Clarke Arthur C. - Senator i śmierć.txt

(45 KB) Pobierz
 
Arthur C. Clarke

 Senator i mierć

  
   Trudno wyobrazić sobie piękniejszš wiosnę w Waszyngtonie; a była to ostatnia wiosna, pomylał smętnie Steelman, którš dane mu było oglšdać. Nawet teraz, kiedy już znał ostateczny werdykt doktora Jordana, nie potrafił się pogodzić z prawdš. Do tej pory zawsze umiał znaleć wyjcie; nie znał ostatecznych porażek. Gdy zdradzali go ludzie, odtršcał ich - zdarzało się, że i rujnował im życie, by w ten sposób ostrzec innych. Ale teraz zdrada tkwiła w nim samym; zdawało mu się, że już wyczuwa ociężałe bicie serca, które wkrótce miało zatrzymać się na zawsze. Plany na wybory prezydenckie w 1976 roku trzeba było wybić sobie z głowy; przecież może nawet nie dożyć nominacji...

   Nadszedł kres marzeń i ambicji, a słaba to pociecha, że każdemu kiedy koniec pisany. Ale dla niego było to zbyt wczenie. Przypomniał sobie, jak Cecil Rhodes, którego zawsze tak podziwiał, skarżył się przed mierciš, która dopadła go przed pięćdziesištymi urodzinami: "Tyle zostało do zrobienia, a czasu tak niewiele!" Steelman był już starszy od Rhodesa, a dokonał o wiele mniej.

   Limuzyna odwoziła go z Kapitolu, co w jego sytuacji nabierało symbolicznego znaczenia, ale usiłował nie zawracać sobie tym głowy. Miał teraz przed sobš New Smithsonian potężny kompleks muzeów, których nigdy nie miał zwiedzić, choć był wiadkiem, jak rozbudowywały się przez te wszystkie lata, które spędził w Waszyngtonie.

   Jak wiele stracił, pomylał z goryczš, w niepowstrzymanej pogoni za władzš. Cały wiat sztuki i kultury pozostał dla niego zamknięty, a był to zaledwie ułamek ceny, jakš zapłacił. Stał się obcy dla rodziny i dla tych, którzy niegdy byli jego przyjaciółmi. Złożył ofiarę z miłoci na ołtarzu ambicji, a ofiara ta okazała się daremna. Czy na całym wiecie znajdzie się kto, kto uroni łzę, kiedy on odejdzie?

   Ależ tak. Poczucie beznadziejnego osamotnienia przyniosło niespodziewanš ulgę. Sięgajšc po słuchawkę, wyrzucał sobie, że o ten włanie numer telefonu musi pytać sekretarki w biurze, a pamięć ma zamieconš tyloma mniej ważnymi szczegółami.

   (A oto Biały Dom, niemal olepiajšcy w promieniach wiosennego słońca. Po raz pierwszy w życiu nie rzucił w jego stronę drugiego spojrzenia. Należał teraz do innego wiata. wiata, który go nie będzie obchodzić).

   Limuzyna nie miała wideofonu, ale wizja nie była mu potrzebna, żeby wyczuć u Ireny lekkie zaskoczenie i co jakby radoć.

   - Czeć, Irenko - co u was słychać?

   - Wszystko po staremu, tato.

   - Kiedy się zobaczymy?

   Usłyszał tę samš grzecznociowš formułkę, którš jego córka miała gotowš na te rzadkie okazje, kiedy zdarzyło mu się zadzwonić. Niezmiennie, chyba że zbliżało się Boże Narodzenie lub urodziny, odpowiadał mglistš obietnicš, że wpadnie którego bliżej nie okrelonego dnia w przyszłoci.

   - Czy zgodzisz się - mówił powoli, niemal przepraszajšcym tonem - pożyczyć mi dzieciaki na jedno popołudnie? Dawno z nimi nigdzie nie byłem, a chciałbym się na chwilę oderwać od pracy.

   - Ależ tak - odpowiedziała Irena z coraz wyraniejszš radociš w głosie. - Bardzo się ucieszš. Kiedy chciałby je zabrać? - Może jutro? Wpadłbym koło dwunastej i wybralibymy się do zoo albo do Smithsonian, gdzie będš miały ochotę.

   Teraz już była całkiem zaskoczona, bo dobrze wiedziała, że jest jednym z najbardziej zajętych ludzi w Waszyngtonie, z terminarzem wypełnionym szczelnie z kilkutygodniowym wyprzedzeniem. Nie omieszka snuć domysłów, co się stało; zależało mu, żeby nie odgadła prawdy. Nie miał powodów do obaw, bo nawet jego sekretarka nic nie wiedziała o nieznonie kłujšcych bólach, które wreszcie zaprowadziły go na odkładane od dawna badanie lekarskie.

   - Wspaniały pomysł. Włanie wczoraj dopytywały się o następne spotkanie z tobš.

   Oczy mu zwilgotniały i cieszył się, że Irena go nie widzi.

   - Będę u was o dwunastej - rzucił pospiesznie, starajšc się nie ujawnić wzruszenia. - ciskam was - odłożył słuchawkę, nim zdšżyła odpowiedzieć, i z westchnieniem ulgi oparł się wygodnie w fotelu. Niemal instynktownie, bez wiadomego postanowienia, zrobił pierwszy krok w przewartociowaniu swojego życia. Chociaż dzieci utracił bezpowrotnie, więzy między pokoleniami nie osłabły. Nawet jeli mu się już nic innego nie uda, to przynajmniej musi je utrzymać i umocnić przez te kilka miesięcy, które mu pozostały.


    Oprowadzanie dwójki żywych, dociekliwych dzieci po budynku muzeum przyrodniczego niezupełnie odpowiadało zaleceniom lekarza, ale włanie na to miał ochotę. Joey i Susan zdšżyli sporo podrosnšć od ich ostatniego spotkania i dotrzymywanie im kroku wymagało nie lada wysiłku fizycznego i umysłowego. Ledwie weszli do rotundy, a dzieci nie oglšdajšc się na niego podbiegły do ogromnego słonia, który niepodzielnie panował nad marmurowš salš.

   - Co to? - wykrzyknšł Joey.

   - Słoń, tumanie - odparła Susan z przygniatajšcš wyższociš swoich siedmiu lat.

   - Przecież wiem, że to słoń - oburzył się Joey. - Ale jak się nazywa?

   Senator Steelman piesznie przeczytał tabliczkę z opisem, ale nie znalazł na niej odpowiedzi. Tym razem ryzykowna maksyma "Lepszy błšd nili niepewnoć" była bezpiecznš wskazówkš.

   - Miał na imię, hmm, Jumbo - powiedział niewiele mylšc. - Popatrz na te kły!

   - A czy bolały go zęby? - Skšdże znowu.

   - To jak on sobie mył zęby? Mama mówi, że jak nie będę mył zębów...

   Steelman przewidział, dokšd zmierza ten wywód, i szybko postanowił zmienić temat.

   - W rodku zobaczycie dużo innych ciekawych rzeczy. Co obejrzymy najpierw - ptaki, węże, ryby, ssaki?

   - Węże! - zażšdała Susan. - Chciałam hodować węża w pudełku, ale tatu mi nie pozwolił. Może zgodzi się, jak ty go poprosisz, co?

   - Co to jest ssak? - spytał Joey, zanim Steelman zdołał znaleć odpowied na pytanie wnuczki.

   - Chod, zaraz ci pokażę - powiedział stanowczo. Gdy dzieci przeskakiwały od jednego eksponatu do drugiego, przemierzajšc sale i galerie, czuł, że jest w kojšcej zgodzie ze wiatem. Muzeum było najlepszym lekarstwem na uspokojenie duszy, nadanie codziennym zmartwieniom właciwej perspektywy. Tutaj, w obliczu nieskończonego bogactwa cudu Natury przypominał sobie dawno zapomniane prawdy. Był zaledwie jednym z milionów stworzeń, które dzieliły się planetš Ziemiš. Cała ludzka rasa, ze swymi marzeniami i lękami, triumfami i kaprysami, może być ledwie incydentem w historii wiata. Kiedy zatrzymał się przed monstrualnymi koćmi diplodocusa (dzieci choć na chwilę oniemiały z wrażenia), duszę przeszył mu podmuch wiatru Wiecznoci. Już nie traktował poważnie ostróg ambicji, wiary, że naród powierzył mu misję. J a k i właciwie n a r ó d, jeli już o to chodzi? W lecie upłynie zaledwie dwiecie lat od podpisania Deklaracji Niepodległoci; a ten oto rdzenny Amerykanin leżał w skałach stanu Utah przez sto milionów lat...

   Opadał już z sił, kiedy dotarli do działu życia oceanicznego, który dobitnie przypominał, że na Ziemi wcišż żyjš zwierzęta większe od wszelkich istot, jakimi chełpiła się przeszłoć. Plusk zanurzajšcego się wieloryba błękitnego długoci dziewięćdziesięciu stóp wraz z innymi migłymi władcami mórz przypomniał mu godziny spędzone niegdy na maleńkim, lnišcym pokładzie z białym, łopoczšcym nad głowš żaglem. To jeszcze jedna chwila z przeszłoci, kiedy zaznał szczęcia, wsłuchujšc się w szelest rozpruwanych dziobem fal i westchnień szarpanych wiatrem lin. Od trzydziestu lat nie żeglował; jeszcze jedna z uciech tego wiata, która poszła w odstawkę.

   - Nie lubię ryb - narzekała Susan. - Kiedy wreszcie pójdziemy do węży?

   - Za chwilę - odpowiedział. - Ale po co się spieszyć? Zostało jeszcze tyle czasu.

   Wypowiedział te słowa bez namysłu. Zwolnił kroku, gdy dzieci pobiegły przodem. Umiechnšł się bez żalu. Bo w pewnym sensie miał przecież rację. Rzeczywicie zostało jeszcze dużo czasu. Każdy dzień, każda godzina obiecywała wszechwiat doznań, jeli tylko się jš należycie wykorzysta. W ostatnich tygodniach swego życia zacznie naprawdę żyć.

  

      W biurze nikt nic na razie nie podejrzewał. Nawet jego wycieczka z dziećmi nikogo zbytnio nie zaskoczyła; już wczeniej zdarzało mu się odwoływać nagle wszystkie umówione spotkania i powierzać swoim podwładnym załatwienie najpilniejszych spraw. Nie widać było jeszcze zasadniczych zmian w jego trybie życia, ale już za kilka dni wszyscy współpracownicy zorientujš się, że zaszło co niezwykłego. Poczuwał się do obowišzku wobec kolegów - i wobec partii - jak najszybciej wyznać prawdę; najpierw jednak chciał podjšć wiele osobistych decyzji, z którymi musiał uporać się sam, zanim puci w ruch całš machinę urzędowš.

   Miał jeszcze jeden powód do wahania. W długiej karierze rzadko dawał za wygranš; w ogniu politycznej walki nikomu nie ustšpił ani na krok. A teraz, w obliczu ostatecznej klęski, z obrzydzeniem wyobrażał sobie współczucie i kondolencje, którymi obsypie go niezwłocznie ciżba wrogów. Zdawał sobie dobrze sprawę z głupoty takiego nastawienia - tlšcej się jeszcze niepohamowanej dumy, która była zbyt mocnš cechš jego osobowoci, żeby zgasnšć nawet w cieniu mierci.

   Ponad dwa tygodnie nosił w sobie tajemnicę, od sali posiedzeń do Białego Domu, z Białego Domu do Kapitolu, przez labirynty waszyngtońskiej socjety. Dokonał największego wyczynu w swej karierze, ale nie było komu tego docenić. Pod koniec tego okresu miał już gotowy plan działania; trzeba było jeszcze tylko wysłać kilka odręcznie napisanych listów i zadzwonić do żony.

   Sekretariat ustalił, nie bez trudnoci, jej adres w Rzymie. Wcišż jest piękna, pomylał, kiedy jej twarz pojawiła się na ekranie; wietnie nadawałaby się na Pierwszš Damę, co przynajmniej częciowo wynagrodziłoby jej tyle zmarnowanych lat. Wydawało mu się, że chętnie widziałaby się w tej roli, ale czy naprawdę...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin