzących jak gdyby nigdy nic dwóch facetów z armii. Jak twierdzili później przed sądem wojskowym, przybysze zaczęli „migdalić się” w ustronnym kącie.

Fakt, że ludzie ci byli oficerami, bynajmniej nie łagodził wściekłości nurków. Nie zastanowiło ich, co dwaj oficerowie mogą mieć do roboty w San Diego, znanej bazie marynarki wojennej. Richard, wieczny prowodyr, pierwszy zbliżył się do stolika. Zapytał – z przekąsem – czy może przyłączyć się do orgii. Oficerowie, źle rozumiejąc intencje Richarda, któremu chodziło po prostu, żeby wynieśli się do diabła, roześmieli się, wyjaśnili, że nie urządzają żadnej orgii, i zaproponowali, że postawią mu i jego kumplom kolejkę dla uczczenia znajomości. Efektem była jednostronna bijatyka, w wyniku której obaj oficerowie trafili do Szpitala Marynarki Wojennej w Balboa, zaś Richard i jego koledzy do paki. I tak skończyła się ich kariera w marynarce. Faceci z armii okazali się członkami JAG, Generalnego Korpusu Prawniczego Armii.

Chodźcie, palanty! – ryknął Richard, gdy tamci wciąż się nie pojawiali. Spojrzał na zegarek. Wiedział, że Nelson będzie wściekły. Rozkazy, jakie otrzymał przez telefon, mówiły wyraźnie, że ma stawić się w centrum dowodzenia robót nurkowych najszybciej, jak to możliwe.

Pierwszy pojawił się Louis Mazzola. Był niemal o głowę niższy od mającego metr osiemdziesiąt Richarda. Sylwetką przypominał kulę bilardową. Miał mięsistą twarz, obrośnięte ciało i krótkie ciemne włosy, płasko przylegające do kulistej czaszki. Wydawało się że nie ma szyi; jego głowa i barki łączyły się bez żadnego wcięcia.

Skąd ten pośpiech? – jęknął.

Idziemy nurkować – odparł Richard.

Też mi nowina – powiedział Louis żałośnie.

Drzwi kajuty Michaela otworzyły się. Trzeci z nurków wyglądem plasował się gdzieś pośrodku między kościstym Richardem i przysadzistym Louisem. Podobnie jak koledzy, był dobrze umięśniony i w znakomitej kondycji. Był też równie niechlujny, ubrany w takie same workowate kalesony i trykotowy podkoszulek. Jednak w odróżnieniu od nich, na głowie miał nasadzoną na bakier baseballową czapeczkę Red Sox. Michael pochodził z Chelsea w stanie Massachusetts i był zapalonym fanem Soksów i Bruinsów.

Otworzył usta, by poskarżyć się, że przerwano mu sen, ale Richard zignorował go i ruszył w stronę głównego pokładu. Louis zrobił to samo. Wzruszywszy ramionami, Michael powlókł się za nimi. Gdy schodzili głównym zejściem, Louis zawołał do Richarda:

Hej, Adams, wziąłeś karty?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin