Stefan Grabiński - Czad. Cykl płci i miłości.pdf

(559 KB) Pobierz
Stefan Grabiński
Czad
Cykl płci i miłości
Czad
Cykl płci i miłości
Ten utwór nie jest chroniony majątkowym prawem autorskim i
znajduje się w domenie publicznej. Jeśli opatrzony jest materiałami
podlegającymi prawu autorskiemu, są one udostępnione na licencji
Creative Commons BY-SA 3.0 PL.
Redakcja: Paweł Dembowski
Skład i korekta: Paweł Dembowski i Katarzyna Derda
Ilustracja na okładce: Eugene Frank, Adam and Eve
Projekt graficzny okładki: Mariusz Cieśla
ISBN 978-83-64416-44-6
Wydawca: Code Red Tomasz Stachewicz
ul. Sosnkowskiego 17 m. 39
02-495 Warszawa
http://www.bookrage.org
Czad
Od jarów wypadł nowy tabun poświstów wiatrowych i
rozkiełznawszy się szeroko po zaśnieżonych polach, zarył
rozwścieczonym łbem po zadmach. Poderwany z miękkiej pościeli śnieg
skręcał się w potworne trąby, leje bez dna, śmigłe biczyska i zawinąwszy
się stokrotnym wirem, rozpylał w białą, sypką kurzawę.
Począł zapadać wczesny, zimowy wieczór.
Oślepiająca biel zamieci przybierała z wolna zabarwienie sinawe,
perłowa śrzeżoga horyzontu przechodziła w ponurą czerń. Śnieg
paździerzył bez przerwy. Duże, włochate kosmy zesuwały się skądś z
góry bezszelestnym ruchem i ścieliły warstwami po ziemi. Piętrzyły się
zwiewne kopice, stożyły setne czapy; gdzie mocniej nawiało, pęczniały
przepastne zaspy na trzech chłopów z górą, wierszyły się śnieżne
mrowiska, ustępliwe jak puch — wydmuchy; gdzie wicher zawadził
gryzącym jęzorem i wymiótł do czysta, przeglądała szczera, na grudź
zmarzła ziemia.
Powoli wiatr się ukoił i zwinąwszy zdrożone skrzydła, nucił lękliwie
gdzieś w debrze. Krajobraz jął się ustalać i krzepnąć w podnocnym
przymrozie…
Ożarski brnął niezmordowanie środkiem gościńca. Odziany w ciężką
burkę, w grubych do kolan butach, objuczony przyrządami mierniczymi,
przebierał się młody inżynier z trudem tylko poprzez zwały śniegu
zastępujące mu drogę. Przed dwiema godzinami oddaliwszy się zanadto
od towarzyszących mu współpracowników, oślepiony przez oćmę zgubił
się w skrajnym polu i po bezskutecznym krążeniu na wsze strony,
wreszcie zrezygnowany — ruszył przed się traktem. Teraz na widok
szybko zapadającego wieczoru wytężał wszystkie siły, by przed
zupełnym mrokiem dotrzeć do ludzkich siedzib i zawinąć gdzieś na noc.
Lecz gościniec ciągnął się bez przerwy pustym, jałowym szlakiem,
nieurozmaicony stronami choćby lichą chatyną, choćby kuźnią
przydrożną. Ogarnęło go przykre uczucie osamotnienia. Na chwilę zdjął
sperloną potem czapkę futrzaną i wytarłszy wnętrze chustką, zaczerpnął
tchu w zmęczone piersi.
Ruszył dalej. Gościniec z wolna zmieniał bieg i wygięty szerokim
łukiem spadał w dół na zachód. Inżynier przebył skręt i minąwszy
wystające urwisko, przyspieszonym krokiem zaczął schodzić w dolinę.
Wtem, wpiwszy bystrzej w przestrzeń siwe oczy ostrowidza, wydał mimo
woli okrzyk radości. Po prawej stronie toczącej się spodem drogi zabłysło
mdłe światełko; był w pobliżu ludzkiej sadyby. Przyspieszył kroku i po
kwadransie wytężonego chodu stanął przed lichą, zawianą śniegiem
zagrodą. Był to rodzaj przydrożnej gospody bez przybudówek, bez stajni,
pół dom, pół chata, samotnie nastroszona na zupełnym odludziu. W
okrąg, jak okiem sięgnąć, ani śladu jakiejś wsi, przysiółka lub osady; tylko
parę wichrów spuszczonych ze smyczy ujadało wkoło wściekłym
skowytem, niby stróże śróddrożnej sadyby…
Zakołatał pięścią w zmurszałe drzwi. Rozwarły się natychmiast i w
progu słabo oświetlonej sieni powitał go dziwnie obiecującym
uśmiechem atletycznej postawy siwowłosy mężczyzna. Zaparłszy za sobą
drzwi wchodowe, Ożarski skłonił się lekko gospodarzowi, poprosił o
nocleg. Starzec skinął przyjaźnie głową i mierząc badawczym
spojrzeniem zdrową, jędrną postać młodego człowieka, rzekł głosem,
któremu starał się nadać barwę możliwie łagodną, niemal pieszczotliwą:
— Będzie, a jakże — będzie gdzie złożyć jasną głoweńkę. I jedzenia
też nie poskąpię, a jakże — nakarmię jasnego pana i napoję, a jakże —
napoję. Ino niech jasny pan podejdzie bliżej, ot tu do tej izby; będzie
ciepło.
I miękkim, opiekuńczym ruchem objął go w pasie i podprowadził do
przymkniętych drzwi od izby. Ożarskiemu ruch ten wydal się zbyt
poufały i z chęcią byłby mu się wywinął. Lecz ramię starca trzymało go
silnie wpół i rad nierad przyjął tę trochę dziwną u oberżysty serdeczność.
Gdy z pewnym rodzajem wewnętrznego sprzeciwu przekraczał wysoki
próg, nagle potknął się i zachwiawszy się, byłby upadł, gdyby nie
skwapliwa pomoc towarzysza, który przytrzymał go i podnosząc jak
dziecko w górę na ręce, wniósł go formalnie bez najlżejszego wysiłku do
izby. Tu lekko postawiwszy go z powrotem na ziemi, rzekł dziwnie
zmienionym głosem:
— No, jakże się jasnemu panu wędrowało w powietrzu? Ale bo jasny
pan lekki jak pióro…
Ożarski patrzył osłupiały na siwowłosego olbrzyma, któremu on
sam, mężczyzna rosły i silnie zbudowany, wydał się lekki jak pióro.
Zaimponował mu swą siłą. Równocześnie jednak nie mógł się obronić
szczególnemu wrażeniu niesmaku, jaki wzbudzała w nim niewczesna
poufałość i natrętna serdeczność gospodarza. Teraz w blasku prostej
Zgłoś jeśli naruszono regulamin