Clarke Arthur C. - Wyspa delfinów.rtf

(609 KB) Pobierz

Arthur C. Clarke

Wyspa Delfinów

Dolphin Island

Przełorzyła: Mira Michałowska

 

Wydanie oryginalne: 1963

Wydanie polskie: 1986

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

Poduszkowiec pędził przez dolinę unosząc się nad starą szosą na poduszce powietrza. Johnny Clinton spał. Potężny hałas motoru rozbrzmiewający w nocnej ciszy nie przeszkadzał mu wcale, był do niego przyzwyczajony niemal od urodzenia. Dla każdego chłopca z dwudziestego pierwszego wieku był to magiczny dźwięk, który opowiadał o dalekich krajach i dziwnych ładunkach, wożonych przez te pierwsze tego rodzaju wehikuły, podróżujące z łatwością po lądach i morzach.

Dobrze znajome wycie odrzutowych silników nie budziło go, mogło tylko nawiedzać jego sny. Teraz jednak umilkło nagle, w samym środku Transkontynentalnej Drogi Numer 21. To wystarczyło, żeby Johnny zbudził się. Przecierając oczy usiadł na łóżku i wytężył słuch. Co się mogło stać?. Czyżby jeden z wielkich liniowców rzeczywiście zatrzymał się tutaj, sześćset kilometrów przed najbliższą stacją?

Cóż, był tylko jeden sposób, aby się upewnić. Johnny wahał się przez chwilę, gdyż bał się panującego na zewnątrz chłodu. Po chwili wziął na odwagę, owinął się w koc, otworzył ostrożnie drzwi i wyszedł na balkon.

Noc była chłodna i piękna, a znajdujący się niemal w pełni księżyc oświetlał wyraźnie całą okolicę. Od południowej strony domu nie widać było szosy, ale balkon obiegał dokoła staroświecką fasadę, toteż w kilka sekund później Johnny znalazł się po północnej stronie budynku. Mijając okna sypialni ciotki i kuzynek zachowywał się szczególnie ostrożnie; wiedział, co go czekało, gdyby je obudził.

Ale mieszkańcy domu spali głębokim snem w tę zimową, księżycową noc i kiedy przemykał się na palcach koło ich okien, nikt z nich nawet nie drgnął. Lecz szybko o nich zapomniał, przekonał się bowiem, że nie śnił na jawie.

Poduszkowiec opuścił szeroką wstęgę szosy i spoczął na płaskim terenie o kilkaset metrów od drogi. Światła miał zapalone. Johnny domyślił się, że jest to frachtowiec, a nie statek pasażerski, gdyż miał tylko jeden pokład obserwacyjny, zajmujący niewielki odcinek stupięćdziesięciometrowej długości pojazdu.

Johnny nie mógł oprzeć się skojarzeniu, że statek wygląda jak olbrzymie żelazko do prasowania, tyle, że zamiast uchwytu ma opływowy mostek umieszczony na jednej trzeciej długości od dziobu. Nad mostkiem błyskało czerwone światło sygnalizacyjne, ostrzegające inne statki, mogące się znaleźć na tej samej drodze.

To chyba awaria - pomyślał Johnny - Ciekawe, jak długo będzie tak stał? Czy zdążę pobiec i dobrze mu się przyjrzeć?” Nigdy dotąd nie widział z bliska stojącego poduszkowca. A gdy mkną z szybkością pięciuset kilometrów na godzinę, niewiele da się zaobserwować.

Nie namyślał się długo. W dziesięć minut później, ubrany w najcieplejszą odzież jaką miał, ostrożnie, by nie robić hałasu, odryglował kuchenne drzwi. Nie przyszło mu na myśl, kiedy wychodził w tę mroźną noc, że opuszcza ów dom po raz ostatni w życiu. Ale nawet gdyby o tym wiedział, nie odczuwałby żalu.

 

ROZDZIAŁ DRUGI

 

Im bliżej Johnny podchodził do poduszkowca, tym większy mu się wydawał. A przecież nie był to jeden ze stutysięcznotonowych zbiornikowców na ropę czy zboże, które czasami przelatywały ze świstem ponad dolina; miał prawdopodobnie tylko piętnaście czy dwadzieścia tysięcy ton. Na jego dziobie widniał nieco spłowiały napis: SANTA ANNA, BRAZYLIA. Nawet w słabym świetle księżyca można było zauważyć, że statkowi przydałaby się świeża warstwa farby. Jeżeli jego maszyny znajdowały się w tym samym stanie co połatany i wytarty kadłub, to powód nie planowanego postoju łatwo było odgadnąć.

Kiedy Johnny obchodził nieruchomego potwora dokoła, nie zauważył w nim śladu życia. Nie zdziwiło go to jednak; wielkie frachtowce były przeważnie pilotowane automatycznie, a do obsługi statku tej wielkości wystarczał mniej więcej tuzin osób załogi. Jeżeli rozumował słusznie, to wszyscy oni znajdowali się w maszynowni, starając się znaleźć przyczynę awarii.

Teraz, kiedy silniki odrzutowe już nie unosiły „Santa Anny”, spoczywała ona na wielkich, płaskodennych komorach pływakowych, które służyły do utrzymywania jej na powierzchni, gdyby opuściła się na morze. Biegły dokoła całego kadłuba i kiedy Johnny obchodził statek, sterczały nad jego głową niczym ściany nawisu. W kilku miejscach można by się na nie wdrapać, gdyż z kadłuba wystawały uchwyty, widać też było stopnie, prowadzące do znajdujących się o sześć metrów ponad ziemią luków wejściowych.

Johnny patrzył na te włazy i zastanawiał się. Były prawdopodobnie zamknięte, ale co by się stało, gdyby jednak dostał się na pokład? Przy odrobinie szczęścia udałoby mu się może dobrze rozejrzeć dokoła, zanim załoga zdążyłaby go złapać i wyrzucić. Johnny uznał, że jest to jego życiowa szansa; wiedział, że jeżeli nie wykorzysta jej, nigdy sobie tego nie wybaczy...

Nie wahając się więc dłużej zaczął wdrapywać się po najbliższych schodkach. Po jakichś ośmiu krokach zatrzymał się, żeby się raz jeszcze zastanowić. Ale było za późno, decyzja została podjęta za niego. Zupełnie niespodziewanie wielka, obła ściana, której czepiał się jak mucha, zaczęła drgać. Potworny hałas, jakby tysiąc grzmotów huknęło na raz, przerwał nocną ciszę. Johnny spojrzał na dół i zobaczył wyrzucane spod statku przez prąd powietrza kamienie, kurz i kępy trawy. „Santa Anna” zaczęła się ciężko unosić w powietrze. Nie było już dla niego powrotu. Silniki odrzutowe wyrzuciłyby go w górę jak piórko. Uciec mógł tylko w jeden sposób - powinien się dostać do wnętrza statku, zanim ten ruszy na dobre. Nie chciał nawet myśleć o tym, co by się stało, gdyby luk był zamknięty.

Miał jednak szczęście. Natrafił na klamkę wpuszczoną we wgłębienie w metalowych drzwiach. Nacisnął ją i drzwi otworzyły się do środka, ukazując słabo oświetlony korytarz. Po chwili Johnny znalazł się wewnątrz „Santa Anny”. Westchnął z ulgą - był już bezpieczny. Kiedy zamykał za sobą klapę luku, ryk silników odrzutowych przeszedł w miarowy grzmot. W tej samej chwili Johnny poczuł, że statek się porusza. Pędził w nieznanym kierunku.

Przez kilka minut chłopiec stał jak wryty, potem doszedł do wniosku, że nie ma się czego bać. Wystarczy znaleźć drogę na mostek kapitański, wytłumaczyć co się stało, a zostanie wysadzony na następnym przystanku. W ciągu kilku godzin policja odstawi go do domu.

Dom! Ale przecież on nie miał domu! Nie było takiego miejsca na świecie, w którym czułby się jak u siebie. Dwanaście lat temu, kiedy miał cztery lata, oboje rodzice zginęli w wypadku samolotowym. Od tego czasu mieszkał u siostry matki. Ciotka Marta miała własną rodzinę i nie cieszyła się szczególnie z jej powiększenia. Dopóki żył tłusty, wesoły wuj James, nie było jeszcze tak źle, ale odkąd umarł, Johnny czuł się coraz częściej niepożądanym gościem.

Po co miał więc wracać - i do czego? Zostanie tu choćby na pewien czas. Taka okazja może się już nigdy nie powtórzyć. Im dłużej o tym myślał, tym większej nabierał pewności, że to los zdecydował za niego, wskazał mu drogę, którą powinien iść.

Za swoje pierwsze, najważniejsze zadanie uznał znalezienie kryjówki. Nie powinno to być trudne na wielkim statku. Niestety, nie miał pojęcia o rozkładzie pomieszczeń „Santa Anny”, a wiedział, że jeżeli nie będzie ostrożny, to natknie się na kogoś z załogi. Zdecydował, że zrobi najlepiej, jeżeli dotrze do towarowej części statku, bo przecież tam nikt nie będzie zaglądał, dopóki poduszkowiec znajduje się w ruchu.

Czując się jak włamywacz, Johnny zaczął szukać drogi, ale już po chwili zgubił się całkowicie. Zdawało mu się, że przemierzył wiele kilometrów słabo oświetlonych korytarzy, dziesiątki przejść, mijał niezliczone ilości drzwi oznaczonych tajemniczymi nazwiskami. Już chciał otworzyć któreś z nich, kiedy wzrok jego padł na napis „Główna maszynownia”. Nie mógł się oprzeć chęci, aby tam zajrzeć. Bardzo wolnym ruchem pchnął stalowe drzwi. Kiedy się otworzyły, zobaczył pod sobą duże pomieszczenie wypełnione turbinami i kompresorami. Olbrzymie przewody powietrzne, tak grube, że człowiek mógłby się łatwo przez nie przecisnąć, biegły od sufitu do podłogi, a hałas, równy grzmotowi stu huraganów, rozdzierał mu uszy.

Przeciwległa ściana maszynowni pokryta była tarczami instrumentów kontrolnych. Trzej ludzie przypatrywali im się z tak napiętą uwagą, że Johnny czuł, iż może ich bezpiecznie podglądać. Zresztą znajdowali się w odległości piętnastu metrów od niego i nie powinni byli zauważyć kilkucentymetrowej szpary w drzwiach.

Widać było wyraźnie, że naradzają się - głównie na migi, ponieważ mówienie w tym hałasie nie miało sensu. Johnny zorientował się wkrótce, że była to raczej kłótnia niż narada, ponieważ gestykulowali gwałtownie, wskazywali na zegary i wzruszali ramionami. Wreszcie jeden z nich uniósł ręce do góry gestem wskazującym, że nie chce mieć z tym wszystkim już nic do czynienia, i wybiegł z maszynowni. Johnny pomyślał, że „Santa Anna” nie jest chyba szczęśliwym statkiem.

Po kilku minutach Johnny znalazł kryjówkę. Był to niewielki składzik wypełniony skrzyniami i walizami. Kiedy stwierdził, że wszystkie bagaże zaadresowane są do australijskich miejscowości, zrozumiał, że nie grozi mu odesłanie do domu. Nie było powodu, dla którego ktokolwiek miałby tu wejść, zanim statek przemierzy Pacyfik i znajdzie się po drugiej stronie globu.

Opróżnił niewielką przestrzeń wśród skrzyń i paczek, z westchnieniem ulgi usiadł i oparł plecy o sporą przesyłkę z napisem: „Wł. Zakłady Chemiczne Bundabery”. Zastanawiał się co może znaczyć „Wł.”, ale zanim doszedł do wniosku, że to „własność”, zmorzył go sen. Osunął się na twardą, metalową podłogę.

Kiedy się obudził, stwierdził, że poduszkowiec nie rusza się, świadczyły o tym brak wszelkiej wibracji i cisza. Spojrzał na zegarek i przekonał się, że znajduje się na statku od pięciu godzin. Przez ten czas „Santa Anna” - zakładając, że nie zatrzymywała się po drodze - mogła łatwo przemierzyć tysiąc mil. Prawdopodobnie dotarła do jednego z wielkich portów położonych wzdłuż wybrzeża Pacyfiku i gdy skończy ładowanie towarów, wyruszy na ocean.

Johnny wiedział, że jeżeli teraz zostanie przyłapany, to jego przygoda szybko się skończy. Postanowił więc nie ruszać się z miejsca, dopóki statek nie znajdzie się daleko nad oceanem. Na pewno nie zawróci po to, żeby pozbyć się szesnastoletniego pasażera na gapę.

Był jednak głodny i spragniony. Wcześniej czy później będzie musiał zdobyć coś do jedzenia i picia. „Santa Anna” może tak stać przez kilka dni, a w takim wypadku głód wykurzy go z kryjówki...

Postanowił nie myśleć o jedzeniu, chociaż było to trudne, ponieważ właśnie nadeszła pora śniadania. Johnny przypomniał sobie jednak, że wielcy podróżnicy i badacze przechodzili znacznie cięższe próby.

Na szczęście „Santa Anna” pozostała w nie znanym porcie tylko przez godzinę. Ku swojej wielkiej uldze Johnny poczuł, że podłoga kryjówki znów zaczyna wibrować, a z oddali doszło go wycie silników odrzutowych. Doznał charakterystycznego uczucia, gdy poduszkowiec uniósł się nad ziemią, a potem poczuł szarpnięcie - to statek ruszył do przodu. Za dwie godziny znajdzie się już daleko na morzu - jeżeli kalkulacje Johnny’ego okażą się słuszne i innego przystanku na lądzie już nie będzie.

Przetrwał te dwie godziny tak cierpliwie, jak tylko potrafił, po czym uznał, że może się już bezpiecznie ujawnić. Nieco zdenerwowany wyruszył na poszukiwanie załogi i - jak miał nadzieję - czegoś do zjedzenia.

Ujawnienie się nie było jednak tak łatwe, jak się spodziewał. „Santa Anna”, która od zewnątrz zdawała się wielka, od środka była po prostu olbrzymia. Johnny czuł coraz silniejszy głód, ale nadal nie mógł natrafić na żaden ślad życia.

Znalazł jednak coś, co poprawiło mu humor, mały iluminator, który pozwolił mu wreszcie wyjrzeć na zewnątrz. Jego rama obejmowała niewielką przestrzeń, ale to, co można było zobaczyć, wystarczyło Johnny’emu. Tak daleko jak mógł sięgnąć okiem, widział szare, wzburzone morskie fale. Ani śladu lądu - nic, tylko niezmierzona wodna pustynia, przesuwająca się z olbrzymią szybkością.

Johnny po raz pierwszy widział ocean - całe życie spędził w głębi lądu, wśród hydroponicznych farm na pustyni Arizony lub w nowych lasach Oklahomy. Widok niezmierzonych obszarów wody był wspaniały, ale też nieco przerażający. Długo stał przed iluminatorem starając się uzmysłowić sobie fakt, że oddala się od ojczystej ziemi w stronę kraju, o którym mc nie wie. Było już za późno, żeby zmienić decyzję, wiedział to na pewno.

Niespodziewanie znalazło się rozwiązanie problemu żywności. Natknął się bowiem na łódź ratunkową. Była to ośmiometrowa, całkowicie obudowana motorówka, umieszczona pod segmentem kadłuba, który otwierał się niczym wielkie okno. Łódź zawieszona była na dwóch niewielkich dźwigach, służących do opuszczenia jej na morze.

Johnny nie mógł oprzeć się chęci wdrapania się do łodzi i natychmiast zauważył szafkę z napisem „Zapasowe racje żywnościowe”. Walka z sumieniem trwała bardzo krótko, po trzydziestu sekundach chrupał herbatniki i zajadał jakieś sprasowane mięso. Porcja zalatującej rdzą wody zaspokoiła szybko jego pragnienie. Poczuł się znacznie lepiej. Uznał, że choć nie będzie to luksusowa wyprawa, jej trudy dadzą się jakoś znieść.

Odkrycie to wpłynęło na zmianę jego planów. Nie musiał się już ujawniać. Mógł się nadal ukrywać i przy odrobinie szczęścia po prostu zejść niepostrzeżenie na ląd u kresu podróży. Nie miał pojęcia, co zrobi potem. Ale Australia to duży kontynent i na pewno da sobie tam jakoś radę.

Powróciwszy do swojej kryjówki z zapasem żywności na dwadzieścia cztery godziny - dłużej ta podróż trwać chyba nie miała - Johnny spróbował się odprężyć. Chwilami drzemał, od czasu do czasu spoglądał na zegarek i próbował obliczyć, gdzie „Santa Anna” znajduje się w danej chwili. Zastanawiał się, czy zatrzyma się na Hawajach lub na jednej z innych wysp Pacyfiku, mając jednak nadzieję, że tych postojów nie będzie. Niecierpliwił się, chciał rozpocząć nowe życie jak najszybciej.

Kilka razy wspomniał ciotkę Martę. Czy będzie jej przykro, że od niej uciekł? Nie wierzył w to, był też pewien: kuzyni ucieszą się, że się go pozbyli. Kiedyś, gdy już będzie sławny i bogaty, odwiedzi ich dla samej satysfakcji, jaką mu sprawią ich miny. To samo dotyczyło większości jego kolegów szkolnych, zwłaszcza tych, którzy wyszydzali jego niski wzrost i przezywali go „maluchem”. Pokaże im, że mózg i przedsiębiorczość znaczą więcej niż muskuły... Wśród tych przyjemnych marzeń Johnny niepostrzeżenie zapadł w głęboki sen.

Spał jeszcze, kiedy podróż się skończyła. Obudził go głośny huk, a po kilku chwilach poczuł wstrząs. To „Santa Anna” uderzyła o powierzchnię morza. A potem zgasły światła i zrobiło się zupełnie ciemno.

ROZDZIAŁ TRZECI

 

Po raz pierwszy w życiu Johnny poczuł straszny, wprost zwierzęcy strach. Zesztywniał, oddychał z trudem, czuł się, jak gdyby ciężar spadł mu na piersi. Wydawało mu się, że już tonie, co rzeczywiście groziło mu w wypadku, gdyby nie udało mu się w porę wymknąć z tej pułapki.

Musiał koniecznie znaleźć wyjście, ale był otoczony przez skrzynie i pakunki i przepychając się między nimi stracił całkowicie poczucie kierunku. Przeżywał na jawie ów senny koszmar, kiedy to człowiek próbuje uciec od niebezpieczeństwa, ale nie może. Dopiero szok i ból, których doznał po zderzeniu się z jakimś niewidzialnym przedmiotem, uwolniły go od uczucia paniki. Zrozumiał, że nie wolno tracić głowy i błądzić na oślep w ciemności. Powinien iść w jednym kierunku, aż dotrze do ściany, a następnie posuwać się wzdłuż niej, by natrafić na drzwi.

Plan był wspaniały, ale Johnny napotkał tyle przeszkód na drodze, że zdawało mu się, iż wieki minęły, zanim wyczuł pod rękami gładkość metalu i zrozumiał, że dotarł do ściany. Potem wszystko poszło łatwo, znalazł drzwi, otworzył je i wydał z siebie okrzyk ulgi. Korytarz, w którym się znalazł, nie był na szczęście ciemny. Główne światła wprawdzie zgasły, ale paliły się zastępcze, niebieskie lampy, oświetlające dostatecznie drogę.

Nagle poczuł zapach dymu i zrozumiał, że „Santa Anna” pali się. Zauważył, że korytarz jest obecnie nachylony w kierunku rufy, gdzie znajdowały się wszystkie maszyny. Johnny domyślił się, że wybuch wyrwał dziurę w kadłubie i woda wlewa się do wnętrza statku.

Nie był pewien, czy statek znajduje się w niebezpieczeństwie. Nie podobało mu się to przechylenie, a jeszcze mniej złowieszcze trzeszczenie kadłuba. Poduszkowiec kołysał się bezradnie, wznosił się i opadał, co nieprzyjemnie drażniło żołądek Johnny’ego. Domyślał się, że są to pierwsze objawy choroby morskiej. Próbował ignorować te doznania i skoncentrować się na sprawie ważniejszej - uratowania życia.

Jeżeli statek tonie, to on, Johnny, musi jak najszybciej znaleźć drogę do łodzi ratunkowych, ku którym zmierzają teraz prawdopodobnie wszyscy członkowie załogi. Zdziwią się zapewne zobaczywszy dodatkowego pasażera, ale może znajdą i dla niego miejsce. Gdzie jednak znajdowała się stacja łodzi ratunkowych? Był tam już i gdyby miał trochę czasu, trafiłby na pewno. Ale właśnie czasu miał bardzo niewiele. W pośpiechu kilkakrotnie pomylił zakręty i musiał zawrócić. W pewnej chwili natknął się na stalową grodź, której przedtem na pewno tu nie było. Spod jej brzegów wydobywał się dym, a zza niej dobiegał trzask pękającego kadłuba. Johnny zawrócił i pobiegł jak mógł najszybciej z powrotem słabo oświetlonym korytarzem.

Był już zmęczony i zrozpaczony, kiedy wreszcie natrafił na właściwą drogę. Tak, to był ten korytarz, pamiętał go, na jego końcu będą schody prowadzące do stacji łodzi ratunkowych. Teraz, skoro był już bliski celu, nie musiał oszczędzać sił, ruszył więc naprzód całym pędem.

Pamięć nie zmyliła go. Znalazł schody, tak jak się tego spodziewał. Ale łódź zniknęła.

Zrąb kadłuba był szeroko otwarty, a ramiona podnośnika wysunięte na zewnątrz. Puste uchwyty kołysały się, jak gdyby naigrawając się z chłopca. Silny, porywisty wiatr wpadał w otwór kadłuba, przez który opuszczono łódź ratunkową, i rozpryskiwał dokoła krople wody. Johnny poczuł w ustach gorzki smak soli. Wkrótce miał się z nim lepiej zapoznać.

Z ciężkim sercem zbliżył się do otworu i spojrzał na taflę morza. Była noc, ale księżyc, który towarzyszył początkowi jego przygody, oświetlał również scenę jej zakończenia. O kilka metrów niżej rozszalałe fale gwałtownie biły w bok statku, a co jakiś czas podnosiły się, tworząc u stóp Johnny’ego małe wiry. Jeżeli nawet „Santa Anna” nie nabierała wody w innych miejscach, to ta jej część wkrótce będzie zalana.

Gdzieś w pobliżu rozległ się stłumiony wybuch, światła awaryjne zamigotały i zgasły. Służyły Johnny’emu dostatecznie długo, bez nich nigdy nie znalazłby wyjścia. Ale czy to teraz miało jakiekolwiek znaczenie? Znalazł się samotny, na tonącym statku, o setki mil od lądu.

Chłopiec wpatrywał się w ciemność usiłując znaleźć jakiś ślad łodzi ratunkowej, ale morze było puste. Może łódź znajdowała się pod drugą burtą statku i była dlań niewidoczna. Załoga przecież nie opuściłaby miejsca wypadku, dopóty, dopóki „Santa Anna” trzymała się na powierzchni. Ale z drugiej strony sytuacja była poważna i załoga nie miała czasu do stracenia. Johnny zastanawiał się, czy aby „Santa Anna” nie wiezie materiałów wybuchowych lub łatwo palnych, a jeżeli tak, to kiedy nastąpi eksplozja.

Fala zalała mu twarz, oślepiła go pianą; przez ostatnie minuty statek wyraźnie zanurzył się głębiej. Trudno było uwierzyć, że taki duży obiekt może tak szybko tonąć, ale poduszkowce odznaczały się lekką konstrukcją i niewielką wytrzymałością. Johnny zrozumiał, że najwyżej za dziesięć minut woda dojdzie do jego stóp.

Mylił się jednak. Powolne kołysanie statku ustało nagle, „Santa Anna” bez ostrzeżenia przechyliła się na bok i zadrżała jak konające zwierzę, próbujące po raz ostatni stanąć na nogi. Johnny nie wahał się. Instynkt podpowiedział mu, że statek zaraz pójdzie na dno i że powinien znaleźć się możliwie jak najdalej od niego.

Przygotował się na nagłe zetknięcie z zimną wodą i zgrabnie skoczył w dół. Nurkując zdziwił się, że doznaje uczucia ciepła, a nie chłodu. Zapomniał, że w ciągu ostatnich kilku godzin przeleciał ze strefy zimy w strefę lata.

Kiedy wychynął na powierzchnię, zaczął płynąć tak szybko, jak mógł swoim niezgrabnym, kraulem. Słyszał za sobą potworne bulgotanie, łomot i trzaski, syk jak gdyby pary buchającej z gejzera. Wszystkie te hałasy nagle ustały; słychać było tylko jęk wiatru i szum fal przewalających się obok niego w ciemnościach nocy. Zmaltretowany statek poszedł na dno nie stawiając oporu, nie tworząc wirów, których Johnny bał się najbardziej.

Kiedy już wiedział na pewno, że jest po wszystkim, zaczął płynąć wolniej i rozglądać się wokoło. Pierwszą rzeczą, którą zobaczył, była łódź ratunkowa znajdująca się o jakie pół mili od niego. Machał rękami i krzyczał z całej siły, ale bez skutku. Łódź odpływała i jeżeli nawet ktoś z załogi patrzył wstecz, to trudno było się spodziewać, że spostrzeże chłopca. Przecież nikt nie wiedział, że był jeszcze jeden rozbitek do uratowania.

Johnny znalazł się więc sam na wodzie, oświetlonej żółtym światłem zachodzącego księżyca i nieznanych mu gwiazd południowej półkuli. Postanowił leżeć spokojnie na powierzchni morza, mimo że było znacznie bardziej rozkołysane niż słodkowodna zatoka, w której uczył się pływania. Ale nawet gdyby wytrzymał w tej pozycji przez wiele, wiele godzin, to w końcu musiał zginąć. Nie miał nawet jednej szansy na milion na uratowanie się. Jego ostatnia nadzieja rozwiała się wraz z odpłynięciem łodzi ratunkowej.

Nagle coś go uderzyło i to tak mocno, że wydał z siebie okrzyk zdziwienia i lęku. Był to jednak tylko jakiś szczątek kadłuba poduszkowca. Chłopiec zauważył teraz, że w wodzie dokoła niego pływa mnóstwo najrozmaitszych przedmiotów. Odkrycie to poprawiło mu nieco humor. Pomyślał, że gdyby udało mu się zbudować tratwę, to szansę jego wzrosłyby ogromnie. Może nawet dotrze do brzegu, tak samo jak ludzie, którzy niemal przed stu laty przemierzyli Pacyfik na słynnej Kon-Tiki.

Popłynął w stronę podnoszących się i opadających na wodzie szczątków. Morze stało się nagłe znacznie spokojniejsze, to ropa wypływająca z poduszkowca uspokoiła fale. Nie syczały już tak złowróżbnie jak przedtem, ale po prostu kołysały się leniwie. Z początku bał się ich, tak były strome i wysokie, ale teraz, unosząc się i opadając wraz z nimi, przekonał się, że nie są wcale groźne. Nawet w obecnej sytuacji cieszył się, że może tak lekko i bezpiecznie płynąć wraz z największą choćby falą.

Przemykał się pomiędzy skrzyniami, pustymi butelkami i kawałkami drewna. Żaden z tych przedmiotów nie miał dlań wartości; szukał czegoś wystarczająco dużego, czegoś, co mogłoby go unieść. Stracił już niemal wszelką nadzieję, kiedy w odległości około piętnastu metrów od siebie zauważył ciemny prostokąt wznoszący się i opadający na falach.

Kiedy podpłynął bliżej, zobaczył z radością, że jest to duża drewniana skrzynia. Z trudem wdrapał się na nią i z zadowoleniem stwierdził, że wytrzymuje jego wagę. Tratwa nie była zbyt stabilna i miała skłonność do przechylania się, ale tylko do chwili kiedy Johnny położył się na niej w poprzek, odtąd płynęła pewniej, kołysząc się na falach i wystając na wysokość około siedmiu centymetrów ponad powierzchnię wody. W jasnym świetle księżyca Johnny odczytał wypisane na niej słowa: „Przechowywać w suchym i chłodnym miejscu”.

Cóż, nie było to szczególnie suche miejsce, choć na pewno chłodne. Zimny wiatr przenikał przez mokrą odzież chłopca. Ale trzeba się było z tym pogodzić, przynajmniej do wschodu słońca. Johnny spojrzał na zegarek i bez specjalnego zdziwienia przekonał się, że ten stoi. Ale czy miało to jakiekolwiek znaczenie? Przypomniało mu się, że przekroczył kilka stref czasu od chwili, gdy znalazł się na pokładzie nieszczęsnej „Santa Anny”. Jego zegarek, nawet gdyby chodził, spieszyłby się o co najmniej sześć godzin.

Drżąc na całym ciele leżał na swojej małej tratwie, obserwował zachód księżyca i wsłuchiwał się w szum - morskich fal. Był nadal pełen niepokoju, ale paniczny strach opuścił go już. Tyle razy udało mu się w ostatnich godzinach ujść z życiem, że nabrał uczucia, iż nic nie może mu się stać. Nie miał wprawdzie ani żywności, ani wody, ale przecież nie umrze z głodu w ciągu kilku dni. Nie chciało mu się sięgać dalej myślą w przyszłość.

Księżyc stał już nisko, a noc dokoła niego stawała się coraz ciemniejsza. Ale właśnie teraz Johnny zauważył ze zdziwieniem, że morze rozbłyskiwało tysiącami światełek. Zapalały się i gasły niczym elektryczne reklamy, tworząc za jego dryfującą tratwą pasmo migotliwego blasku. Kiedy zanurzył dłoń w wodzie iskry zaczęły bić z koniuszków jego palców.

Widok ten był tak wspaniały, że chłopiec zapomniał na chwilę o grożącym mu niebezpieczeństwie. Słyszał o tym, że w morzu żyją świecące stworzenia, ale nigdy nie przypuszczał, że jest ich aż tyle. Po raz pierwszy zobaczył jeden z cudów, jedną z tajemnic oceanu, żywiołu, który pokrywał trzy czwarte powierzchni globu ziemskiego i który teraz decydował o jego życiu.

Księżyc dotknął horyzontu, zawisł nad nim przez chwilę i zniknął. Niebo nad chłopcem płonęło od gwiazd. Jedne z nich należały do prastarych konstelacji, inne, jaśniejsze, zostały umieszczone przez człowieka na różnych orbitach w ciągu pięćdziesięciu lat, które minęły od czasu jego dotarcia do kosmosu. Ale żadna z nich nie była tak żywa jak te, które skrzyły się pod wodą miliardami, tak że tratwa zdawała się płynąć po jeziorze ognia.

Chłopcu zdawało się, że od chwili, gdy księżyc zaszedł, upłynęły wieki, zanim pojawiły się pierwsze oznaki wschodu słońca. Wreszcie dostrzegł na wschodzie słabą poświatę, która powoli rozszerzała się na cały horyzont, i poczuł radosne bicie serca. W ciągu kilku sekund gwiazdy na niebie i morzu zgasły, jakby ich nigdy nie było. Zaczął się dzień.

Nie było jednak dane Johnny’emu cieszyć się zbyt długo pięknem poranka, bo nagle zobaczył coś, co pozbawiło go wszelkiej nadziei. Od zachodu, sunąc wprost na niego z szybkością i zdecydowaniem, które zmroziły mu krew w żyłach, nadciągały dziesiątki szarych płetw o trójkątnych kształtach.

ROZDZIAŁ CZWARTY

 

Patrząc na płetwy, sunące w stronę tratwy i przecinające powierzchnię wody z nieprawdopodobną wprost szybkością, Johnny przypomniał sobie różne okropne opowieści o rekinach i zaatakowanych przez nich rozbitkach. Skulił się, jak tylko mógł najbardziej na swojej skrzyni. Zakołysała się groźnie, co uświadomiło chłopcu, że nawet małe pchnięcie wystarczyłoby, żeby się przewróciła. Ku swemu zdziwieniu nie czuł zbyt wielkiego strachu, raczej żal i nadzieję, że kiedy nadejdzie to najgorsze, wszystko szybko się skończy. Przykro mu też było, że nikt się nie dowie o jego losie.

Po chwili woda dokoła niego zaroiła się od lśniących, szarych ciał wynurzających się raz po raz spod powierzchni wody, poruszających się wdzięcznymi, płynnymi ruchami. Johnny niewiele wiedział o morskich stworach, ale był pewny, że rekiny pływają jakoś inaczej. Poza tym zwierzęta te wdychały powietrze w taki sam sposób jak on; gdy zbliżały się do niego słyszał ich sapanie i widział jak nozdrza ich otwierają się i zamykają. Ależ oczywiście! To były delfiny!

Johnny uspokoił się i przestał się kulić na środku swojej tratwy. Widywał delfiny w kinie lub w telewizji i wiedział, że są to przyjazne, inteligentne zwierzęta. Teraz bawiły się jak dzieci wśród szczątków „Santa Anny”, podrzucając je w górę długimi, połyskliwymi pyskami i wydając przy tym najdziwaczniejsze gwizdy i syki.

W odległości kilku metrów od tratwy jeden z nich wysadził głowę z wody i balansował deską na nosie jak wytresowane zwierzę cyrkowe. Zdawało się, że mówi do swoich towarzyszy: - Popatrzcie na mnie, zobaczcie, jaki jestem zręczny!

Dziwna, wprawdzie nie ludzka, ale jakże inteligentna głowa zwróciła się w stronę Johnny’ego i delfin odrzucił swoją zabawkę gestem wyrażającym zdumienie. Zanurzył się w wodzie piszcząc z podniecenia. Po chwili Johnny został otoczony przez połyskliwe, zaciekawione pyski. Delfiny uśmiechały się tak zaraźliwie, że po chwili Johnny zdał sobie sprawę, iż odwzajemnia im się uśmiechem.

Nie czuł się już samotny, miał towarzystwo. Cieszyło go to, chociaż nie były to istoty ludzkie i nie mogły mu pomóc. Fascynował go widok jasnoszarych, jak gdyby wypolerowanych ciał, poruszających się z taką zwinnością i łatwością wśród szczątków „Santa Anny”. Wiedział, że zwierzęta bawią się, baraszkując w morzu niczym młode baranki na wiosennej łące.

Delfiny wyskakiwały od czasu do czasu z wody i przyglądały się chłopcu tak, jakby chciały się upewnić, że im jeszcze nie uciekł. Przypatrywały się z ciekawością, gdy zdejmował z siebie przemoczoną odzież i rozkładał ją, żeby wyschła na słońcu. Zdawało się, że zastanawiają się poważnie, gdy Johnny rzucił im całkiem na serio pytanie: „No i co mam teraz robić?”

Jedno było dlań oczywiste. Musi za wszelką cenę znaleźć schronienie przed tropikalnym słońcem, bo inaczej usmaży się żywcem. Na szczęście problem ten dał się szybko rozwiązać. Zbudował z desek wyłowionych z morza coś w rodzaju daszku. Powiązał deski za pomocą chustki do nosa, a następnie nakrył koszulą. Był dumny ze swojego pomysłu i miał nadzieję, że przyglądające mu się delfiny doceniają jego spryt.

Nie pozostawało mu nic innego, jak leżeć w cieniu, oszczędzać siły i pozwolić by wiatr i prąd niosły go ku nieznanemu przeznaczeniu. Nie był głodny, a choć miał bardzo wysuszone usta, wiedział, że dopiero za kilka godzin pragnienie stanie się dla niego poważnym problemem.

Morze było teraz znacznie spokojniejsze, fale unosiły się i opadały łagodnymi, miarowymi ruchami. Johnny słyszał kiedyś zdanie: „Huśtać się na grzbietach fal”. Teraz wiedział już dokładnie, co to znaczy. Był spokojny, odprężony, niemal zapomniał o swojej rozpaczliwej...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin