Stephen Clarke
merde! w rzeczy samej
przełożyła Ewa Świerżewska
Tytuł oryginału: Merde Actually
Copyright © Stephen Clarke 2005
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo W.A.B., 2007
Copyright © for the Polish translation by Wydawnictwo W.A.B., 2007
Wydanie I
Warszawa 2011
Podziękowania
Motto
prowincja i sexe123456789
wykopany z Ars?12345678910
nie daj się zgnoić, wyrównaj rachunki1234567
Liberté, Egalité, Salon de Thé12 3456789
to nie dama, to twoja żona1 2345678
miasto i eks12345678
może to dlatego, że nie jestem londyńczykiem1234567
w merde dla miłości 12345
Epilog
Przypisy
Autor chciałby podziękować wszystkim, którzy w jakikolwiek sposób – z premedytacją lub przypadkowo – przyczynili się do sukcesu przedsięwzięcia spod znaku Merde. W szczególności tym, którzy zagrozili użyciem przemocy fizycznej, gdyby im nie podziękował.
A są to, w kolejności niezależnej od natężenia gróźb: E, L, S, SL, K, K, M, C, LF, SW, AB, CW, EC, B, NH, NB, PF, DL, MTL, VC, BG, IA, AS, ER, LR, CD, JL&V, JR&J, IM, BS, CW, LG, SR, G, M, P, C&P, Y, SM, CD, MB, JR, JS, AZ, S, V, V, F, C, BP, JR, SC, AB, BE, EB, SF, LB, NL, DC, MD, AP, A, Ev, J-P, LM, GC, DT.
Jeśli was nie wymieniłem, bardzo mi przykro. Dajcie znać, a prześlę wam książkę i będę się płaszczył w geście przeprosin.
Siedzieliśmy razem z Florence czterdzieści kilometrów na południe od Limoges, w Corrèze, niemal dokładnie w centrum Francji. Gdybyście rozłożyli człowieka w pozycji à la da Vinci na mapie tego kraju, z prawą dłonią w Brittany, lewą w Strasburgu, a stopami w Biarritz i Monako, Corrèze byłoby niewielką plamą w miejscu, gdzie się zmoczył.
Mama Florence miała w Corrèze wiejską posiadłość. Zamierzaliśmy wpaść tam na krótki lunch, a potem wyruszyć w dwutygodniowy objazd po południowo-zachodniej Francji.
Jednak nie wszystko potoczyło się zgodnie z planem. Grzaliśmy się właśnie na słonku, tuż obok uderzonego przed chwilą samochodu. Po dziesięciu minutach oczekiwania na policję lub pomoc drogową Florence położyła głowę na moich kolanach i wypowiedziała prorocze słowa:
– Wydaje mi się, że kilka kolejnych dni spędzimy z maman.
Nie wiedziała wtedy, oczywiście, że będę próbował zabić jej matkę. Ja zresztą też nie. Byliśmy razem jakieś dwa miesiące i gdyby ktoś spytał mnie o zdanie, powiedziałbym, że próba zamordowania mamy nowej dziewczyny nie jest dobrym wstępem do udanego związku.
W zasadzie nie była to moja wina. Odpowiedzialność ponosi francuski kierowca.
– Connasse! – wrzasnął.
Pomyślałem sobie, że francuskie przekleństwa są zdumiewająco gramatyczne. Nawet w ferworze słownej walki musisz pamiętać, by zmienić rodzaj męski słowa „idiota”, connard, na rodzaj żeński.
To jednak było niesprawiedliwe. Przecież ja prowadziłem, a nie Florence. Darł się na nią, bo była bliżej. Dopiero co na tylnych drzwiach nowiutkiego, należącego do ojca Florence, samochodu zostawił wgniecenie wielkości asteroidy, nie mówiąc już o tym, że zaledwie mikrosekundy dzieliły go od pozostawienia podobnego śladu w samej Florence.
– Dobrze się czujesz? – zapytałem po angielsku.
– Oui. – Zawsze odpowiadała po francusku. – Et toi, Paul?
– Tak, ale mam ochotę pójść i wsadzić temu gościowi jego szpanerskie okulary w nos.
– Nie, nie możesz tego zrobić. Jesteś Anglikiem. Musisz okazać flegmę.
– Moją flegmę? – Jeszcze tego nie słyszałem. Czyżby Francuzi myśleli, że uspokajamy się, plując dokoła? Naoglądali się za dużo meczów z satelity.
– Tak, jesteście flegmatyczni. Macie zimną krew.
Ach tak, Anglik jako gad. Zaczynałem coś rozumieć.
– Nie – powiedziałem. – Te okulary muszą zniknąć.
Wysiadłem z błękitnego renault vel satis jej ojca i wykonując kilka podskoków, sprawdziłem, czy ze mną wszystko w porządku. Tak, oba samochody poruszały się dość wolno, więc jedyną dolegliwością był sztywny kark i niejasna chęć przywalenia komuś.
Podszedłem do czerwonego, azjatyckiego samochodu z napędem na cztery koła, który w nas trafił. Nawet przednie światła miał nietknięte.
Kierowca, czterdziestokilkuletni blondyn, okazał się typową ofiarą mody – jego przylegające do skroni okulary przeciwsłoneczne były tak ciemne, że zdziwiłem się, iż widzi cokolwiek, nie mówiąc już o jadących przed nim samochodach.
– Czyżby był pan niewidomy? – zapytałem, wskazując ruchem głowy jego okulary. Oczywiście zwróciłem się do niego vous, zamiast swojskiego tu czy toi, gdyż nikt nas sobie nie przedstawił.
– Et toi? – wywrzeszczał przez zamkniętą szybę. Wybaczyłem mu poufałość, ze względu na dzielące nas dwadzieścia lat. – Nie słyszałeś o la priorité à droite1?
Ze złością wymalowaną na twarzy odwrócił się w stronę odzianej w koszulkę polo żony i dwóch młodych skejtów. Wszyscy patrzyli na mnie spode łba. Dobrze wiedziałem dlaczego. Padając ofiarą kiepskiego kierowcy, ich ojca, schrzaniłem im wakacyjny rozkład jazdy. Jego częścią było prawdopodobnie śniadanie w Burgundii, lunch w Limoges, ale z pewnością nie stłuczka w Corrèze.
– La priorité à droite? – spytałem. To najgłupszy, najbardziej niebezpieczny przepis w zachodnim świecie. Według francuskiego prawa samochód nadjeżdżający z prawej strony ma pierwszeństwo. Możesz sobie spokojnie jechać czymś, co wygląda i wydaje się główną drogą, ale jeśli jakiś pojazd wyskoczy z malutkiej, ukrytej dróżki, nim jego kierowca sprawdzi, czy nic nie nadjeżdża i zmiecie przy tym całą twoją rodzinę z powierzchni ziemi, będzie to całkowicie zgodne z prawem, gdyż jechał z prawej strony. – Na rondzie la priorité à droite nie obowiązuje – stwierdziłem.
– Rondo? – Kierowca zsunął okulary z nosa i rozejrzał się dookoła, jakby dopiero w tej sekundzie dostrzegł dużą, porośniętą trawą wyspę tuż obok samochodu. Przyjrzał się też wyraźnie okrężnej drodze, biegnącej wokół niej i czterem lub pięciu zjazdom prowadzącym w różnych kierunkach.
– Co za merde, te ronda – jęknął, a jego twarz przybrała wyraz charakterystyczny dla dużej liczby Francuzów, którzy zdają się nie rozumieć, po co są ronda. Może po to, by miejscy ogrodnicy mieli co robić? – To angielski wymysł, nie?
– Owszem. Wynaleźliśmy je, by zapobiegać wypadkom. Francja to kraj wysokiej techniki i nie sądziliśmy, że będziecie mieli problem z rondami. Przecież potraficie nawet otwierać ostrygi – zdecydowałem się na żart z piekielnie trudnym słówkiem huîtres, ale strzał był celny.
– Et vous, vous êtes Anglais2 – wrzeszczała na mnie jego mało kobieca żona, wyciągając się nad kierownicą. Przynajmniej zwracała się do mnie vous. – Wy, Anglicy, nie wiecie, jak się jeździ po prawej.
– A pani mąż, co ma na swoje usprawiedliwienie? – zapytałem.
Żona złapała męża za ramię i szybko wyszeptała mu coś do ucha. Skinął głową.
...
ssonja