Conan - Howard Robert - Conan oswobodziciel.rtf

(795 KB) Pobierz
Ranek przyszedł nagle. Promienie wschodzącego słońca znad wschodnich szczytów wzgórz skąpały w różowo - żółtym blasku półkę ma której spali Conan i Cheen. Conan ocknął się natychmiast czujnego snu z lekko zesztywniałym karkiem - łóżko jednak składało się

Conan Oswobodziciel

 

 

Prolog

 

Dziesięć milionów lat przed przyjściem na świat pierwszego człowieka, najwyższy szczyt łańcucha górskiego, który kiedyś, w niewyobrażalnej jeszcze przyszłości, będzie nosił nazwę Gór Karpash, wznosił już majestatycznie swą ośnieżoną czapę. Stał on w miejscu, które kiedyś, będzie granicą między Corinthią a Zamorą. Nie miał swego imienia, albowiem nie chodziły jeszcze po ziemi istoty zdolne je nadawać. Dopiero po wielu wiekach miał być nazwany Górą Turio.

Tego odległego, zimowego poranka, niespodziewana eksplozja wstrząsnęła najgłębszymi korzeniami ziemi, powodując gwałtowną erupcję w górnej części wzniesienia. Rozerwane eksplozją skały, wyniesione w górę, stworzyły chmurę pyłów, która  przesłoniła słońce, a potoki żarzącej się lawy spłynęły w dół zbocza, pożerając łapczywie gigantyczne drzewa w promieniu dwóch dni marszu od szczytu góry. Bezlitosna ręka destrukcji zmiotła z powierzchni setki tysięcy zwierząt, chłostając bezbronną ziemię skalnym deszczem, który nie oszczędził niczego na swej drodze..

Aż na drugiej półkuli ziemi żywe stworzenia przystawały przerażone dźwiękiem wypluwającej swe wnętrzności góry i nagle pociemniałym słońcem. A  ryk żywiołu mógł równać się z krzykiem bogów.

Minął milion lat, nim krater pozostały po tej tytanicznej eksplozji zmienił się w jezioro, dorównujące większością małemu morzu.

Teraz zaś po dziesięciu milionach lat, blizny po kataklizmie niemal się zagoiły, pod kojącym działaniem wiatrów, deszczów i słonecznych promieni. Olbrzymi krater wszakże pozostał, - głębokie jezioro o czystej, lodowatej toni.

Po samym zaś środku jeziora, bezimiennego i prawie nieznanego oczom i myślom ludzkim, pływała naturalna mata, wypleciona z niezwykłych roślin, które wspinały się nad powierzchnię laurowej wody. Ci, którzy czuli potrzebę nadawania im nazw, zwali je sargasową trzciną. Była ona tak gęsta i gruba, tak splątany tworzyła gąszcz, że mogła utrzymać na swej powierzchni niską budowlę, na tyle obszerną, by służyć za dom dla tysiąca ludzi.

Człowiek mógł cały dzień oddalać się od tego Sargasowego Pałacu, a jeszcze nie dotarłby do brzegów wyspy, na której pałac ów się wznosił. Często napotykałby na swej drodze obszary wody i musiałby iść bardzo ostrożnie, bo roślinna mata w wielu miejscach była naruszona przez czających się pod wodą drapieżników, którzy niczym w pułapkach, tylko czyhali na jeden nieostrożny krok ofiary. Dlatego też moment nieuwagi wystarczył by człowiek wpadł w lodowatą, wodną otchłań i  chciwe paszcze jej mieszkańców. A nawet gdyby wędrowcowi udało się uniknąć tych pułapek, zawsze mógł jeszcze paść ofiarą istot gnieżdżących się w splątanych nad wodną tonią kłączach, które przez wieki nauczyły się już cenić smak ludzkiego mięsa.

Zaś we wnętrzu tego wspólnego dzieła natury i ludzkich rąk, w niskim zamku z roślinnych pnączy, zamieszkiwała postać imieniem Abet Blasa, którą niektórzy znali też jako Maga z Mgieł, czy Dimma z Mgieł

Choć dach jego siedziby miał kilka sporych otworów, wypełnionych taflami najczystszego kwarcu, zapewniających wewnątrz nieco słonecznego światła, to jednak tron z drewna i kości słoniowej, na którym zasiadał Dimma, otaczała gęsta mgła. postać Dimmy również zdawała się składać z takiej mgły jako że ludzkie oko nie mogło uchwycić wyraźnych zarysów jego ciała. Było ono tak samo niematerialne i ulotne jak szarość otaczającego je płaszcza z mgły.

Spośród tych mglistych oparów wyłoniła się istota, która na suchym lądzie upodobniła się do człowieka. Kiedyś przodkowie tych stworów żyli pod powierzchnią wody, ale arkana sztuki Maga z Mgieł dźwignęły je w górę drabiny ewolucji. Dimma nazywał je selkie, a jego kunszt uczynił z nich niezwykle pożyteczną służbę. Nie byli już wyłącznie podwodnymi stworami, i na lądzie mogli z powodzeniem udawać ludzi, lecz pod powierzchnią wody zmieniali się w istoty, które człowiek mógł sobie wyobrazić tylko w najgorszych koszmarach.

Selkie, który się właśnie pojawił nosił imię Kleg. Przemówił śpiewnym tonem, brzmiącym raczej jak dźwięk instrumentu strunowego, niż jak mowa :

- Mój Panie, przybyłem.

Falujący kształt Maga z Mgieł obrócił się ku selkie. Dimma skupił uwagę na istocie, dla której był prawdziwym i niekwestionowanym bogiem.

- Jak wykonałeś swą misję, Kleg ?

- Panie. O sześć dni jazdy na grzbiecie tej bestii, którą stworzyłeś, znajduje się las Leśnego Ludu. Ustaliliśmy, że składnik którego szukasz, tam właśnie się znajduje.

Mag z Mgieł pochylił się gwałtownie. Jego oblicze zamigotało na krótko jakby lekki podmuch wiatru na moment przepędził smugę mgły, i przez tę chwilę rysy twarzy stały się ostrzejsze.

Kleg poczuł nagły przypływ strachu i zimna w trzewiach ...

- Czy więc przyniosłeś mi tę rzecz ?

- Nie, Panie. Mieszkańcy Lasu są potężni i wrogo usposobieni. Podczas próby wykonania zadania, zginęło czterech z twych sług. Zostało nas tylko dwóch i ucieczka była najmądrzejszym wyjściem.

Dimma ponownie oparł się o tron. Selkie widział wyraźnie poprzez ciało swego władcy, konstrukcję z drewna i kości słoniowej.

- W boju możesz stanąć za trzech ludzi, Kleg !

- To nic, mój Panie. Oni są silni i zwinni, i dobrze znają swój teren. Nawet my nie mogliśmy ich pokonać.

Abet Blasa zamilkł na moment ...

- Czy jesteś pewien, że to czego pożądam znajduje się w lesie ?

- Tak, mój Panie.

- A więc ich siła i zwinność na nic się nie zdadzą. Dostanę to, co jest mi niezbędne. Musisz wykonać swe zadanie. Idź i zbierz swych braci. Tuzin, setkę, tak wielu jak potrzebujesz ... wszystkie stworzenia Sargasso są do twojej dyspozycji.

- Moje życie należy do ciebie - odparł Kleg, kłaniając się i wycofując z izby.

W rzeczy samej - pomyślał Dimma patrząc na odchodzącego selkie. Twoje życie i życie stu tysięcy innych jest niczym, w porównaniu z tym co muszę dostać.

Uniósł się i popłynął poprzez olbrzymią przestrzeń izby. Wszędzie gdzie się przemieszczał, , gęsta mgła otaczała jego osobę, jakby kłęby oparów wypływały wprost z ciała Maga... i tak właśnie było.

Pięćset lat temu Dimma był młodym i głupim adeptem sztuki, pełnym arogancji i przeświadczenia o swej nieograniczonej  mocy. Pewnego dnia postanowił zmierzyć się z potęgą Czarnoksiężnika z Koth - pomarszczonego, bezzębnego starca, uznając, iż jego moc nie dorównuje wielkiej sławie. Ale tu się mylił. Może przeciwnik był bezzębny, ale mocy,  ani znajomości mu nie brakowało sztuki. W wyczerpującej bitwie starzec został wprawdzie pokonany, lecz zdążył jeszcze rzucić klątwę na pyszałkowatego Dimmę.

Łapiąc ostatnie hausty powietrza, umierający starzec zdołał się uśmiechnąć.

- Jesteś twardy - powiedział - nie ima się ciebie ogień ani żelazo ... ale od tego dnia ... to się zmieni ... twe ciało będzie poddawać się wszystkiemu ... stanie się mgłą ... w której zawsze będziesz żył. Tak rzekłem i tak się stanie !

Potem starzec umarł, a Dimma nie przejął się jego słowami. Spodziewał się klątwy w takiej sytuacji. Obłożyło go, klątwą w chwili swej śmierci, już kilku adeptów sztuki magicznej, której zabił wcześniej. Jednak poradził sobie. Nie znaczyły dlań wiele. A przecież zabił nie byle kogo, bo kilku Magów Kręgu i Kwadratu. Pokonał też żółtych Czarnoksiężników Turanu i zmiażdżył niejednego ciemnoskórego pieśniarza magii z Zimbabwe. Jeden więcej mag i tyle.

Tak zdawało się na początku.

W miesiąc po pojedynku z Magiem z Koth, Dimma zabawiał się kobietą. Sięgnął ku niej i ... jego dłoń przeszła przez ciało niewiasty.

Dimma uciekł z tego miejsca i przekonał sam siebie, że padł ofiarą iluzji, albo nawet zbyt dużej ilości wina i słabego oświetlenia ... uwierzył w to wytłumaczenie. Ale z biegiem miesięcy klątwa starca z Koth rozkwitła z nasienia, w wielki i gorzki kwiat. Dimma stawał się niematerialny i nie mógł jej przezwyciężyć, mimo, że znał na to wiele sposobów. Jednak nie udawało się. I coraz bardziej stawał się istotą z mgieł, a nie z ciała i kości. Wciąż mógł używać swej mocy, wciąż władał swymi sługami, którzy mogli wykonywać za niego zadania wymagające fizycznego kontaktu, ale przyjemności ciała stały się dlań niedostępne. Nie mógł jeść ni pić, nie mógł zażywać przyjemności z kobietami. Nie czuł zimna ani ciepła, nie mógł niczego dotknąć. Stał się duchem żyjącym w białych oparach. Istotą pokrewną bardziej mgle, niż ludziom.

Pięćset lat to jednak wiele czasu. Długie poszukiwania lekarstwa dały pewne efekty. Ze świętej jaskini w Stygii pochodził antyczny zwój będący jego częścią, z ruin świątyni na wyspie Sispath pochodził inny niezbędny składnik ...

Agenci Dimmy przemierzali Czarne Królestwa Kush, Darfar, Keshan i Punt podobnie jak północne, mroźne ziemie Vanaheimu i Asgardu. Żadne miejsce na ziemi nie było zbyt odległe, nie liczył się żaden koszt. Niektóre potrzebne składniki pochodziły wszak z czasów poprzedzających zatopienie Atlantydy...

Wreszcie Dimma zebrał wszystkie elementy niezbędne do zakończenia tej układanki ... wszystkie oprócz jednego. A on znajdował się niemal na jego ziemiach ! Będzie go miał za każdą cenę. Minęło dwadzieścia lat odkąd po raz ostatni, jedynie na mgnienie oka, stał się materialny. Nigdy zresztą nie wiedział czemu zawdzięcza te krótkotrwałe ucieczki spod władania klątwy ...

A teraz jego cierpienia miały się zakończyć, za kilka dni, może tygodni. I użyje całej mocy, jaką rozporządza aby tak się stało, nawet jeśli miałoby to zdruzgotać królestwo !

Dimma poczuł jak zbłąkany podmuch wiatru uniósł go i przesunął. Ktoś zostawił uchylone drzwi lub otwarte okno i zapłaci życiem za ten błąd ! Wkrótce już nie będzie musiał cierpieć takiego poniżenia, a wtedy biada każdemu człowiekowi i każdemu stworzeniu, które stanie na drodze Dimmy. Biada !   


 

1.

 

Wąska górska ścieżynka przecinała strome skalne zbocze, a luźne głazy, leżące w jej poprzek, nie ułatwiały marszu. Mimo to podróżujący tamtędy młody mężczyzna poruszał się szybkim i sprężystym krokiem. Był bądź co bądź Cymmerianinem, a tam skąd pochodził ludzie uczyli się wspinać po górach równocześnie ze stawianiem swych pierwszych w życiu kroków. Młodzieniec ów, w którego błękitnych źrenicach odbijały się promienie zachodzącego słońca, prześlizgując następnie się po szerokich barkach i czarnej grzywie włosów, nosił imię Conan. Jego cały strój stanowiła zarzucona na grzbiet, ledwo wyprawiona wilcza skóra, krótkie skórzane spodnie i sandały, których rzemienie opinały ciasno postawne stopy.  

Chłodne górskie powietrze muskało dokuczliwymi podmuchami odsłonięte fragmenty jego ciała, ale zdawał się znosić to ze stoickim spokojem. Po lochach potężnego labiryntu podziemnych Czarnych Pieczar, w których zarówno on, jak i jego kompani umierali już dziesiątki razy, świeże powietrze było błogosławieństwem, niezależnie od temperatury.

Wędrowiec zmierzał do Zamory, do Shadizar miasta niegodziwców, gdzie planował zamienić swoje złodziejskie umiejętności, na jakieś bardziej lukratywne zajęcie. Mówiło się, że sprytem, silnym ramieniem i ostrym mieczem można było tam sporo zdziałać. Jeśli dodać do tego jego szybkość i kocią zwinność ... mógł liczyć na znaczną poprawę losu i zamierzał skorzystać z tej okazji. Był młody, ale w swym życiu doświadczył już wiele i nadszedł czas, by zasmakował także bogactwa.

Podróż jednak trwała dłużej niż sądził a bogowie wciąż rzucali mu kłody pod nogi. To prawda, że czasem przyczyną zwłoki były atrakcyjne kobiety, ale przygody jakich doświadczał, nie stawały się przez to mniej niebezpieczne. Nekromanci, czarnoksiężnicy i potwory ... jak każdy uczciwy człowiek nie przepadał za magią. Zaś po ostatnich spotkaniach z pustynną pięknością Elashi, z nieżyjącą kobietą - zombi Tuane, z wiedźmą z jaskiń Chunthą, zastanawiał się, czy wciąż jeszcze pożąda towarzystwa kobiet. W każdym razie teraz był sam i chwała za to bogom.

Ścieżka, którą szedł,  nieco poniżej skręcała ostro w prawo i właśnie zza tego zakrętu dobiegł do jego uszu podejrzany dźwięk. Był ledwo słyszalny nawet dla jego wyostrzonych zmysłów, nie mniej mężczyzna zatrzymał się gwałtownie i dobył swego starożytnego miecza, o ostrzu w błękitnym odcieniu żelaza. Broń była ciężka i nie posiadała ozdób. Rękojeść otaczała zaledwie skóra. Jej zdobycie Conan okupił swego czasu potyczką z żywym szkieletem jakiegoś antycznego wojownika. Ostrze miecza było jak brzytwa i  nowy właściciel bardzo dbał o jego stan, polerując kamieniami po każdym, najmniejszym nawet użyciu.

Uchwyciwszy miecz oburącz, w sposób podpatrzony u kapłanów-wojowników z górskiej świątyni, Conan postąpił kilka kroków naprzód pilnie bacząc, by nie potrącić najdrobniejszego nawet kamyczka zaścielającego górską ścieżkę. Ten dźwięk nie musiał oznaczać niebezpieczeństwa, ot mógł ukruszyć się kawałek skały, czy przemknąć tamtędy jakieś małe zwierzątko. Ale Conan nie pożyłby długo, przy trybie życia jaki wiódł, gdyby lekceważył takie drobiazgi. Jego bogiem był Crom. A Crom dawał swym poddanym tylko jeden dar - siłę i rozum w momencie urodzenia - dalej musieli już radzić sobie sami. Jeśli któreś z dzieci Croma użyło swych pierwotnych darów w niewłaściwy sposób, szkoda było nawet marnować ostatni dech by wzywać pomocy boga.

Przylegając plecami do skalnej ściany, która ograniczała ścieżkę z prawej strony, Conan podszedł do zakrętu. Uniósł miecz pionowo w górę, by nie zdradził przedwcześnie jego obecności, po czym zdecydowanym krokiem wychylił się zza skalnego załomu, opuszczając ostrze na wysokość ludzkiego gardła.

Tuż za zakrętem ścieżka rozszerzała się znacznie. Zobaczył, że brakowało wyraźnie fragmentu skały,  który oderwał się stąd nadgryziony zębem czasu i warunkami atmosferycznymi. W tej naturalnej niszy stała zaś półnaga kobieta. Oparta plecami o skałę, trzymając w zaciśniętych dłoniach długą włócznię, szykowała się do rozpaczliwej obrony przed pięcioma otaczającymi ją półkolem smokami, nie większymi wszakże od człowieka. Szósty z gadów leżał nieopodal na grzbiecie w ciemnej kałuży czegoś, co jak przypuszczał Conan było jego posoką. W zaciśniętych szponach trzymał strzęp materiału, który jako żywo pasował kolorem do przepaski na biodrach, noszonej przez kobietę. Najwyraźniej zdobyty fragment ubrania kosztował gada sporo.

Jako, że w głowie Conana wciąż kłębiły się wspomnienia niedawnych przygód, pierwsza myśl, jaka go naszła, nie była oryginalna - o nie, znów kobieta !

Smoki stały w postawie wyprostowanej. Miały zielonkawo - szare łuski, a ich nozdrza i żółte oczy dobrze pełniły swoje funkcje. Najbliższy z nich, czy to wiedziony zmysłem wzroku czy węchu, a może słuchu, zwrócił błyskawicznym ruchem łeb w jego stronę by za moment skierować go znów ku swej pierwszej ofierze i jeszcze raz ku Cymmerianinowi. Cichy przeciągły syk istoty zwrócił uwagę pozostałych gadów na  intruza.

Conan zastanowił się, jak szybkie mogą być te stwory. Czy zdążyłby po prostu odwrócić się i uciec za zakręt ? Raczej nie. Ścieżka za zakrętem była bardzo wąska ... i kobieta ...

Spojrzał na nią uważniej i dostrzegł na jej ramieniu krwawe szramy. A więc ona także odczuła stratę ubrania. Mimo tak krótkiego spojrzenia Conan zauważył, że jej ramiona były ładnie zbudowane i jędrne. To samo zresztą mógł powiedzieć o jej nagich piersiach.  Była znacznie bardziej umięśniona niż większość kobiet jakie widział. Wyraźnie dostrzegł grę ścięgien pod jej ciemną skórą, gdy zacisnęła mocno dłonie na drzewcu włóczni. Widok był, mimo sytuacji w jakiej się znajdowali, przyjemny i nawet jesli postanowił przez czas jakiś unikać kobiet, ta wydała mu się interesująca.

Gad znów zasyczał, i dwa kolejne zwróciły się już wyraźnie przeciw Conanowi, a pozostałe wciąż wpatrywały się badawczo w kobietę.

- Lepiej uciekaj cudzoziemcze - jej głos zabrzmiał raczej spokojnie. - To są Korgowie, psy gończe Pilich.

Conan nie miał pojęcia, kim są Pili i nie bardzo też o to dbał.

- Idę na południe. Czy te ... eh, Korgowie pozwolą mi przejść ?

- Nie, cudzoziemcze.

- A zatem, trzeba postąpić z nimi jak z wściekłymi psami, jak by nie wyglądali. - odparł Conan, zmieniając położenie dłoni na rękojeści miecza. - No chodźcie bękarty ! - krzyknął ku smokom.        

Nie czekał jednak na ich relację. Uniósłszy miecz nad głowę, jak drwal siekierę, skoczył w kierunku potworów. Pierwszy ze smoków został chyba zaskoczony tą nagłą szarżą. Zdołał wprawdzie kłapnąć zębami, które miały długość co najmniej ludzkich palców, ale nim zdążył użyć swej groźnej broni, Conan spadł na niego jak burza. Ostrze świsnęło w chłodnym, wieczornym powietrzu, a gdy dosięgło celu, czaszka potwora rozpadła się na dwie części, a on sam padł, martwy już, nim jeszcze zdołał dotknąć ziemi. Conan zaś skręcił gwałtownie w lewo, by przyjąć szarżę drugiego Korgi, który z sykiem i warczeniem wpadł na niego. Szczęki smoka kłapnęły głośno chybiąc o włos, gdyż Conan raptownie odskoczył. Uderzył przy tym mieczem i dosięgnął celu. Broń wszakże spadła na grubą łuskę pod złym kątem, więc zazgrzytała tylko na twardej powierzchni, wyrywając niewielki kawałek ciała. Potwór zaryczał donośnie i cofnął się o kilka kroków, uderzając gniewnie swym grubym ogonem.

Conan dostrzegł atak trzeciego potwora ale nie zdążył zareagować. Stwór zbliżył się za szybko. Uderzył weń i zwalił go z nóg. Upadając zaś, Cymmerianin wypuścił z dłoni miecz, który brzęknął o skałę, upadając o metr od niego. Powalony mężczyzna zdołał wprawdzie przekręcić się na brzuch po czym natychmiast zerwał się, gotów do dalszej walki, ale rozwarta paszcza szarżującego Korgi była już przy nim więc nie mógł dosięgnąć na czas miecza. Niewiele myśląc wepchnął swą gołą dłoń w paszczę gada, z nadzieją, że ten udławi się, nim odgryzie mu ramię. Szczęki jednak nie zacisnęły się. Smok zacharczał dziwnie i wylądował całym swym ciężarem na Cymmerianinie. Co u ... ???

Z jego karku sterczało zakrwawione drzewce włóczni. To kobieta poświęciła swą broń by go ratować !!!

Conan zerwał się błyskawicznie, chwycił swój miecz i pognał w jej kierunku. Biegnąc dostrzegł, że kobieta unosi odłamek skalny, wielkości kurzego jaja i ciska nim w jednego z dwóch wciąż przyglądających się jej Korgów.

Trafiła wprost w jego pierś, aż się zachwiał. Przyłożył łapę do rany i wydał z siebie coś pomiędzy sykiem, a skowytem, jak kot przypalony ogniem. Zaś smok, którego Conan zranił na samym początku, znów stanął mu na drodze, próbując powstrzymać szarżującego Cymmerianina. Conan jednak uderzył całą siłą swego potężnego ramienia i ostrze miecza zahaczyło o gardziel bestii. To już trzeci, który leżał w agonii. Jeszcze dwa.

Kobieta cisnęła następnym kamieniem, ale tym razem Korga dopadł ją i uchwycił w szpony. Uniósł nieco nad ziemię i Conan pojął, że nie zdoła zdążyć na czas. Gad rozwarł szczęki tuż przy jej twarzy ...

Jeden szybki ruch i palec kobiety dźgnął prosto w smocze oko.

Korga zraniony tak nieoczekiwanie, a dotkliwie, upuścił swą niedoszłą ofiarę i złapał się za zranione oko. Zatańczył wściekły taniec bólu i gniewu. I był to jego ostatni taniec, bo w tej właśnie chwili spadł na niego cios Conana. Miecz wbił się głęboko w jego cielsko. Jeśli można powiedzieć, że jaszczur ma zdumiony wyraz pyska, to ten właśnie miał, na chwilę przed tym, jak jego dusza uleciała ku Szaremu Brzegowi, by połączyć się z tymi, którzy odeszli przed nim.

Ostatni z Korgów, ten który wcześniej oberwał odłamkiem skalnym, znalazł się nagle sam naprzeciw dwóch przeciwników. W tym momencie w jego brzuch trafił następny celny kamień, a Conan zbliżał się ku niemu w niedwuznacznych zamiarach, z okrwawionym mieczem w dłoni. Potwór najwyraźniej uznał, że wystarczy, bo odwrócił się gwałtownie i zaczął umykać. Trzeci kamień rzucony przez kobietę niestety chybił, zaś gad rzuciwszy się w dół ze skalnej ścieżki, rozpostarł skrzydła. Dalej nie bardzo mogli go ścigać i prawdę rzekłszy, Conanowi specjalnie na tym nie zależało. Postąpił tylko kilka kroków w jego kierunku, wymachując bronią i pokrzykując groźnie ale uznał, że to powinno wystarczyć, by skutecznie odpędzenia wroga.

Dopiero teraz odwrócił się ku kobiecie, która w międzyczasie wyrwała swoje ubranie ze szponów martwego gada. Conan obserwował w milczeniu jak zakłada podarty wprawdzie, ale wciąż nadający się do noszenia, pozbawiony rękawów, kaftan i ściąga go w pasie. Szkoda ... była nieźle zbudowana mimo rozbudowanych mięśni. Najwyraźniej jego niechęć do kobiet nieco osłabła, jakby zacierały się wspomnienia ostatnich miesięcy. 

- Zawdzięczam ci życie, cudzoziemcze - powiedziała uśmiechając się.

Conan wskazał czubkiem miecza na drzewce sterczące z karku martwego potwora.

- Ja też zawdzięczam ci co nieco. Powiedzmy, że jesteśmy kwita.

- Niech tak będzie. Jestem Cheen, uzdrowicielka z Leśnego Ludu - sięgnęła po swą włócznię.

- Mnie zwą Conan ... z Cymmerii.

- Witaj, przybyszu z dachu świata.

- Znasz Cymmerię ?

- Słyszeliśmy o niej. Nasze siedziby są o pół dnia drogi stąd. Czy zechcesz zatrzymać się tam, odpocząć i zjeść z nami ?

Conan był na szlaku od wielu tygodni i prawdę rzekłszy nie tęsknił za towarzystwem, ale kobieta, która z takim spokojem potrafiła zarżnąć smoka, zaintrygowała go.

- Tak ... cel mojej podróży może poczekać.

- Chodź zatem. Wkrótce się ściemni i powinniśmy znaleźć dobre miejsce na obóz. Tutejsze góry nie są bezpieczne nocą.

Conan spojrzał na powalonego potwora.

- Dzień chyba też nie należy tu do bezpiecznych ?

- W nocy jednak dzieją się rzeczy, przy których psy Pilich są jak nieporadne szczeniaki - odparła.

- W takim razie poszukajmy miejsca na obóz.

 

 

Gdy wędrowali górską ścieżyną Cheen opowiedziała Conanowi o Pilich.

- Są podobni do ludzi, - mówiła - ale również spokrewnieni z Korgami. W ich żyłach płynie ciepła krew gadów. Zamieszkują pustynię leżąca o dwa dni drogi od naszych siedzib. Pożerają ludzi, których uda im się schwytać.

Conan zastanowił się przez chwilę.

- Czy można dostać się do Shadizar nie przecinając tej pustyni ?

- Tak, można ominąć ich terytorium.

- Dobrze.

Conan nie obawiał się żadnego człowieka w otwartej walce, ale przemierzanie pustyni zamieszkałej przez kanibali i używających smoków, jako psów gończych ... to nie była sympatyczna perspektywa.

Nie pytał co Cheen robi samotnie w tak niebezpiecznej okolicy, to nie był jego interes. Ale ona sama postanowiła uchylić rąbka tajemnicy.

- Przez ostatnią fazę księżyca poszukuję rośliny, która rośnie na tych wzgórzach. Rodzaj grzyba, którego używamy podczas ceremonii religijnych. Rosną wyłącznie na odchodach górskich kozic, a te z kolei są niestety ulubioną potrawą Pilich ... jeśli nie mogą zdobyć ludzkiego mięsa.

Conan przytaknął głową ze zrozumieniem. Religia była inną formą magii. On zaś osobiście wolał nie mieć nic wspólnego z żadną z nich i nie zazdrościł wcale tym, którzy mieli.

- Zebrałam dosyć do następnej ceremonii jasnowidzenia - rozsupłała małą sakiewkę u pasa i pokazała Conanowi zalatujące odchodami, małe brązowe grzybki. - Prawidłowo przyrządzone i poświęcone, pozwalają doświadczyć spotkania z bogami.

Conan wzruszył ramionami. Na takie spotkania też nie miał nigdy ochoty. Wolał spotkania z dobrym winem i jadłem, z poręczną bronią i zgrabnymi kobietami. A wszystko to powinno być dostępne  dla bogatego złodzieja w Shadizar. Niech kapłani spotykają się z bogami, normalny człowiek ma dość kłopotów i bez tego.

 

 

Gdy słońce dotknęło zachodniego horyzontu, dotarli na szeroką półkę skalną, położoną na poziomie około czterech metrów. Cheen wspinała się dobrze. W rzeczy samej lepiej, niż kobiety, jakie Conan kiedykolwiek widział podczas wspinaczki. Była jak pająk, gdy pięła się po skalistym zboczu, znajdując szczeliny na palce i stopy w miejscach, gdzie ciężko byłoby je znaleźć nawet Cymmerianowi.

Będąc już na półce, wznieśli na obu jej brzegach wysokie kamienne piramidy, tak że nic większego od królika nie mogłoby się do nich zbliżyć, nie robiąc hałasu. Zeschnięte krzaki dostarczyły surowca na małe ognisko. Jego rozpalenie zajęło zaledwie kilka chwil, jako że Conan posiadał hubkę i krzesiwo. Miał też bukłak z wodą i kilka pasków suszonego mięsa wiewiórki, którymi podzielił się z towarzyszką.

Tymczasem zaś zapadła noc. Była zimna i małe ognisko niewiele tu mogło pomóc. Conan zaproponował dziewczynie ciepło swego płaszcza z wilczej skóry, ale Cheen odmówiła z uśmiechem. Być może domyśliła się, że chciał z nią dzielić coś więcej niż tylko posłanie. Kobiety zawsze wiedziały takie rzeczy, odkrył to już dawno temu, choć wciąż nie miał pojęcia jakim sposobem.

Podczas swych wędrówek Conan spotkał wielu mężczyzn, ale nigdy takiego, który twierdziłby, iż rozumie kobiety. No nie ... był taki jeden, co mówił, że wie dokładnie czego chcą kobiety, ale on twierdził również, że świat jest okrągły jak kula ... i że może latać, jeśli będzie machał rękami jak ptak. Zresztą próbował udowodnić swoją teorię, skacząc z dachu najwyższej budowli w wiosce, w której mieszkał. Była to wieża dziesięciokrotnie wyższej od człowieka ... hmm nie przeżył tego eksperymentu.

Był głupi jak opita winem świnia ...

Zastanawiające, czy kiedykolwiek w dziejach, chodził po ziemi mężczyzna, zdolny pojąć kobiety ? Z tą myślą Conan odpłynął w krainę snów. 


2.

 

Ranek przyszedł nagle. Promienie wschodzącego słońca znad wschodnich szczytów wzgórz, skąpały w różowo-żółtym blasku półkę, na której spali Conan i Cheen. Conan ocknął się natychmiast z czujnego snu, co  prawda z lekko zesztywniałym karkiem, łóżko jednak było litą skałą.

Kobieta zbudziła się gdy Cymmerianin ponownie rozpalił ognisko, nad którym z rozkoszą rozgrzewał zdrętwiałe od porannego chłodu dłonie.

- Dobrze spałeś ? - spytała.

- Taa, jak zawsze.

Spożyli os...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin