Colfer Eoin - Artemis Fowl 01 Artemis Fowl.doc

(764 KB) Pobierz
ARTEMIS FOWL

ARTEMIS FOWL

Eoin Colfer

 

Z angielskiego przełożyła:

Barbara Kopeć-Umiatowska

 

 

PROLOG

 

Jakże opisać Artemisa Fowla? Próbowali tego rozmaici psychiatrzy, lecz bez skutku. Główną przeszkodą jest inteligencja Artemisa. Kpi z każdego podsuniętego mu testu. Wprawia w osłupienie największe medyczne autorytety, które zmykają do swych szpitali, bełkocząc bezmyślnie.

Nie ulega wątpliwości, że Artemis Fowl jest cudownym dzieckiem. Dlaczego jednak ktoś tak genialny poświęca się działalności przestępczej? Na to pytanie odpowiedzieć może tylko jeden człowiek. On zaś z rozkoszą nie mówi nic.

Być może najdokładniejszy wizerunek naszego bohatera uzyskamy, relacjonując jego pierwszy krok na drodze występku. Relację tę udało się nam sklecić dzięki bezpośrednim rozmowom z ofiarami Artemisa. Jak zapewne zrozumiecie w czasie lektury, nie było to zadanie łatwe.

Opowieść nasza zaczyna się kilka lat temu, u zarania dwudziestego pierwszego wieku. Wtedy to Artemis Fowl powziął misterny plan przywrócenia swej rodzinie fortuny - plan, który mógł obalić cywilizację i pogrążyć nasz glob w zamęcie międzygatunkowej wojny...

Miał wówczas dwanaście lat.

 

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

KSIĘGA

 

Lato w mieście Ho Szi Min każdy uznałby za skwarne. Ma się rozumieć, że Artemis Fowl zgadzał się znosić taki upał jedynie w imię spraw niezwykłej wagi - spraw istotnych dla planu.

Słońce nie służyło Artemisowi. Źle w nim wyglądał. Długie godziny, spędzone przed monitorem komputera, wywabiły rumieniec z jego policzków. W świetle dnia był blady jak wampir i prawie tak samo zgryźliwy.

- Mam nadzieję, Butler, że to nie kolejna ślepa uliczka - powiedział cichym, oschłym głosem. -Zwłaszcza po Kairze.

W słowach tych kryla się wymówka. Do Kairu pojechali na wezwanie szpiega, którego zatrudnił Butler.

- Nie, sir. Tym razem mam pewność. Nguyenowi można wierzyć.

- Hmm - mruknął Artemis bez przekonania. Przechodnie zapewne zdziwiliby się, słysząc, że wielki Eurazjata mówi "sir" do młodego chłopca. Przecież

jest trzecie tysiąclecie! Ale ci dwaj nie byli zwykłymi turystami i nie łączyły ich normalne stosunki.

Siedzieli w ulicznej kawiarence przy ulicy Dong Khai, patrząc, jak miejscowi młodzieńcy jeżdżą na motorynkach wokół placu. Nguyen spóźniał się, a żałośnie mały cień parasola nad stolikiem bynajmniej nie poprawiał Artemisowi nastroju. Jednak pod powłoką jego zwykłego pesymizmu tliła się iskierka nadziei. A może dzisiejsze spotkanie przyniesie wyniki? Może... może wreszcie odnajdą Księgę? Ale o tym nie śmiał nawet marzyć.

Do ich stolika podbiegł truchtem kelner.

-Jeszcze   herbaty,   panowie?  -   zapytał,  kiwając zawzięcie głową. Artemis westchnął.

- Oszczędź mi pan tych komedii i siadaj.

- Ależ jestem kelnerem, panie - kelner odruchowo zwrócił się do Butlera. W końcu to on był tutaj dorosły.

Artemis zastukał w stół, wymuszając uwagę rozmówcy.

- Jest pan ubrany w ręcznie szyte pantofle i jedwabną koszulę, a na palcach ma pan trzy złote sygnety. W pańskiej mowie słyszę oksfordzki akcent, a pańskie wypolerowane paznokcie wskazują, że niedawno robiono panu manikiur. Nie jest pan kelnerem. Jest pan naszym łącznikiem, Nguyenem Xuanem, a to nieudolne przebranie miało panu ułatwić dyskretny rzut oka na naszą broń.

Nguyen zgarbił się.

- Wszystko prawda. Niebywałe.

- Nic podobnego. Wymięty fartuch nie czyni kelnera.

Nguyen usiadł i nalał miętowej herbaty do maleńkiej porcelanowej czarki.

- Uzupełnię pańską wiedzę o stanie naszego uzbrojenia - rzekł Artemis. - Ja nie noszę broni. Ale tu obecny Butler, mój... hmm... kamerdyner, nosi w kaburze pod pachą pistolet sig sauer. W cholewkach butów ma dwa noże bojowe, w rękawie dwulufowego derringera, w zegarku stalową linkę, a w kieszeniach ukrywa trzy granaty ogłuszające. Coś pominąłem, Butler?

- Pończocha, sir.

- A, tak. Pod koszulą ukrywa starą dobrą pończochę, pełną metalowych kulek.

Drżącą dłonią Nguyen uniósł czarkę do ust.

- Proszę się nie obawiać, panie Xuan - uśmiechnął się Artemis. - Nie użyjemy tej broni przeciwko panu. Nguyen nie wydawał się uspokojony.

- Nie zrobimy tego - ciągnął Artemis - gdyż Butler potrafi pana zabić gołymi rękami na sto różnych sposobów. Choć jestem pewien, że jeden sposób całkiem by wystarczył.

Xuan przeraził się nie na żarty. Artemis zazwyczaj tak działał na ludzi - blady nastolatek, który przemawiał jak dorosły, władczo i dobitnie. Xuan słyszał już nazwisko Fowl - któż go nie znał w międzynarodowym półświatku? - ale sądził, że będzie miał do czynienia z ojcem, a nie z tym chłopakiem. Chociaż, z drugiej

strony, słowo "chłopak" niezbyt pasowało do chudego wyrostka. A Butler, cóż to był za olbrzym! W jego potężnych dłoniach kręgosłup mężczyzny z pewnością pękłby jak gałązka! Nguyen szybko doszedł do wniosku, że za żadne pieniądze nie życzy sobie spędzić w ich towarzystwie ani minuty dłużej.

- A teraz do rzeczy - powiedział Artemis, kładąc na stole miniaturowy magnetofon. - Odpowiedział pan na nasze ogłoszenie w Internecie.

Nguyen przytaknął i nagle ze wszystkich sił zapragnął, by jego informacje okazały się ścisłe.

- Tak, panie... paniczu Fowl. Wiem... wiem, gdzie jest to, czego pan szuka.

- Doprawdy? I mam uwierzyć panu na słowo? Przecież to może być zasadzka. Mojej rodzinie nie brak wrogów.

Butler zręcznie chwycił moskita, unoszącego się tuż obok ucha pracodawcy.

- Nie, nie - zaprotestował Nguyen, sięgając po portfel. - Proszę spojrzeć.

Artemis przyjrzał się fotografii, siłą woli zmuszając serce do spokoju. Zdjęcie wyglądało obiecująco, ale w dzisiejszych czasach, mając komputer i płaski skaner, można było sfałszować wszystko. Widniała na nim ręka, wyłaniająca się z gęstego cienia - ręka, którą pokrywały zielone plamy.

- Hmm- mruknął.- Proszę o wyjaśnienie.

- To uzdrawiaczka. Mieszka przy ulicy Tu Do. Za leczenie przyjmuje wino ryżowe. Pijana bez przerwy.

Artemis skinął głową. Wszystko się zgadzało. Jednym z niewielu niezbitych faktów, jakie odkrył jego wywiad, było właśnie pijaństwo uzdrawiaczki. Wstał i obciągnął białą koszulkę polo.

- A więc dobrze. Niech pan prowadzi, panie Xuan. Nguyen otarł pot z cienkiego wąsika.

- Miałem tylko dostarczyć informacji. Taka była umowa. Nie chcę, żeby na moją głowę padła klątwa. Butler fachowo chwycił Wietnamczyka za kark.

- Przykro mi, panie Xuan, ale dawno minęła pora, kiedy miał pan jakikolwiek wybór.

Służący poprowadził opierającego się Nguyena do wynajętego dżipa z napędem na cztery koła. Taki pojazd właściwie nie był potrzebny na płaskich ulicach miasta Ho Szi Min - miejscowa ludność nadal nazywała je Sajgonem - lecz Artemis wolał trzymać się jak najdalej od cywilów.

Dżip posuwał się do przodu w dotkliwie wolnym tempie, i ta powolność potęgowała jeszcze dręczące uczucie oczekiwania, wzbierające w piersi Artemisa. Z trudem nad sobą panował. Czyżby po sześciu fałszywych alarmach na trzech kontynentach dotarli do celu wyprawy? Czyżby przesiąknięta winem uzdrawiaczka miała okazać się złotym skarbem na końcu tęczy? Artemis niemal roześmiał się w głos. Garnek złota na końcu tęczy. Udało mu się zażartować, a to nie zdarzało się codziennie.

Wszechobecne motorynki rozdzieliły się przed nimi niczym gigantyczna ławica ryb. Wydawało się, że tłum ciągnie się bez końca. Handlarze i kramarze tłoczyli się nawet w zaułkach. Kucharze rzucali rybie łby na tłuszcz, syczący na patelniach, pod stopami kłębili się oberwańcy, polujący na niepilnowane przez właścicieli cenne przedmioty. Inni chłopcy siedzieli w cieniu i ćwiczyli kciuki, grając na gameboyach. Artemis uśmiechnął się, a właściwie złagodził grymas, wykrzywiający jego twarz. Niemal podziwiał tych łobuziaków. Byli podobni do niego, tylko o wiele biedniejsi. Zastanowił się, jak on sam poradziłby sobie na ulicy, zwłaszcza tutaj, gdzie za odpowiednią cenę można było kupić wszystko, od podrabianej koszulki Calvina Kleina do prawdziwego kałasznikowa. .

Oliwkowa bluza Nguyena pociemniała od potu. Nie chodziło o wilgotny upał - do tego był przyzwyczajony. Chodziło o całą tę przeklętą sytuację. Powinien był wiedzieć, że nie wolno mieszać czarów z przestępstwem. Przyrzekł sobie w duchu, że jeśli uda mu się wyjść cało z tej opresji, jego życie się zmieni. Koniec z odpowiadaniem na podejrzane ogłoszenia w Internecie - i z pewnością koniec współpracy z latoroślami europejskich władców przestępczego podziemia.

Dżip nie mógł jechać dalej. Pojazd terenowy z napędem na cztery koła nie mieścił się w wąskim zaułku. Artemis zwrócił się do Nguyena.

- Chyba dalej udamy się pieszo, panie Xuan. Jeśli pan chce, może pan próbować ucieczki, lecz wówczas nie uniknie pan ostrego ciosu między łopatki.

Nguyen zerknął w oczy Artemisa. Miały ciemnoniebieską, prawie czarną barwę. Nie było w nich litości.

- Nie ma obawy - powiedział. - Nie ucieknę.

Wysiedli z samochodu. Tysiące podejrzliwych oczu śledziły ich kroki na parującej wilgocią uliczce. Jakiś niefortunny kieszonkowiec usiłował pozbawić Butlera jego portfela, lecz ochroniarz złamał mu palce, nawet nań nie spojrzawszy. Po tym zdarzeniu wszyscy omijali ich szerokim łukiem.

Uliczka zamieniła się w głęboką koleinę. Zawartość ścieków i rynien wylewała się wprost na błotnistą nawierzchnię. Na wysepkach z mat ryżowych siedzieli żebracy i kaleki, błagając przechodniów o kilka dogów. Ich prośby były daremne; większość przechodniów w zaułku nie miała nic, czym mogłaby się podzielić. Z wyjątkiem trzech osób.

- A więc? - zapytał Artemis. - Gdzie ona jest?

Nguyen dźgnął palcem w kierunku trójkątnego otworu, czerniejącego pod zardzewiałą drabinką przeciwpożarową.

- Tam. Pod schodami. Nigdy nie wychodzi. Nawet po alkohol ryżowy kogoś posyła. Mogę już iść?

Artemis nawet nie pofatygował się, by odpowiedzieć. Omijając kałuże, przeciął zaułek i stanął w cieniu drabinki. W ciemnej czeluści otworu coś poruszyło się ukradkowo.

- Butler, mógłbyś mi podać lornetkę?

Butler wyciągnął zza pasa noktowizor i umieścił go w wyciągniętej dłoni Artemisa. Automat światłomierza zabzyczał, dostosowując się do panujących warunków.

Artemis podniósł urządzenie do oczu, nabrał tchu i spojrzał w rozedrganą ciemność. Wszystko nabrało radioaktywnej, zielonej barwy. Na macie z rafii ktoś siedział, moszcząc się w nikłym świetle. Artemis wyregulował ostrość. Małą - nienaturalnie małą - postać spowijała brudna chusta, a wokół niej, na pół zatopione w błocie, walały się puste dzbany po winie. Spod fałd tkaniny wystawała jedna ręka. Wyglądała na zieloną. Ale przez noktowizor wszystko wyglądało na zielone.

- Madame - powiedział Artemis - mam dla pani propozycję.

Postać sennie obróciła głowę.

- Wina - zaskrzeczał głos, chrypliwy niczym zgrzyt gwoździa przeciągniętego po tablicy. - Wina, Angliku.

Artemis uśmiechnął się. Dar języków, niechęć do światła. Zgadzało się.

- Właściwie jestem Irlandczykiem. No więc? Uzdrawiaczka nieufnie pogroziła kościstym palcem.

- Najpierw wino. Potem rozmowa.

- Butler?

Ochroniarz sięgnął do następnej kieszeni, z której wydobył pół litra najlepszej irlandzkiej whisky. Artemis wziął butelkę i kusząco pomachał nią tuż poza granicą cienia. Ledwie zdążył zdjąć noktowizor, gdy z mroku wyprysnęła szponiasta dłoń i pochwyciła trunek. Dłoń zielona i nakrapiana. Bez najmniejszej wątpliwości.

- Butler, zapłać naszemu przyjacielowi Nguyenowi. Całą należność. Proszę zapamiętać, panie Xuan, sprawa musi pozostać między nami. Nie chce pan chyba, żeby Butler wrócił?

- Nie, nie, paniczu Fowl. Nie puszczę pary z ust.

- Mam nadzieję. Inaczej Butler zakręci panu parę na zawsze.

Nguyen pędem oddalił się uliczką. Był tak uszczęśliwiony, że jeszcze żyje, iż nawet nie zadał sobie trudu, by - rzecz dlań dość niezwykła - przeliczyć plik amerykańskich banknotów. Ale na pewno niczego nie brakowało. Dwadzieścia tysięcy dolarów! Nieźle, jak na pół godziny pracy!

Artemis odwrócił się do uzdrawiaczki.

- A teraz, madame... Posiada pani coś, co chciałbym mieć.

Postać koniuszkiem języka zlizała kroplę alkoholu z kącika ust.

- Tak, Irlandczyku. Ból głowy. Chory ząb. Ja wyleczyć.

Artemis założył noktowizor i kucnął obok niej.

- Jestem całkowicie zdrowy, proszę pani, nie licząc lekkiej alergii na kurz, na którą nawet pani nic nie poradzi. Nie. Chcę dostać od pani Księgę.

Wiedźma znieruchomiała. Spod chusty błysnęły jasne oczy.

- Księga? - zapytała niepewnie. - Nic nie wiedzieć o żadnej księdze. Ja uzdrawiaczka. Chcieć książkę, iść do biblioteki.

Artemis westchnął, okazując ostentacyjną cierpliwość.

- Nie jest pani uzdrawiaczka. Jest pani chochlikiem, p-shog, wróżką, ka-dalun, w każdym języku, jaki się pani spodoba. A ja chcę mieć Księgę.

Istota milczała przez dłuższą chwilę, po czym odrzuciła chustę z czoła. W zielonej poświacie noktowizora jej twarz zajaśniała niesamowicie, niczym zapustna maska. Ponad długim, haczykowatym nosem rozbłysły wąskie szparki złocistych oczu, spiczaste uszy i zniszczona przez alkohol skóra, miękka i obwisła.

- Skoro wiesz o Księdze, człowieku - rzekła z wolna, odurzona wypitą whisky - to znasz również magiczną siłę mojej pięści. Mogłabym cię zabić jednym pstryknięciem!

- Nie sądzę - Artemis wzruszył ramionami. - Spójrz na siebie. Jesteś półżywa. Wino ryżowe stępiło ci zmysły. Zniżać się do leczenia kurzajek, to żałosne! Przyszedłem, aby cię uratować. W zamian za Księgę.

- A po co człowiekowi nasza Księga?

- To już nie twoja sprawa. Masz dwie możliwości - to wszystko, co musisz wiedzieć.

Wróżka zastrzygła spiczastymi uszami. Możliwości?

- Po pierwsze, możesz odmówić wydania nam Księgi. Odejdziemy, a ty zgnijesz w rynsztoku.

- Tak - powiedziała istota. - Tę możliwość wybieram.

- Hola, nie tak prędko! Jeżeli wyjedziemy bez Księgi, nie przeżyjesz dzisiejszego dnia.

- Dnia? Dnia? - zaśmiała się uzdrawiaczka. - Przeżyję cię o sto lat. Nawet wróżki przykute do rasy ludzkiej żyją całe wieki.

- Ale nie po wypiciu pół litra wody święconej - odparł Artemis, pukając w opróżnioną butelkę whisky.

Wróżka zbladła, po czym wydała z siebie krzyk, wysoki, jękliwy i przerażający.

- Woda święcona! Zabiłeś mnie, człowieku!

- To prawda - przyznał Artemis. - Lada moment zacznie cię palić.

Istota delikatnie pomacała brzuch.

- A druga możliwość?

- A, już słuchamy, co? No, więc dobrze. Druga możliwość. Dasz mi Księgę tylko na pół godziny. Potem przywrócę ci magiczną moc.

Uzdrawiaczce opadła szczęka.

- Przywrócisz mi moc? To niemożliwe.

- Ależ tak. Mam w swoim posiadaniu dwie ampułki. Jedna zawiera wodę ze źródła wróżek, bijącego sześćdziesiąt metrów pod świętym kręgiem Tary - być może najbardziej magicznym miejscem na Ziemi. To odtrutka na wodę święconą.

- A druga?

- W drugiej jest odrobina ludzkiej magii. Wirus, który żywi się alkoholem, zmieszany z czynnikiem wzrostu. Wypłucze z twego ciała każdą kroplę ryżowego wina, zlikwiduje uzależnienie, a nawet podleczy chorą wątrobę. Początkowo poczujesz się paskudnie, ale już nazajutrz będziesz śmigać, jakbyś znów miała tysiąc lat.

Istota oblizała wargi. Powrócić do Ludu? Nęcąca perspektywa.

- Ale dlaczego mam ci zaufać, człowieku? Już raz mnie oszukałeś.

- Słuszna uwaga. Umawiamy się tak. Wodę źródlaną dam ci na słowo. Potem, kiedy rzucę okiem na Księgę, dostaniesz lekarstwo. Tak czy nie?

Wróżka zastanowiła się. Czuła już ból krążący po brzuchu. Wyciągnęła dłoń.

- Zgoda.

- Tak myślałem. Butler?

Ogromny sługa otworzył zawiniątko z miękkiej skóry, zawierające strzykawkę i dwie ampułki. Nabrał z jednej przejrzystego płynu i wstrzyknął go w lepkie od potu ramię wróżki. Ta zesztywniała na chwilę, po czym rozluźniła się.

- Mocne czary - odetchnęła głęboko.

- Owszem. Ale nie tak mocne, jak staną się twoje, kiedy dostaniesz drugi zastrzyk. A teraz Księga.

Wróżka sięgnęła pod fałdy brudnej szaty i długo grzebała. Artemis wstrzymał oddech. To już. Niebawem rodzina Fowlów odzyska dawną wielkość. Powstanie nowe imperium, a przewodzić mu będzie Artemis Fowl Drugi.

Uzdrawiaczka  wyciągnęła  ku  niemu  zaciśniętą pięść.

- I tak ci się nie przyda. Napisana jest w starej mowie.

Artemis, który nie śmiał wymówić słowa, skinął tylko głową.

Rozwarła sękate palce. Na jej dłoni leżał złocisty tomik wielkości pudełka od zapałek.

- Masz, człowieku. Pół twojej godziny. Ani chwili dłużej.

Butler z czcią wziął w palce maleńki wolumin. Uruchomił niewielką cyfrową kamerę i jął fotografować cienkie jak opłatek stronice Księgi. Po kilkunastu minutach zawartość tomu była już zapisana w pamięci kamery. Jednak Artemis wolał nie ryzykować, kiedy chodziło o informacje. Wiedział, że urządzenia kontrolne na lotniskach zniszczyły już zawartość niejednego ważnego dysku. Na jego polecenie służący skopiował plik do telefonu komórkowego i przesłał go pocztą elektroniczną do dworu Fowlów pod Dublinem. Nim upłynęło pół godziny, każdy znak Księgi Wróżek znalazł się bezpiecznie w rodzinnym komputerze.

Artemis zwrócił maleńki tomik właścicielce.

- Przyjemnie robić z tobą interesy. Wróżka z trudem uklękła.

- A drugi eliksir, człowieku?

- A tak, mieszanka odtruwająca - uśmiechnął się Artemis. - Rzeczywiście, chyba ci obiecałem.

- Tak. Człowiek obiecał.

- A więc dobrze. Ale zanim ją podamy, muszę cię uprzedzić, że odtrucie nie jest przyjemne. Nie spodoba ci się ani trochę.

Wróżka gestem wskazała odrażający śmietnik wokół siebie.

- A myślisz, że to mi się podoba? Chcę znowu latać.

Butler otworzył drugą ampułkę i wstrzyknął jej zawartość wprost do tętnicy szyjnej uzdrawiaczki.

Natychmiast upadła na matę, dygocąc na całym ciele.

- Pora iść - rzekł Artemis. - Stuletnie złogi alkoholu opuszczające ciało wszystkimi otworami to niepiękny widok.

Butlerowie od wieków służyli Fowlom. Zawsze tak było. Kilku znanych językoznawców twierdziło wręcz, że od tego nazwiska pochodzi rzeczownik pospolity butler - kamerdyner. Pierwsza wzmianka o wzajemnych stosunkach obu rodzin datuje się z 1095 roku, kiedy to Wergiliusz Butler został najęty jako sługa, pachołek i kucharz przez wielkiego Hugona de Fole podczas najazdu Normanów na Anglię.

Kiedy dzieci Butlerów osiągały wiek lat dziesięciu, wysyłano je do prywatnego centrum szkoleniowego w Izraelu, gdzie nabywały najnowszych umiejętności, niezbędnych na służbie u aktualnego potomka rodu Fowlów. Uczyły się gotować na światowym poziomie oraz stosować specjalnie dobrane sztuki walki, zaawansowane metody pierwszej pomocy oraz techniki informacyjne. Jeżeli pod koniec szkolenia okazywało się, że akurat nie istnieje żaden Fowl, którego trzeba byłoby ochraniać, Butlerów z ochotą zatrudniały rozmaite koronowane głowy, zazwyczaj z Monako lub Arabii Saudyjskiej.

Kiedy jednak któryś z Butlerów zaczynał służyć któremuś z Fowlów, pozostawali związani na całe życie. Praca ochroniarza wymagała wielu poświęceń i skazywała na samotność, ale wynagrodzenie za nią było iście królewskie - jeśli oczywiście służącemu udało się przeżyć, aby cieszyć się majątkiem. W przeciwnym wypadku jego rodzina otrzymywała jednorazową sześciocyfrową rekompensatę oraz comiesięczną rentę.

Obecny Butler strzegł młodego Artemisa od chwili jego narodzin, czyli od dwunastu lat. I chociaż obydwaj przestrzegali odwiecznych form i rytuałów, byli dla siebie nawzajem czymś więcej niż panem i sługą. Butler znalazł w Artemisie jedyną osobę, którą mógł uważać za przyjaciela, a jednocześnie, pomimo iż musiał słuchać rozkazów, sam odgrywał wobec chłopca jakby rolę ojca.

Butler milczał aż do chwili, gdy znaleźli się na pokładzie rejsowego samolotu lecącego z Bangkoku na londyńskie lotnisko Heathrow. Jednak w końcu nie wytrzymał.

- Artemisie?

Artemis z trudem oderwał wzrok od ekranu laptopa PowerBook. Chciał jak najprędzej zacząć przekład Księgi.

-Tak?

- Chodzi o tę wróżkę. Czemu po prostu nie zabraliśmy jej Księgi? Niechby sobie potem umarła.

- Zwłoki to pewien ślad. A tak Lud nie będzie miał powodu do podejrzeń.

- A wróżka nic nie powie?

- Nie sądzę, by przyznała się do tego, że pokazała Księgę ludziom. Ale na wszelki wypadek domieszałem do drugiego zastrzyku środek zakłócający działanie pamięci. Kiedy się wreszcie ocknie, będzie wspominać ostatni tydzień jako bezładny zlepek zdarzeń.

Butler kiwnął głową z uznaniem. Zawsze o dwa kroki do przodu, taki jest panicz Artemis! Ludzie mówili, że niedaleko pada jabłko od jabłoni, ale mylili się. Panicz Artemis wyrastał na całkiem nowy rodzaj jabłoni, jakiego jeszcze świat nie widział.

Uspokojony powrócił do lektury najnowszego numeru "Guns and Ammo", swemu młodemu pracodawcy pozostawiając rozwikływanie tajemnic wszechświata.

 

 

ROZDZIAŁ  DRUGI

PRZEKŁAD

 

W tej chwili zapewne już odgadliście, jak daleko gotów był posunąć się Artemis Fowl, aby osiągnąć cel. Ale cóż to właściwie był za cel? Jakiż to niesłychany zamysł kazał Artemisowi szantażować wiedźmę alkoholiczkę? Odpowiedź brzmi - złoto.

Nasz bohater rozpoczął poszukiwania przed dwoma lary, gdy po raz pierwszy zyskał dostęp do Internetu. Jego uwagę szybko przyciągnęły witryny, poświęcone wiedzy tajemnej - porwaniom przez kosmitów, obserwacjom UFO oraz siłom nadprzyrodzonym, ale przede wszystkim istnieniu Małego Ludu.

Przesiewając gigabajty danych z każdego prawie kraju na świecie, Artemis znalazł wśród nich setki odwołań do wróżek i chochlików. Każda cywilizacja miała własne określenie Ludu, lecz wszystkie bez najmniejszej wątpliwości dotyczyły tego samego, podziemnego klanu. Ponadto, w kilku relacjach Artemis napotkał wzmianki o Księdze, jaką nosił przy sobie każdy duszek. Pełniła ona funkcję swoistej biblii, zawierając całą historię tajemnej rasy oraz przykazania, rządzące długim życiem jej członków. Oczywiście, napisana była po gnomicku, w języku wróżek, toteż nie mógł z niej skorzystać żaden człowiek.

Lecz Artemis wierzył, że współczesna technologia umożliwia przetłumaczenie Księgi, ten zaś, kto posiadłby ów przekład, mógłby eksploatować zupełnie nową grupę istot.

Poznaj swego wroga, brzmiało motto Artemisa, który odtąd zgłębiał wszelką dostępną wiedzę o Małym Ludzie, aż stworzył na jego temat ogromną bazę danych. Ale to nie wystarczyło. A zatem Artemis umieścił w Internecie ogłoszenie:

Irlandzki przedsiębiorca zapłaci znaczną sumę dolarów USA za umożliwienie spotkania z wróżką, duszkiem, skrzatem lub chochlikiem.

Wśród licznych odpowiedzi, na ogół oszukańczych, znajdowała się prawdziwa informacja z Ho Szi Min.

Artemis zaliczał się do niewielu ludzi na ziemi, którzy umieli wykorzystać skarb, który właśnie zdobył. Nadal zachował dziecinną wiarę w czary, tylko nieznacznie zakłóconą przez całkiem dorosłą chęć użycia magicznych mocy dla zysku. Jeśli więc istniała osoba, zdolna odebrać wróżkom odrobinę czarodziejskiego złota, to był nią z pewnością Artemis Fowl Drugi.

Dopiero wczesnym rankiem dotarli do dworu Fowlów. Artemis nade wszystko pragnął obejrzeć plik Księgi na swoim komputerze, jednak postanowił najpierw zajrzeć do mamy.

Od chwili zniknięcia męża Angelina Fowl pozostawała przykuta do łóżka. Napięcie nerwowe, mówili lekarze. Pomóc jej mógł tylko odpoczynek i proszki nasenne. Ale choroba trwała od ponad roku.

U podnóża schodów siedziała Julia, młodsza siostra Butlera, usiłując wywiercić wzrokiem dziurę w przeciwległej ścianie. Nawet połyskliwy tusz do rzęs nie łagodził jej wściekłego spojrzenia. Ostatni raz Artemis widział u niej taką minę, kiedy zakładała nelsona natrętnemu dostarczycielowi pizzy. Dotychczas zawsze sądził, że nelson to chwyt, stosowany przez zapaśników. Doprawdy, dziwnymi rzeczami zajmowała się owa nastoletnia dziewczyna. No, ale bądź co bądź, należała do rodziny Butlerów.

- Jakieś kłopoty, Julio? Julia wstała pośpiesznie.

- To moja wina, paniczu Artemisie. Podobno zostawiłam szparę w zasłonach i pani Fowl nie mogła zasnąć.

- Hmm - mruknął Artemis, z wolna wstępując na marmurowe stopnie.

Martwił się stanem matki. Już od bardzo dawna nie oglądała światła dziennego, a jej skóra była bledsza niż jego własna. Z drugiej strony, gdyby cudownie ozdrowiała i któregoś dnia wyłoniła się rześka ze swej komnaty, oznaczałoby to koniec nadzwyczajnej wolności Artemisa. A wtedy - marsz do szkoły, drogi chłopcze, żadnych więcej podejrzanych przedsięwzięć!

Delikatnie zapukał do dwuskrzydłowych drzwi skrytych pod kamiennym łukiem.

- Mamo? Nie śpisz?

Coś rozbiło się z trzaskiem o drzwi od wewnątrz. Sądząc po dźwięku, coś kosztownego.

- Oczywiście, że nie śpię! Jakże mogłabym zasnąć w tym oślepiającym blasku!

Artemis zebrał się na odwagę i zajrzał do środka. W półmroku zamajaczyły wysokie kolumny zabytkowego łoża z baldachimem, na które przez szparę między zasłonami padał blady, wąski promyczek światła. Angelina Fowl siedziała skulona na pościeli, a jej białe ramiona połyskiwały w cieniu.

- Artemis, kochany! Gdzie byłeś?

Artemis westchnął. Rozpoznała go. To dobry znak.

- Na szkolnej wycieczce, mamo. Na nartach w Austrii.

- Ach, narty - zagruchała Angelina. -Jakże mi tego brakuje! Może... kiedy wróci ojciec...

Artemisowi ścisnęło się gardło, zjawisko bardzo dlań nietypowe.

- Tak. Może kiedy ojciec wróci.

- Kochanie, czy mógłbyś zaciągnąć te nieszczęsne zasłony? Światło jest nie do zniesienia.

- Oczywiście, mamo.

Artemis po omacku przeszedł przez pokój, starając się nie wpaść na stojące tu i ówdzie niskie kufry na ubrania. Wreszcie jego palce dotknęły aksamitu zasłon. Przez chwilę kusiło go, by rozsunąć je całkowicie, ale tylko westchnął i zlikwidował szparę.

- Dziękuję, mój drogi. Doprawdy, musimy pozbyć się tej pokojówki. Do niczego się nie nadaje.

Artemis powstrzymał się od komentarza. Julia była pracowitą i lojalną domowniczką Fowlów od przeszło trzech lat. Pora, by w jej obronie wykorzystać roztargnienie matki.

- Masz rację, mamo. Już dawno zamierzałem to zrobić. Butler ma siostrę, która świetnie nadaje się na tę posadę. Chyba już o niej wspominałem, nazywa się Julia.

- Julia? - Angelina zmarszczyła brwi. - Tak, to imię brzmi znajomo. Zresztą każda będzie lepsza niż ta głupia dziewucha, którą teraz mamy. Kiedy może zacząć?

- Natychmiast. Każę Butlerowi wezwać ją z domku dozorcy.

- Dobry z ciebie chłopiec, Artemisie. A teraz przytul mamusię.

Artemis wtulił się w ciemne fałdy szlafroka matki. Pachniała perfumami niczym rozsypane na wodzie płatki kwiatu. Ale jej ramiona były zimne i bezwolne.

- Och, kochanie - szepnęła, a dźwięk ten sprawił, że kark Artemisa okrył się gęsią skórką. - Słyszę w nocy różne rzeczy. Pełzają mi po nogach i wchodzą do uszu.

Artemis znów poczuł ucisk w krtani.

- Może odsłonilibyśmy okno, mamo.

- Nie! - załkała matka, wypuszczając go z uścisku. - Nie, bo wtedy bym je zobaczyła.

- Mamo, proszę.

Ale na nic się to nie zdało. Angelina odeszła. Wczołgała się w najdalszy kąt łóżka i podciągnęła kołdrę pod brodę.

- Przyślij tę nową dziewczynę.

- Tak, m...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin