Clarke Arthur C. - Wschód Saturna.txt

(24 KB) Pobierz
Arthur C. Clarke        

Wschód Saturna

   Tak, to prawda. Poznałem Morrisa Perlmana, kiedy miałem około dwudziestu omiu lat. Poznawałem wtedy tysišce ludzi, od prezydentów w dół.

   Gdy wrócilimy z Saturna, nie moglimy się opędzić od zaproszeń, i bodaj pół załogi udało się w podróż z wykładami. Jeli o mnie chodzi, to zawsze lubiłem gadać (proszę mi nie wmawiać, żecie tego nie zauważyli), ale niektórzy z moich kolegów prędzej polecieliby na Plutona, niż stanęli jeszcze raz przed publicznociš. Co też kilku uczyniło.

   Moja trasa przebiegała przez rodkowy Zachód, i po raz pierwszy zetknšłem się z Panem Perlmanem - nikt nie nazywał go inaczej, a już na pewno nie "Morris" - w Chicago. Agencja zawsze rezerwowała dla mnie dobry, aczkolwiek nie nazbyt luksusowy hotel. Odpowiadało mi to; lubiłem bowiem zatrzymywać się w takich miejscach, z których mogłem wychodzić o każdej porze i wracać, kiedy mi się żywnie podoba, nie defilujšc przed szpalerem pajaców w liberiach, i ubierać się w byle co, w granicach przyzwoitoci, nie czujšc się jak ostatni włóczęga. Widzę, że się umiechacie; byłem przecież wtedy młodym chłopcem, i wiele się od tego czasu zmieniło...

   To już tyle lat, ale zdaje się, że miałem odczyty w University of Chicago. W każdym razie pamiętam, że byłem bardzo zawiedziony, bo nie mogli mi pokazać, gdzie Fermi uruchomił pierwszy stos atomowy - powiedzieli, że budynek rozebrano przed czterdziestu laty, a miejsce pierwszego reaktora upamiętnia skromna tablica. Zatrzymałem się przed niš na chwilę, rozmylajšc o wszystkim, co zdarzyło się od tego zamierzchłego dnia w 1942 roku. Urodziłem się, to raz; a energia atomowa zaniosła mnie na Saturna i z powrotem. Tego zapewne Fermi i spółka nie przewidywali budujšc prymitywnš siatkę z uranu i grafitu.

   Jadłem włanie niadanie w hotelowej kawiarni, gdy do mego stolika przysiadł się wštłej budowy mężczyzna w rednim wieku. Ukłonił mi się grzecznie i zaraz wydał okrzyk zdziwienia, rozpoznajšc mnie. (Przypadkowe spotkanie było, rzecz jasna, przez niego zaplanowane, ale wówczas jeszcze nie miałem o tym pojęcia).

   - Cóż za miła niespodzianka! - rzekł. - Byłem wczoraj na pańskim wykładzie. Ależ panu zazdrociłem! Odpowiedziałem nieco wymuszonym umiechem; nie jestem zbytnio rozmowny przy niadaniu, a ponadto dowiadczenie nauczyło mnie bronić się przed maniakami, nudziarzami i entuzjastami, którym się zdawało, że jestem należnym im kšskiem. Pan Perlman nie był jednak nudziarzem - choć z pewnociš był entuzjastš, i nie przesadzę nazywajšc go maniakiem.

   Nosił się jak przeciętny, doć zamożny biznesmen, toteż wzišłem go za hotelowego gocia. Nie zdziwiłem się, że przyszedł na mój wykład; był to wszak popularny odczyt, dostępny dla szerokiej publicznoci, poprzedzony reklamš w prasie i w radiu.

   - Już od dzieciństwa - zaczšł mój nieproszony towarzysz - fascynował mnie Saturn. Pamiętam dokładnie, kiedy i jak to się zaczęło. Miałem około dziesięciu lat, kiedy zobaczyłem te wspaniałe obrazy Chesleya Bonestella, przedstawiajšce Saturna jakby z perspektywy jego dziewięciu księżyców. Zna pan zapewne te płótna?

   - Oczywicie - odparłem. - Choć pochodzš sprzed półwiecza, nikt im do dzi nie dorównał. Dwa z nich mielimy na pokładzie statku Endeavour, przypięte na planszecie. Często zdarzało mi się spoglšdać na obrazy i zaraz porównywać jš z rzeczywistociš.

   - Dlatego pan najlepiej wie, co ja czułem w latach pięćdziesištych. Przesiedziałem całe godziny, próbujšc uzmysłowić sobie to, że ten niesamowity obiekt, z wirujšcy mi wokół niego srebrnymi piercieniami, nie jest tylko artystycznš mrzonkš, ale naprawdę istnieje - że jest wiatem, i to dziesięć razy większym od Ziemi. Nie przyszło mu wtedy nawet do głowy, że mógłbym kiedy zobaczyć to cudo na własne oczy; pewny byłem, że tylko astronomowie ze swymi potężnymi teleskopami nacieszš się tym widokiem Ale już póniej, gdy miałem z piętnacie lat, dokonałem kolejnego odkrycia - tak olniewajšcego, że ledwie uwierzyłem.

   - Cóż to za odkrycie? - spytałem. Przestało mi już przeszkadzać towarzystwo przy niadaniu; mój rozmówca okazał się typem niegronym, a jego niekłamany entuzjazm robił sympatyczne wrażenie.

   - Odkryłem, że każdy głupiec może zrobić we własnej kuchni teleskop o potężnej mocy za kilka dolarów, powięcajšc parę tygodni pracy. To było olnienie; jak tysišce innych dzieciaków, pożyczyłem sobie z biblioteki publicznej ksišżkę Ingallsa Amatorska konstrukcja teleskopów i wzišłem się do roboty. A pan - czy pan zbudował sobie kiedy teleskop własnymi siłami?

   - Nie: jestem inżynierem, a nie astronomem. Nie miałbym pojęcia, od czego zaczšć.

   - Sprawa jest dziecinnie prosta, jeli się postępuje zgodnie z instrukcjš. Najpierw trzeba zdobyć dwa kršżki szklane, mniej więcej calowej gruboci. Kupiłem je sobie za pięćdziesišt centów od portowego handlarza; były to zużyte szyby luków z obtłuczonymi brzegami. Potem się przytwierdza jeden kršżek do płaskiej, twardej powierzchni - wykorzystałem w tym celu ustawionš pionowo beczkę.

   Potem się kupuje szmergiel w proszku różnych gruboci, od najbardziej gruboziarnistego po możliwie najdrobniejszy. Kładzie się szczyptę najgrubszego proszku pomiędzy dwa kršżki i pociera tym górnym tam i z powrotem, chodzšc powoli wokół nieruchomej podstawy.

   Wie pan, co się wtedy dzieje? W górnym kršżku powstaje wyżłobienie poprzez cierne działanie proszku, a chodzšc dokoła tworzy pan wklęsłš, soczewkowš powierzchnię. Co pewien czas trzeba wymieniać proszek na drobniejszy i przeprowadzać proste próby optyczne, żeby sprawdzić, czy krzywizna jest odpowiednia.

   Pod koniec zamiast szmergla używa się różu polerskiego, i wreszcie powierzchnia się tak wygładza, że aż trudno uwierzyć, że to robota własnych ršk. Pozostaje tylko jeden krok, ale wcale nie najłatwiejszy. Należy jeszcze posrebrzyć zwierciadło i w ten sposób zrobić dobry reflektor. Wystarczy kupić w aptece podane w instrukcji chemikalia i postępować dokładnie według zaleceń ksišżki.

   Jeszcze dzi pamiętam, jak z zapartym tchem wpatrywałem się w cieniutkš warstwę srebra powlekajšcš powierzchnię mojego małego zwierciadła. Nie było wcale doskonałe, ale działało dobrze i nie oddałbym go za żadne cudo z Mount Palomar.

   Przytwierdziłem zwierciadło do końca deski; niepotrzebny mi był tubus, po prostu nałożyłem dwie warstwy kartonu wokół zwierciadła, żeby nie wpadało zbędne wiatło. Za okular posłużyło mi małe szkło powiększajšce, kupione w sklepiku ze starzyznš za parę centów. Cały teleskop nie kosztował mnie w sumie więcej niż pięć dolarów - choć było to dla mnie całkiem sporo jak na owe czasy.

   Mieszkalimy wówczas na Trzeciej Alei w podupadłym hotelu, który był własnociš mojej rodziny. Złożywszy teleskop, poszedłem zaraz wypróbować go na dach, w dżungli pokrywajšcych wtedy każdy dom anten telewizyjnych. Pomęczyłem się chwilę z ustawieniem w jednej linii zwierciadła z okularem, ale nie popełniłem żadnego błędu i wszystko działało jak należy. Kiepski był to przyrzšd optyczny - przecież to dopiero pierwsze podejcie - ale w końcu powiększał pięćdziesišt razy i nie mogłem się już doczekać zmroku i generalnej próby z gwiazdami.

   Sprawdziłem w almanachu, że Saturn po zmierzchu ma być wysoko na wschodzie. Gdy tylko się ciemniło, już byłem z powrotem na dachu, gdzie czekała na mnie moja kolawa konstrukcja z drewna i szkła, wetknięta pomiędzy dwa kominy. Była póna jesień, ale nie poczułem nawet chłodu, bo niebo skrzyło się gwiazdami - a wszystkie należały teraz do mnie.

   Nie szczędziłem czasu na ustawienie jak najdokładniej ostroci na pierwszš gwiazdę w polu widzenia. Potem rozpoczšłem polowanie na Saturna i szybko się przekonałem, jak trudno jest cokolwiek wypatrzyć przez nieodpowiednio zmontowany zwierciadlany teleskop. Ale już po chwili przemknšł przez pole widzenia, przesuwałem więc teleskop ostrożnie we wszystkie strony - i już go miałem.

   Był maleńki, ale wspaniały. Chyba przez dobrš minutę nie oddychałem; nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Znajšc go dotšd tylko z obrazków, teraz oglšdałem go w naturze. Wyglšdał jak zabawka zawieszona w przestrzeni, z piercieniami nieco otwartymi i przechylonymi w moim kierunku. Nawet teraz, po czterdziestu latach, pamiętam, że sobie pomylałem: "Wyglšda tak sztucznie - jak wiecidełko z choinki!" Z lewej strony wieciła jasna gwiazda, w której rozpoznałem Tytana.

   Przerwał, i przez chwilę mylelimy na pewno o tym samym. Dla nas obu bowiem Tytan nie był już tylko największym księżycem Saturna - wietlnym punktem znanym wyłšcznie astronomom. Był bezlitonie wrogim wiatem, na którym wylšdował Endeavour i gdzie trzech moich kolegów z załogi leżało w samotnych grobach, dalej od swych domów, niż kiedykolwiek spoczęły ludzkie szczštki.

   - Nie wiem, jak długo patrzyłem, wysilajšc wzrok i przesuwajšc teleskop po niebie gwałtownymi skokami w lad za wznoszšcym się ponad miasto Saturnem. Byłem miliard mil od Nowego Jorku; ale niebawem Nowy Jork już siedział mi na karku.

   Wspomniałem panu o naszym hotelu; należał do mojej matki, ale prowadził go ojciec - zresztš nie najlepiej. Hotel już od lat nie przynosił zysków, a moje dzieciństwo naznaczone było cišgłymi kryzysami finansowymi. Nie winię więc ojca za to, że się rozpił; musiał być większoć czasu na wpół obłškany ze zmartwienia. A ja na mierć zapomniałem, że tego wieczora miałem pomagać w recepcji...

   Tato szukał mnie po całym domu, przejęty swoimi kłopotami, nie baczšc na moje marzenia. I znalazł mnie przy teleskopie na dachu.

   Nie był człowiekiem okrutnym - nie mógł wszak zrozumieć, ile wysiłku i cierpliwoci kosztował mnie mój mały teleskop, ani też radoci, jakš mi sprawiły te krótkie chwile, kiedy spełnił swe zadanie. Nie żywię już do ojca nienawici, ale też do końca życia nie zapomnę t...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin