Clarke Arthur C. - Niedoszly raj.txt

(25 KB) Pobierz
 
Arthur C. Clarke

 Niedoszły raj
 
   - Mam wrażenie - powiedział Jerry Garfield wyłšczajšc silniki - że to już koniec przejażdżki. - Z cichym westchnieniem zamilkły umieszczone pod kadłubem silniki odrzutowe. Pozbawiony poduszki powietrznej łazik Don Gruchot osiadł na pofałdowanych skałach Płaskowyżu Wenusjańskiego.

   O dalszej drodze naprzód nie było mowy; ani na gšsienicach, ani na odrzutowych silnikach nie zdołałby S5 - bo tak oficjalnie zwał się Don Gruchot - wspišć się na pionowš skarpę, która piętrzyła się przed nimi. Ledwie trzydzieci mil dzieliło ich od bieguna południowego Wenus, lecz w tej sytuacji cel wyprawy przeniósł się jakby na innš planetę. Nie mieli wyboru, czekał ich powrót tš samš czterystumilowš trasš przez krajobraz z sennego koszmaru.

   Pogoda była wspaniała, widocznoć na bez mała tysišc jardów. Poradzš sobie bez radaru ostrzegajšcego przed skalnymi przeszkodami; choć raz wystarczała obserwacja gołym okiem. Zielonkawe, jutrzenkowe wiatło, przewitujšce przez chmury, które kłębiły się bezustannie od miliona lat, sprawiało wrażenie, że przebywajš w podwodnym wiecie. Łatwo było chwilami ulec złudzeniu, że jadš po dnie płytkiego morza, a Jerry'emu przywidziały się kilka razy przepływajšce mu nad głowš rybki.

   - Mam połšczyć się ze statkiem i zameldować, że wracamy? - spytał.

   - Jeszcze nie - powiedział dr Hutchins. - Muszę się zastanowić.

   Jerry spojrzał wyczekujšco na trzeciego członka załogi, ale nie dostrzegł oznak moralnego wsparcia. Coleman był tyle wart co Hutchins; choć kłócili się z byle powodu do upadłego, obaj byli naukowcami, a wobec tego, w ocenie trzewo mylšcego inżyniera nawigatora, nie całkiem odpowiedzialnymi obywatelami. Jeżeli Cole i Hutch obmylš genialne sposoby brnięcia naprzód, Jerry nic już nie wskóra, najwyżej wyrazi swój sprzeciw.

   Hutchins chodził tam i z powrotem po ciasnej kabinie, przeglšdajšc mapy i aparaturę. Raptem skierował wiatło reflektora na skały i jšł bacznie się im przyglšdać przez lornetę. Jeszcze tylko tego brakowało, pomylał Jerry, żeby mi kazał tam wjechać! S5 to poduszkowiec na gšsienicach, a nie kozica górska...

   Wtem Hutchins co dostrzegł. Wstrzymał oddech, potem z hałasem wypucił powietrze z płuc i zwrócił się do Colemana.

   - Popatrz! - powiedział głosem drżšcym z podniecenia. - Ciut na lewo od tej czarnej kropki. Mów, co tam widzisz.

   Przekazał lornetę koledze. Teraz z kolei Coleman wytężył wzrok.

   - Niech mnie diabli! - wycedził po dłuższej chwili. Miałe rację. Na Wenus rzeczywicie sš rzeki. To wyschnięty wodospad.

   - Stawiasz mi obiad w Bel Gourmet, jak tylko wrócimy do Cambridge. Z szampanem.

   - Nie trzeba mi przypominać. Zresztš nawet tanio liczš sobie za dobre żarcie. Ale i tak nadal uważam, że twoje pozostałe teorie sš płodem chorej wyobrani.

   - Chwileczkę - wtršcił się Jerry. - Jakie znowu rzeki i wodospady. Każde dziecko wie, że nie mogš istnieć na Wenus. Przecież ta planeta to jedna wielka łania parowa, gdzie nigdy się na tyle nie oziębia, żeby chmury się skropliły.

   - Kiedy ostatni raz spojrzałe na termometr? - spytał Hutchins ze zwodniczym spokojem.

   - Byłem zbyt pochłonięty prowadzeniem naszego kršżownika.

   - Toteż mam dla ciebie nowinę. Temperatura spadła do dwustu trzydziestu i dalej się obniża. Pamiętaj - jestemy prawie na biegunie, w rodku zimy, szećdziesišt tysięcy stóp ponad nizinš. Wszystko to przyczynia się do wyranego ochłodzenia powietrza. Jeli temperatura obniży się jeszcze o parę stopni, spadnie deszcz. Co prawda woda będzie się gotowała, ale wrzštek to też woda. I chociaż George nie jest jeszcze do końca przekonany, stawia to Wenus w całkowicie innym wietle.

   - Dlaczego? - spytał Jerry, mimo że już zdšżył się domylić.

   - Tam, gdzie jest woda, może istnieć życie. Zbyt pochopnie zakładalimy, że Wenus jest jałowš planetš tylko dlatego, że przeciętna temperatura przekracza pięćset stopni. Tutaj jest o wiele chłodniej, i dlatego włanie tak mi zależało na dotarciu do bieguna. Tam na górze sš jeziora, do których muszę dotrzeć.

   - Ale jeziora z kipišcš wodš! - upierał się Coleman. Nic tam nie przeżyje!

   - Na Ziemi sš algi, które znoszš takie warunki. Poza tym historia podboju planet nauczyła nas przynajmniej jednego: gdzie tylko życie ma choć najmniejszš szansę przetrwania, tam je odnajdziesz. A to włanie jedyna szansa, jakš miało na Wenus.

   - Oby ci się udało potwierdzić swojš teorię. Ale sam widzisz - nie pokonamy tej stromizny.

   - Może nie autem. Ale chyba uda się nam pieszo wspišć po tych skałach, nawet w ciężkich termokombinezonach. Wystarczy podejć jeszcze kilka mil w kierunku bieguna; według map radarowych za tym urwiskiem powinien być w miarę równy teren. Wyprawa nie potrwa dłużej niż - no, powiedzmy, dwanacie godzin. Każdy z nas wychodził na dłuższe spacery, i to w znacznie gorszych warunkach.

   Nie można było odmówić mu racji. Kombinezony ochronne, które zaprojektowano z mylš o utrzymaniu człowieka przy życiu na wenusjańskich nizinach, będš miały ułatwione zadanie w temperaturze zaledwie o sto stopni przewyższajšcej żar Doliny mierci w pełni lata.

   - No cóż - odezwał się Coleman. - Znasz regulamin. Nie wolno ci ić samemu, a jeden z nas musi tu zostać i utrzymywać łšcznoć ze statkiem. Jak załatwimy sprawę tym razem? Szachy czy karty?

   - Szachy za długo trwajš - odpowiedział Hutchins zwłaszcza kiedy wy dwaj rozgrywacie partię.

   Spod stosu map wycišgnšł zniszczonš talię kart. - Cišgnij, Jerry.

   - Dziesištka pik. Błagam cię, przebij mnie, George.

   - O niczym innym nie marzę. A niech to szlag trafi pištka trefl. Trudno, pozdrówcie ode mnie Wenusjan.

   Wbrew zapewnieniom Hutchinsa, wspinaczka okazała się nader ucišżliwa. Podejcie nie było nawet bardzo strome, ale butle z tlenem, chłodzone kombinezony i aparatura pomiarowa ważyły razem więcej niż po sto funtów. I to na głowę. Niższa grawitacja - o trzynacie procent słabsza niż ziemska - była ledwie odczuwalnym ułatwieniem, gdy mozolnie pięli się po usypiskach, odpoczywali chwilę na skalnych występach, by zaczerpnšć tchu i zaraz brnšć dalej w podwodnym półmroku. Oblewajšca ich szmaragdowa powiata janiejsza była niż blask pełni księżyca na Ziemi. Księżyc nie miałby nic do roboty na Wenus, powiedział do siebie Jerry; pozostawałby wiecznie niewidoczny z powierzchni planety, nie władałby wodami oceanów - a nie gasnšca jutrzenka jest i tak znacznie pewniejszym ródłem wiatła.

   Dopiero po przejciu ponad dwóch tysięcy stóp dotarli do miejsca, gdzie stromizna przechodziła w łagodny stok, tu i ówdzie poprzecinany rowkami, najwyraniej wyżłobionymi przez spływajšcš wodę. Po krótkich poszukiwaniach natrafili na wšwóz, dostatecznie szeroki i głęboki, by zasługiwał na miano koryta rzeki, i ruszyli w dalszš drogę jego brzegiem.

   - O jednym chyba nie pomylelimy - odezwał się Jerry, gdy już przeszli kilkaset jardów. - Co zrobimy, jeżeli z południa nadcišgnie nawałnica? Nie mam wielkiej ochoty spływać z falš ukropu.

   - Jeżeli zerwie się burza - odpowiedział nieco zniecierpliwiony Hutchins - usłyszymy na czas. Zdšżymy spokojnie uciec na wyższy teren.

   Miał więtš rację, ale Jerry bez większego przekonania szedł dalej łagodnie wznoszšcym się korytem. Niepokój jego rósł w miarę oddalania się od krawędzi skalnej skarpy, gdzie stracili łšcznoć radiowš z łazikiem. W tych czasach utrata kontaktu ze współplemieńcami była wyjštkowym i przykrym dowiadczeniem, którego los mu dotšd oszczędził; nawet na pokładzie Gwiazdy Porannej, gdy znajdowali się w odległoci stu milionów mil od Ziemi, mógł w każdej chwili nadać wiadomoć do rodziny i za kilka minut dostać odpowied. A teraz marnych parę jardów skały odcięło go od reszty ludzkoci; gdyby przypadkiem co im się tu przytrafiło, nikt by się o tym nigdy nie dowiedział, chyba że póniejsza ekspedycja odnalazłaby ich ciała. George będzie czekał do umówionej godziny; potem wróci na statek - sam. Chyba nie nadaję się na pioniera, powiedział sobie w duchu Jerry. Lubię pracować przy skomplikowanych maszynach i dlatego wcišgnęły mnie loty kosmiczne. Ale nie zastanawiałem się, dokšd to mnie doprowadzi, a teraz już za póno na zmianę decyzji...

   Przeszli około trzech mil w kierunku bieguna meandrami rzecznego koryta, tutaj Hutchins zatrzymał się, by dokonać pomiarów i zebrać próbki. - Dalej się oziębia - zauważył. Dziewięćdziesišt dziewięć stopni. To zdecydowanie najniższa temperatura, jakš dotychczas zarejestrowano na Wenus. Jaka szkoda, że nie możemy zawiadomić o tym George'a.

   Jerry próbował wszystkich pasm; usiłował nawet nawišzać kontakt ze statkiem - kapryne wahania w jonosferze planety umożliwiały niekiedy odbiór z dużej odległoci - lecz nie wyłowił nawet szeptu fali nonej z trzasków i huków wenusjańskich wyładowań atmosferycznych.

   - Jeszcze lepiej! - oznajmił Hutchins z nie skrywanš radociš. - Stężenie tlenu podskoczyło na całego - piętnacie na milion. Przy aucie było tylko pięć, a na nizinie ledwie wykrywalny ułamek.

   - Dobrze, ale piętnacie na milion! - upierał się Jerry. Nic nie może tym oddychać!

   - Chwyciłe za zły koniec tego kija - wyjaniał Hutchins. - Nic tym tlenem nie oddycha. Co go za to wytwarza? A skšd się bierze, mój drogi, tlen na Ziemi? Jest w całoci wytworem życia - życia rolinnego. Nim na Ziemi pojawiły się roliny, nasza atmosfera była dokładnie taka jak tutaj mieszanina dwutlenku węgla, amoniaku i metanu. Potem nastšpił rozkwit życia rolinnego, które przemieniło atmosferę w co, czym mogły oddychać zwierzęta.

   - Rozumiem - powiedział Jerry - i sšdzisz, że ten sam proces włanie się tutaj rozpoczšł?

   - Na to wyglšda. Co niedaleko stšd wytwarza tlen życie rolinne jest najprostszym wyjanieniem.

   - A tam, gdzie sš roliny - podjšł ...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin