Coelho Paulo - Na brzegu rzeki Piedry usiadłam i płakałam.txt

(219 KB) Pobierz
PAULO COELHO
NA BRZEGU RZEKI PIEDRY USIADŁAM I PŁAKAŁAM
(TŁUMACZYLI: BASIA STĘPIEŃ, ANDRZEJ KOWALSKI )
 
Dla I.C. i S.B., których wspólnota w miłoci pozwoliła mi dojrzeć kobiece oblicze Boga;
Moniki Antunez, wiernego druha mojej pracy, która rozjania wiat miłociš i entuzjazmem;
Paulo Rocco za radoć bitew, które wspólnie stoczylimy i godnoć potyczek, które prowadzilimy przeciw sobie;
Matthew Lorę, bo nigdy nie zapomniał pełnych mšdroci słów z księgi I Cing:
Wytrwałoć przynosi pomylny los
OD AUTORA
A jednak wszystkie dzieci mšdroci przyznały jej słusznoć.
Ewangelia w. Łukasza, VII: 35

Pewien hiszpański misjonarz odwiedzajšcy nieznanš wyspę napotkał tam trzech azteckich kapłanów.
- Powiedzcie mi, jak się tu modlicie? - zapytał.
- Znamy tylko jednš modlitwę - rzekł jeden z Azteków. - Oto ona: Boże, Ty jeste Trójcš i my jestemy trójcš. Miej litoć nad nami.
- To piękne słowa - odpowiedział misjonarz. -Wszelako nie takiej modlitwy Bóg wysłucha. Nauczę was innej, o wiele lepszej.
I nauczył ich modlitwy chrzecijańskiej, po czym podjšł swš ewangelicznš wędrówkę. Po latach, gdy płynšł z powrotem do Hiszpanii, jego statek ponownie przybił do brzegów owej wyspy. Dostrzegłszy z pokładu trzech znajomych kapłanów, uczynił gest powitania w ich stronę.
A wtedy trzej mężowie ruszyli ku niemu, stšpajšc po wodzie.
- Ojcze! Ojcze! - zawołał jeden z nich, zbliżajšc się do statku. - Naucz nas, proszę, raz jeszcze modlitwy, której Bóg wysłucha, albowiem nie zdołalimy jej zapamiętać!
- Nie warto - rzekł misjonarz, widzšc, że stał się cud. W duchu za prosił Boga, by mu wybaczył, że dotšd nie pojšł, iż przemawia On przecież we wszystkich językach.
Historia ta ilustruje dokładnie to, co pragnę przekazać czytelnikowi w niniejszej powieci. Rzadko bowiem zdajemy sobie sprawę, że żyjemy otoczeni Niezwykłociš. Wokół nas codziennie dziejš się cuda, Boskie znaki wytyczajš nam drogę, za anioły próbujš na wszelkie sposoby dać znać o sobie. Jednak nie zwracamy na to większej uwagi, ponieważ nauczono nas, że jedynie kanony i nakazy prowadzš do Boga. Nie jestemy w stanie pojšć, że On jest wszędzie tam, gdzie pozwalamy Mu wejć.
Oczywicie, że tradycyjne praktyki religijne sš ważne, gdyż dajš nam możliwoć wspólnego przeżywania kultu i modlitwy. Niemniej nigdy nie powinnimy zapominać o tym, iż doznanie duchowe jest nade wszystko praktycznym dowiadczaniem Miłoci. A w Miłoci nie ma żadnych reguł. Choćbymy trzymali się wiernie podręczników, sprawowali nadzór nad sercem, postępowali zgodnie z góry ustalonym planem - wszystko to nie zda się na nic. Bowiem o wszystkim decyduje serce i ono ustanawia prawa.
Każdy z nas miał okazję dowiadczyć tego na własnej skórze. Nieraz zdarzyło się nam skarżyć we łzach: Cierpię z powodu miłoci, która tego niewarta. Cierpimy, bo czujemy, że dajemy więcej, niż otrzymujemy w zamian. Cierpimy, bo nasza miłoć jest nie doceniana. Cierpimy, bo nie udaje nam się narzucić naszych reguł gry.
Ale cierpimy przecież daremnie, bo już w samej miłoci tkwi ziarno naszego rozkwitu. Im bardziej kochamy, tym bardziej zbliżamy się do duchowego poznania. Ludzie owieceni, o sercach rozpalonych Miłociš, zawsze zwyciężali przesšdy swojej epoki. piewajšc, miejšc się, modlšc na głos, tańczšc doznawali tego, co więty Paweł zwykł obdarzać mianem więtego szaleństwa. Byli to ludzie szczęliwi, ponieważ ten, kto kocha, podbija wiat - bez obawy, że cokolwiek utraci. Prawdziwa miłoć to akt całkowitego oddania.
Na brzegu rzeki Piedry usiadłam i płakałam jest ksišżkš o istocie owego daru. Pilar i jej przyjaciel sš postaciami fikcyjnymi, symbolizujšcymi sprzecznoci, które towarzyszš nam w poszukiwaniu Drugiego Człowieka. Wczeniej czy póniej nadchodzi czas, by przezwyciężyć nasze lęki, gdyż droga duchowa wiedzie poprzez codzienne dowiadczanie miłoci.
Brat Tomasz Merton mawiał: Życie duchowe nie jest niczym innym, jak włanie miłociš. Kochać wcale nie znaczy czynić dobro, wspomagać czy też chronić kogo, bowiem w ten sposób traktujemy bliniego jak zwykły przedmiot, za siebie samych postrzegamy jako istoty mšdre i szlachetne. A to nie ma nic wspólnego z miłociš. Kochać - znaczy połšczyć się z drugim człowiekiem i dostrzec w nim iskrę Boga.
Niechaj łzy Pilar na brzegu rzeki Piedry wiodš nas drogš ku temu zespoleniu.
Paulo Coelho
NA BRZEGU RZEKI PIEDRY...
...usiadłam i płakałam. Legenda głosi, że wszystko, co wpada do tej rzeki - licie drzew, owady, pióra ptaków - przemienia się w kamienie spoczywajšce na jej dnie. Ach, gdybym tak mogła wyrwać serce z mojej piersi i wrzucić je w nurt rzeki... Wtedy nie byłoby więcej bólu, ani tęsknoty, ani wspomnień.
Na brzegu rzeki Piedry usiadłam i płakałam. Zimowy chłód sprawił, iż czułam delikatny dotyk spływajšcych po mojej twarzy łez, i mieszały się one z lodowatš wodš płynšcš u mych stóp. Gdzie daleko rzeka ta zlewa się z innš, a potem jeszcze z innš, aż - z dala od mych oczu i mego serca - wszystkie te wody wtapiajš się w morze.
Niech moje łzy popłynš hen, daleko, aby mój ukochany nie dowiedział się nigdy, że płakałam z jego powodu. Niech moje łzy popłynš hen, daleko, a wtedy zapomnę rzekę Piedrę, klasztor, kociół w Pirenejach, wszechobecnš mgłę oraz cieżki, które razem przeszlimy.
Zapomnę drogi, góry, pola z moich marzeń -marzeń, których się wyparłam.
Jeszcze we mnie tkwi wspomnienie owej magicznej chwili, momentu, w którym jedno tak lub jedno nie mogło całkowicie odmienić mój los. Zdawać by się mogło, że wydarzyło się to bardzo dawno temu. A przecież upłynšł zaledwie tydzień, od kiedy odnalazłam i utraciłam mojš miłoć.
Na brzegu rzeki Piedry napisałam tę historię. Dłonie mi marzły, nogi drętwiały i często zmuszona byłam przerywać pisanie.
Spróbuj po prostu żyć. Rozpamiętywanie jest zajęciem starców - mawiał.
Być może miłoć postarza nas przed czasem, albo odmładza, kiedy po młodoci nie ma już ladu. Ale jak zapomnieć tamte chwile? Piszę, aby przemienić smutek w tęsknotę, a samotnoć we wspomnienia, aby potem, kiedy skończę już opowiadać tę historię, móc wrzucić jš do rzeki Piedry, jak powiedziała kobieta, która mnie przygarnęła. A wody - według słów pewnej więtej - mogš ugasić to, co napisał ogień.
Wszystkie historie miłoci sš takie same.
Całe dzieciństwo i wiek młodzieńczy spędzilimy razem. Potem on wyjechał daleko, tak jak wyjeżdżajš wszyscy chłopcy z małych miast. Mówił, że jedzie poznać wiat, że jego marzenia unoszš go daleko od pól Sorii.
Przez parę lat nie miałam od niego żadnych wieci. Od czasu do czasu przychodził wprawdzie jaki list, ale to było wszystko - nigdy już bowiem nie powrócił do wiata naszego dzieciństwa.
Skończyłam szkołę, przeniosłam się do Saragossy i dopiero wtedy odkryłam, jak bardzo miał rację. Soria była maleńkš miecinš, a jej jedyny sławny poeta powiedział, że drogę wytycza się idšc. Dostałam się na studia, znalazłam sobie narzeczonego. I rozpoczęłam przygotowania do egzaminu konkursowego na stanowisko urzędnicze, którego nie rozpisywano przez długi czas. Przyjęłam posadę sprzedawczyni, by opłacić studia, oblałam egzamin, zerwałam zaręczyny.
W tym czasie jego listy przychodziły częciej, opatrzone znaczkami pocztowymi z coraz to innych zakštków wiata. Zazdrociłam mu. Od dzieciństwa był dla mnie jak starszy brat, który wie wszystko, przemierza wiat i pozwala rosnšć swym skrzydłom - podczas gdy ja próbowałam zapucić korzenie.
Doć nieoczekiwanie jego listy zaczęły przychodzić z jednego miejsca we Francji, i pojawił się w nich Bóg. W jednym z nich wyraził chęć wstšpienia do seminarium duchownego i powięcenia życia modlitwie. Odpisałam mu, by jeszcze się wstrzymał, by zakosztował smaku wolnoci, zanim podejmie tak istotnš decyzję.
Ale kiedy skończyłam pisać mój list, postanowiłam go podrzeć. Kim byłam, aby prawić mu morały o wolnoci czy obowišzkach? On wiedział, co znaczš te słowa, ja nie.
Pewnego dnia dowiedziałam się, że prowadzi wykłady. Zdziwiłam się, gdyż był zbyt młody, aby nauczać czegokolwiek. Jednak przed dwoma tygodniami napisał mi, że ma zabrać głos przed niewielkš grupš słuchaczy w Madrycie, i że bardzo mu zależy na mojej obecnoci.
Jechałam cztery godziny z Saragossy do Madrytu, bo zapragnęłam go znowu zobaczyć. Chciałam go posłuchać, posiedzieć w jakiej kawiarni i powspominać czasy, gdy bawilimy się razem i sšdzilimy, że wiat jest zbyt duży, aby móc go objechać wokół.
SOBOTA 4 GRUDNIA 1993
Wykład odbywał się w miejscu bardziej oficjalnym, niż sobie to wyobrażałam. Nie spodziewałam się również aż tylu ludzi. W żaden sposób nie umiałam sobie tego wytłumaczyć.
Kto wie, może przez te lata stał się sławny? - pomylałam przez chwilę. O niczym takim nie pisał w swoich listach. Miałam nieprzepartš ochotę porozmawiać z przybyłymi i zapytać, co ich tu przywiodło. Niestety, brakło mi odwagi.
Moje zdziwienie jeszcze się wzmogło, kiedy go ujrzałam wchodzšcego na salę. W niczym nie przypominał tamtego chłopca, którego zapamiętałam - ale jedenacie lat może ludzi zmienić. Wydawał się znacznie przystojniejszy niż dawniej, a jego oczy były pełne blasku.
- Oddaje nam to, co było niegdy nasze - powiedziała stojšca obok kobieta.
Zabrzmiało to zagadkowo.
- Ale co oddaje? - zapytałam zaskoczona.
- To, co nam wczeniej skradziono - wiarę.
- Nieprawda, on nam niczego nie oddaje - wtršciła młoda dziewczyna siedzšca obok mnie. - Oni nie mogš nam oddawać tego, co już do nas należy.
- Po co więc pani tu przyszła? - rzuciła pierwsza z irytacjš w głosie.
- Chcę go posłuchać. Pragnę dowiedzieć się, co mylš ludzie jego pokroju. Już raz nas palili na stosie, kto wie, czy nie wpadnie im do głowy zaczšć od nowa,
- On działa samotnie - zauważyła kobieta. - I robi to, co w jego mocy.
Młoda dziewczyna umiechnęła się ironicznie, po czym odwróciła głowę, ucinajšc tym samym rozmowę.
- Jak na seminarzystę ma dużo odwagi...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin