Clancy Tom - Centrum 08 Morze ognia.rtf

(1994 KB) Pobierz

 

TOM CLANCY

OP-CENTER CENTRUM SZYBKIEGO REAGOWANIA

Centrum 08 MORZE OGNIA

Seria Toma Clancy'ego i Steve'a Pieczenika

 

Tekst Jeff Rovin

Przekład

Jacek Złotnicki

 

AMBER

 

Tytuł oryginału TOM CLANCY'S OP-CENTER: SEA OF FIRE

Redaktorzy serii

MAŁGORZATA CEBO-FONIOK, ZBIGNIEW FONIOK

Redakcja stylistyczna HALINA OSTASZEWSKA

Redakcja techniczna ANDRZEJ WITKOWSKI

Korekta

JOLANTA KUCHARSKA, ANNAMATYSIAK

Ilustracja na okładce ARCHIWUM WYDAWNICTWA AMBER

Opracowanie graficzne okładki STUDIO GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER

Skład WYDAWNICTWO AMBER

Wydawnictwo Amber zaprasza na stronę Internetu http://www.wydawnictwoamber.pl

Copyright 2003 by Jack Ryan Limited Partnership and S&R Literary, Inc.

All rights reserved.

For the Polish edition Copyright © 2004 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

ISBN 83-241-2046-7

 

 

 

BRUNE MALEZJA

 

 

 

ROZDZIAŁ 1

Morze Celebes, Wtorek, 4.19

 

Były trzy rzeczy, na których śniady, ciemnooki Lee Tong znał się doskonale. Pierwsza z nich to morze. Chudy, lecz muskularny Lee był synem nieżyjącego już Henry'ego Tonga, oficera pracującego na drewnowcu. Statek starego Tonga „Władca Oceanu", stutonowy kontenerowiec, odbywał regularne rejsy z Singapuru do Indii, obładowany tarcicą. W drodze powrotnej woził bale tekowe, które docierały z Wybrzeża Kości Słoniowej do Bombaju. Ich miejscem przeznaczenia były Hongkong i Tokio. Matka Lee zmarła na zatrucie pokarmowe, kiedy chłopak miał pięć lat. Lee wolał podróżować z ojcem niż mieszkać u dziadków na farmie w Keluang. Kiedy skończył trzynaście lat, był już zatrudniony w pełnym wymiarze godzin jako chłopiec okrętowy do dyspozycji pierwszego oficera.

Zaprawiony w żeglowaniu Lee znał kapryśną naturę mórz. Orzeźwiający zapach Morza Andamańskiego wyraźnie różnił się od kwaśnej, oleistej woni wybrzeży Morza Południowochińskiego. Prądy na Morzu Wschodniochińskim powodowały ostrzejsze przechyły niż długa i wysoka fala Pacyfiku. Burze także nie były do siebie podobne. Czasem przychodziły znienacka, gwałtownie; innym razem ostrzegały z daleka, by sternicy na czas mogli zejść im z drogi. Podczas rejsów Lee dowiedział się też sporo o ludziach, o tym, co ich cieszyło, co ich złościło, i to tak bardzo, że gotowi byli zabić. Przekonał się, że dla niego samego liczyły się tylko pieniądze, łatwe kobiety, papierosy, alkohol i towarzystwo do wypitki. Kiedy stary Tong umarł na marskość wątroby, Lee umiał jedynie pić i palić. Ponieważ pracując na „Władcy Oceanu" czy na innym statku, niczego więcej nie mógł się nauczyć, postanowił zmienić zawód.

Kiedy miał szesnaście lat, z czego kilka ostatnich spędził na drewnowcu, spotkał dwóch młodych marynarzy, którzy nie chcieli skończyć tak, jak ich ojcowie. Nie uśmiechała im się praca za trzy dolary dziennie przez siedem dni w tygodniu. Pewnego razu w porcie przysiedli się do nich inni niezadowoleni młodzi ludzie, rozmaitych profesji. W ten sposób Lee zetknął się z drugą rzeczą, na której znał się doskonale. Z piractwem.

Lee stał na wzniesionym ostro w górę dziobie sampana - popularnej chińskiej łodzi. Był to typowy model mieszkalny, jakich setki można spotkać w porcie w Szanghaju, zwany mu-chi albo kurzą łajbą. Zbudowano go z trwałego i bardzo lekkiego drewna drzew iglastych. Miał sześć metrów długości i cztery przedziały, w tym kambuz. Wyposażony był w silnik, uruchamiany, kiedy trzeba było zwiększyć prędkość, oraz cztery yulohs - prawie pięciometrowe wiosła - używane, gdy należało zachować ciszę. Właśnie za ich pomocą poruszał się w tej chwili piracki sampan. Czterej wspólnicy Lee siedzieli parami przy burtach. Łódź kupili w Chinach, jakieś dwa lata temu. Zapłacili gotówką, w większości pożyczoną od dziadków Lee. Dług został spłacony w ciągu roku. Kupno sampana było ostatnim legalnym przedsięwzięciem całej piątki.

Z początku uczyli się, jak wmieszać się w portowy ruch w poszukiwaniu ofiary, jak śledzić ją do zmroku i jak podejść do niej szybko i po cichu. Zdobywali umiejętność czatowania na szlakach żeglugowych od strony zachodzącego słońca, by nie być zauważonym. Koh Yu, były stróż prawa, dysponował wielokanałowym skanerem i szerokopasmowym odbiornikiem radiowym do nasłuchu częstotliwości używanych przez wojsko i policję. Ukradł je przed odejściem z pracy w wydziale operacji specjalnych singapurskiej policji. Po kilku próbach z różnymi typami jednostek pływających postanowili skupić się na jachtach i łodziach wynajmowanych przez wędkarzy. Zwykle łup był obfity, a opór ograniczał się do przekleństw, najczęściej po angielsku, więc Lee i tak ich nie rozumiał. Z całej bandy tylko beznamiętny Koh znał ten język, ale jego nie obchodziła żadna gadanina. Piraci nie odczuwali najmniejszych wyrzutów sumienia. Na lądzie silniejsi zawsze wykorzystywali słabszych, więksi mniejszych. Bo czyż rekiny nie zjadają tuńczyków? Lee Tong poznał ten układ z obu stron i doszedł do wniosku, że woli być rekinem.

Zaczęli więc napadać na małe łódki, statki wycieczkowe i jednostki wynajmowane na przyjęcia w pobliżu Hongkongu i Tajpei. Dokonywali rabunku, nie wchodząc nawet na pokład. Podpływali ukradkiem i przyklejali do kadłuba materiał wybuchowy w postaci niewielkich grudek plastyku. Był to wyprodukowany sposobem chałupniczym piorunian rtęci -

połączenie azotanu rtęci, alkoholu i kwasu azotowego z dodatkiem parafiny i oleju lnianego dla nadania elastyczności. Jego wyrobem zajmował się Clark Shunga, były pirotechnik z branży drzewnej. Wysadzał kiedyś drzewa zbyt trudne do wycinki. Kiedy stracił przy pracy dwa palce, dostał wymówienie i marne odszkodowanie. Spółka drzewna Woo See obawiała się, że Clark jako kaleka nie może już wykonywać swojego fachu. Co prawda pokazał szefom, że potrafi nadal grać na gitarze, ale nie zrobiło to na nich żadnego wrażenia. Tak więc Clark zainwestował całą swoją odprawę - 50 dolarów - w kupno sampana.

Piraci ostrożnie umieszczali ładunki przy dziobie i rufie, kilkadziesiąt centymetrów ponad linią wody, aby nie zamokły. Gdyby ktoś z załogi chciał pozbyć się ich za pomocą kija lub drąga, miałby trudne zadanie. Musiałby stać na chybotliwym pokładzie pod ostrzałem piratów. Po rozmieszczeniu ładunków sampan odpływał na bezpieczną odległość. Piraci żądali przez megafon oddania kosztowności i biżuterii. Czasem życzyli sobie, by w małej łódce lub pontonie przeprawiła się na sampan zakładniczka. Przez pewien czas zabawiali się z kobietą, a potem wyrzucali ją za burtę. W razie niewykonania rozkazów byli gotowi włączyć laserowe celowniki swoich pistoletów M8 i posłać kule, które spowodowałyby eksplozję ładunku. Jak dotąd ani razu nie musieli uciekać się do zniszczenia statku.

Morze Celebes wciąż było nowym miejscem działania dla Lee i jego kompanów. W tym rejonie zachodniego Pacyfiku rabowali dopiero od dwóch miesięcy. Przenieśli się tu, gdy marynarka wojenna Singapuru wzmocniła patrole na Morzu Południowochińskim. Celebes było inne, odmienne też były szlaki żeglugowe. Fale nie powodowały kołysania w górę i w dół ani z burty na burtę -jak na innych akwenach - lecz pchały sampan do tyłu, by za chwilę rzucić go w przód. Wzdłużne kołysanie wywoływał stały silny prąd powrotny. Pod wpływem tego zjawiska Lee przypominał sobie słowa ojca: życie pozwala ci zrobić krok naprzód, a potem spycha cię o dwa kroki w tył.

Sampan płynął w całkowitych ciemnościach. Oświetlenie kabiny było wyłączone, nawet fosforyzująca tarcza kompasu została nakryta brezentową płachtą, aby nikt nie dostrzegł poświaty. Piraci kierowali się na dwa punkty świetlne, oddalone o około ćwierć mili -rufowe i dziobowe światło pozycyjne jachtu. Dwudziestopięciometrową dwumasztową jednostkę namierzyli dzień wcześniej, kiedy podeszli do portu. Teraz śledzili ów zgrabny elegancki jacht płynący na południowy wschód. Sunął bez pośpiechu, na pokładzie było tylko kilka osób. Przypuszczalnie wynajął go na cały tydzień jakiś tłusty Australijczyk lub Malezyjczyk za piętnaście lub dwadzieścia tysięcy dolarów amerykańskich. Bez wątpienia - wymarzona zdobycz. To była trzecia umiejętność, opanowana przez Lee do perfekcji: znajdowanie ofiary. Od tamtej gorącej pijackiej nocy, kiedy postanowili działać razem, Lee ani razu nie dokonał złego wyboru. Aż do dzisiaj.

 

 

ROZDZIAŁ 2

Waszyngton, Poniedziałek, 19.45

 

Nocny klub Inn Cognito mieścił się przy Democracy Boulevard numer 7101 w Bethesda. Paul Hood nigdy jeszcze nie był w tym nowym nocnym lokalu, ale prawnik Centrum Szybkiego Reagowania, Lowell Coffey, wystawił mu wręcz entuzjastyczną rekomendację. Obdarzony niezbyt wymagającym podniebieniem Hood wolałby coś mniej pretensjonalnego. Obeszłoby się bez tych monitorów z mrugającymi oczami i strzelającymi palcami. Ale nie był tu sam. Towarzyszyła mu Daphne Connors, czterdziestojednoletnia rozwódka, założycielka słynnej agencji reklamowej Daph-Con. Także jej lokal ten polecił Coffey, który był przyjacielem rodziny jej byłego męża, adwokata Gregory'ego Packinga.

Nazwa firmy Daphne była znana przedstawicielom waszyngtońskiego establishmentu, zwłaszcza wojskowym. Jasnowłosa Daphne przypadła do gustu także politykom. Miała wytworny styl bycia i temperament spikerki CNN. Prowadziła różne interesy z wojskiem oraz reprezentowała hotele i restauracje. To właśnie dzięki temu nie mieli kłopotu z rezerwacją.

Daphne stanowiła przeciwieństwo Hooda, który jako dyrektor Centrum Szybkiego Reagowania musiał odznaczać się spokojem i opanowaniem. Miała niski głos i była wulkanem energii. Przypominała mu nieżyjącą Marthę Mackall, przebojową ciemnoskórą pracownicę Centrum, specjalistkę od kontaktu z politykami. Martha była pewna siebie, wytworna i ciągle coś tropiła. Hood nie miał pojęcia, czego szukała, i nie był pewien, czy ona sama wiedziała, o co jej chodzi.

Może właśnie tego szukała Martha, pomyślał. Zrozumienia.

Niestety, w wieku czterdziestu dziewięciu lat zginęła z ręki terrorysty. Hood bardzo żałował, że nie zdołał poznać jej trochę bliżej. Poza tym, z czysto praktycznego punktu widzenia, warto by wiedzieć, jak można okiełznać kobietę o takim temperamencie. To przydaje się w prowadzeniu firmy.

Usiłował nadążyć za Daphne, która nadawała po kawaleryjsku, opowiadając, jak jeszcze w trakcie studiów założyła agencję i zarabiała na prowizjach od sprzedaży powierzchni reklamowych w uniwersyteckich gazetach. Potem firma urosła do rozmiarów międzynarodowego giganta i obecnie w samych tylko Stanach zatrudniała trzystu czterdziestu ludzi. W ciągu dziesięciu minut Daphne kilkadziesiąt razy użyła słów „z drogi" i Jedź". Hood przyłapał się na tym, że zastanawia się, jak potoczyłyby się losy ich firm, gdyby zamienili się miejscami. Przypuszczalnie Daph-Con zostałby wystawiony na sprzedaż i zniknąłby w przepastnych trzewiach jakiegoś koncernu, a Centrum Szybkiego Reagowania wchłonęłoby NSA, CIA, a być może także Interpol.

A może sprawy potoczyłyby się inaczej, pomyślał z nadzieją. Był przecież kiedyś burmistrzem Los Angeles, pracował też na Wall Street. A osiem lat temu wrócił na rządową posadę. Zawsze fascynowały go różnice w sposobie zarządzania firmami z sektorów prywatnego i publicznego. Podobała mu się konieczność ciągłego poszukiwania kompromisu przy pracy w zespole. Potrzeba silnego akcentowania własnego "ja", którą kierowali się ludzie pokroju Daphne, była mu zupełnie obca, a nawet nieco odpychająca - nie dlatego, że nie pochwalał takiej postawy, lecz dlatego, że budziła w nim poczucie zagrożenia. Jego pierwsza żona, Sharon, była osobą introspektywną i potrafiła docenić życie w rodzinnej wspólnocie. Nawet znani mu prezydenci i przywódcy światowi przyznawali, że umiejętność pracy zespołowej jest niezbędna.

-              Paul? - odezwała się Daphne znad talerza jakichś wodorostów, które

zamówiła na przystawkę.

-              Słucham?

-              Organizowałam wiele spotkań promocyjnych i potrafię poznać, gdy

ktoś jest nieobecny duchem - powiedziała.

-              Ależ nie, jestem tutaj - zaprzeczył Hood, uśmiechając się.

Spojrzała na niego z powątpiewaniem. Kąciki jej oczu i ust zdradzały

lekkie rozbawienie.

-              Opowiadałaś mi o Indianach Chumash w Kalifornii. O swoim zaangażowaniu

w ich sprawy. I o tym, jak udało ci się zachować ich święte

jaskinie w górach Santa Ynez.

-              W porządku, słyszałeś, co mówiłam - rzekła z ulgą. - Ale to wcale

nie znaczy, że mnie słuchałeś.

-              Ależ zapewniam cię, że słuchałem. - Obruszył się. - Nieruchomy,

wzrok bez wyrazu to w moim przypadku zjawisko najzupełniej normalne

po całym dniu użerania się w biurze.

-              Ach tak. - Daphne uśmiechnęła się. - Rozumiem cię doskonale.

A jednak Hood wiedział, że miała rację. Wiele lat temu zaprzyjaźniony aktor z Los Angeles nauczył go pewnej zawodowej sztuczki. Stosowano ją wówczas, gdy aktorzy mieli za mało czasu na próby. Polegała ona na rejestrowaniu słów w tak zwanej pamięci krótkoterminowej, gdzie były łatwo dostępne. Dzięki temu pozostała część mózgu nie była obciążona i mogła być wykorzystana na obserwowanie czy refleksję. Będąc burmistrzem, Hood stosował tę technikę do zapamiętywania przemówień. Po przybyciu do Waszyngtonu doszedł w niej do mistrzostwa, dzięki uczestnictwie w niezliczonych politycznych briefmgach, o których można było powiedzieć wszystko, tylko nie to, że były krótkie. Potrafił słuchać, a nawet notować, jednocześnie myśląc o tym, co będzie robił po powrocie do Centrum Szybkiego Reagowania.

Daphne odsunęła talerz i pochyliła się do przodu.

-              Muszę ci coś wyznać, Paul.

-              Dlaczego?

Roześmiała się.

-              Zabawne. Większość ludzi zadałaby pytanie „co?"

Zastanowił się. Faktycznie, miała rację. Nie wiedział, dlaczego zareagował akurat w ten sposób.

-              To moja pierwsza randka od siedmiu lat - powiedziała Daphne - i obawiam

się, że zamieniłam ją w jakieś kiepskie przedstawienie.

-              Jeżeli o mnie chodzi, to słucham cię z zainteresowaniem.

-              Jesteś kochany, ale mnie samej się to nie podoba - odrzekła. - Zachowuję

się jak podczas prezentacji u klienta. Za wszelką cenę staram dobrze sprzedać.

-Ależ skąd...

-              Właśnie, że tak - upierała się. - Wykazywałeś ogromną cierpliwość

przez ostatnie pół godziny.

-              Mówiłem ci, że mnie to naprawdę interesuje - odpowiedział zgodnie

z prawdą. - Rzadko rozmawiam z ludźmi zarządzającymi własną firmą.

-              To prawda, spotykasz się z ludźmi, którzy rządzą państwami - przyznała.

-              Większość z nich nie jest tak interesująca jak ty - odrzekł Hood. -

Mówię szczerze - dodał.

To ją zupełnie rozbroiło.

-              Powiedz mi coś więcej na ten temat.

-              Ludzie na stanowiskach to często jednostki ukrywające swą osobowość

pod maską nieskazitelnego ideału - wyjaśnił Hood. - Jeżeli nawet

zdołali zachować jakąś cząstkę niezależności, mają ręce związane konstytucją.

Poza tym znajdują się pod czujnym okiem lokalnych i zagranicznych obserwatorów, wyborców i różnych grup interesu.

-              Czy to źle? - spytała Daphne.

-              Niekoniecznie - odparł. - Jest to zabezpieczenie przed dyktaturą. Ceną

jest jednak znaczne spowolnienie postępu. Przywódca nie może wykonać

żadnego posunięcia bez wprawienia w ruch całego systemu.

-              A jednak ludzie ci mają wpływ na znacznie poważniejsze sprawy niż

wyniki finansowe niewielkiej prywatnej firmy - powiedziała, prostując

się na krześle. - A ty?

-              Co chciałabyś wiedzieć? - odpowiedział pytaniem.

-              Jak ty sobie radzisz? Nie wyglądasz na karierowicza szukającego znajomości.

Hood z namaszczeniem wybrał kromkę chleba z koszyka, umoczył w oliwie i odgryzł kęs. To też nie wyszło mu najlepiej. Kiedy Sharon pytała go, jak minął dzień, nie mówił zbyt wiele. Nie było sensu rozpoczynać dłuższej rozmowy, bo w każdej chwili coś mogło ją przerwać. Telefon, dzieci, kipiący garnek lub potrawa w piekarniku.

-              Jeżeli szukam znajomości, to tylko w związku z pracą, nie dla własnych korzyści.

-              Jesteś idealistą.

Wzruszył ramionami.

-              Czy to miało oznaczać, że jesteś? - spytała dociekliwie.

Hood przyjrzał się jej. Miała ładny uśmiech. Nawet oczy jej się śmiały.

-              Powiedzmy, że staram się postępować właściwie - odparł. - Jeśli przy

tym kogoś skrzywdzę, to nieumyślnie.

-              A więc w odróżnieniu od większości ludzi władzy nie jesteś mściwy - stwierdziła.

-              Nie jestem - przyznał. - Każdy łajdak wcześniej czy później sam

doprowadzi się do zguby.

-              Warto nie być mściwym?

-              Owszem. Dzięki temu mam więcej czasu na ważniejsze sprawy.

Daphne roześmiała się.

-              Na Boga, jak bardzo różnimy się od siebie. Nienawidzę chamstwa,

skurwysyństwa i ludzi, którzy starają się mi dokopać przy byle okazji -

mówiła, patrząc mu w oczy. - Nie potrafię uwierzyć, że nie pałasz żądzą

odwetu. Jeżeli uważasz, że to narusza reguły pierwszej randki, powstrzymaj

mnie, ale czytałam o terrorystach, którzy w Nowym Jorku wzięli dzieci

za zakładników. Chodzi mi o tych, których sprzątnęliście. Ty i twój kolega.

Nie czułeś do nich nienawiści?

-              Dobre pytanie - powiedział Hood.

Daphne wspomniała o zbuntowanych żołnierzach sił pokojowych ONZ, którzy wtargnęli do budynku Rady Bezpieczeństwa podczas uroczystości i wzięli wszystkich za zakładników. Na sali znajdowało się kilkoro dzieci, członków zespołu muzycznego, między innymi Harleigh, córka Hooda. Hood wraz ze swym zastępcą, generałem Mikiem Rodgersem, wdarli się do środka i po krwawej wymianie ognia oswobodzili uwięzionych.

Daphne wpatrywała się w niego z uwagą.

-              Bez wątpienia odczuwałem nienawiść do tego, co zrobili - powiedział.

-              Ale nie do nich samych? - spytała.

-              Nie - odrzekł najzupełniej szczerze. - Oni przegrali. Zwycięstwo też

nas dużo kosztowało. Jak to w życiu bywa. Jednak oni zapłacili najwyższą cenę.

-              A więc traktujesz to jako czysty zysk?

-              Nie podchodzę do tej sprawy zupełnie beznamiętnie, ale w pewnym

sensie tak właśnie uważam - przyznał.

-              Masz o wiele bardziej filozoficzne podejście do konfliktów niż ja -

rzekła Daphne, znów pochylając się do przodu. - Paul, ja nienawidzę

swoich wrogów. Gardzę nimi z całych sił. I zaciskam pętlę. Śledzę ich

poczynania na łamach prasy i w kręgach towarzyskich. Jeżeli są szefami

firm notowanych na rynku, kilka razy dziennie sprawdzam ich akcje. Za

każdym razem, kiedy idą w dół, odczuwam wielką satysfakcję. Wykorzystuję

każdą okazję, by utrudnić im życie. Jestem gotowa zrobić wszystko,

aby tylko ich zniszczyć.

-              Cóż, tak to już jest w świecie biznesu - powiedział Hood.

-              Nie o to chodzi, Paul. To dla mnie sprawy osobiste. Sama nadaję im

taki charakter. Praktycznie wszystko traktuję osobiście. Czy potrafisz to

zrozumieć?

-              Wygląda mi to na lekką obsesję - przyznał. - Ale może tylko ja tak to

odbieram.

-              Bo to jest obsesja - potwierdziła Daphne. - I co w tym złego?

-              No cóż, wrogów zawsze będzie więcej - wyjaśnił Hood. - Wszystkich

nie zdołasz pokonać.

-              Być może nie zdołam - przyznała.

-              Tym bardziej nie rozumiem, jaka korzyść płynie z podtrzymywania

otwartego konfliktu.

-              Ależ ja tym żyję! - wypaliła Daphne. - Każdego dnia w każdej sekundzie

czuję, że mam o co walczyć.

-              Czy nie obawiasz się, że nienawiść cię zniszczy? - spytał Hood.

-              I tu jest pies pogrzebany! - Ucieszyła się. - Nienawiść niszczy, gdy

jest tłumiona. Tymczasemja potrafię ją skanalizować, wykorzystać jako

siłę napędową do działania w ogóle.

-              Chyba że tak - powiedział Hood.

Niespełna parę minut temu Daphne przypomniała mu o Marcie Mackall, teraz przywiodła na myśl Boba Herberta, szefa wywiadu Centrum. Herbert nienawidził mocno, głęboko i bezkompromisowo. Hood szanował i darzył pełnym zaufaniem Herberta, jednak musiał trzymać go w ryzach, bo inaczej wciąż szamotałby się między tym, co słuszne, a tym, co sprawia mu przyjemność.

Daphne jeszcze bardziej odsunęła się od stołu.

-              No dobrze, skoro cię już całkiem do siebie zniechęciłam, opowiedz

mi o swojej pracy, oczywiście z pominięciem spraw tajnych.

-              Wcale mnie nie zniechęciłaś - zaprzeczył Hood.

-              Czyżby?

Hood pokręcił głową i ugryzł kawałek chleba.

-              Wśród moich przyjaciół jest kilku socjopatów.

Na twarzy Daphne zagościł autoironiczny uśmieszek.

Nie jest źle, pomyślał Hood, potrafi śmiać się z samej siebie. A potem spełnił jej prośbę, gdy kończyła jeść przystawkę. Wyjaśnił, że Centrum, czyli centrum operacyjne, to obiegowe określenie Centrum Szybkiego Reagowania. Siedziba agencji mieściła się w zwykłym dwupiętrowym budynku z fasadą w kolorze kości słoniowej, który stał na terenie wojskowej bazy lotniczej Andrews. W czasach zimnej wojny było to jedno z dwóch miejsc stacjonowania załóg eskadr szybkiego reagowania na wypadek uderzenia atomowego. W razie ataku nuklearnego na stolicę ich zadaniem była ewakuacja najważniejszych osobistości i przetransportowanie ich na bezpieczne stanowiska dowodzenia z dala od Waszyngtonu. Po upadku Związku Radzieckiego i ograniczeniu znaczenia eskadr szybkiego reagowania, specjalne jednostki lotnicze przeniesiono w inne miejsce, a opustoszały budynek w bazie Andrews został przekazany nowo powstałemu Centrum Szybkiego Reagowania.

Hood nie powiedział jej niczego ponad to, co było zawarte w oficjalnym statucie Centrum Szybkiego Reagowania.

-              Agencja ma do spełnienia dwa zadania - kontynuował ściszonym

głosem. Mówienie głośnym szeptem stosował prawie zawsze, kiedy poruszał

niejawne sprawy zawodowe w miejscu publicznym. - Pierwszym

jest prewencja. Monitorujemy treść raportów wywiadu, a także artykuły

w prasie, szukając potencjalnych punktów zapalnych. Chodzi o pozornie

niezwiązane ze sobą wydarzenia, które mogą wywołać sytuację

kryzysową albo sprowokować atak terrorystyczny, zarówno w kraju, jak i za granicą.

-              Jakie konkretne wydarzenia? - spytała.

-              Choćby takie, jak zaleganie z wypłatą żołdu przez rządy krajów Trzeciego

Świata. Może to doprowadzić do rewolty i zagrożenia interesom

Stanów Zjednoczonych - tłumaczył Hood. - Albo przechwycenie wielkiego

transportu narkotyków, które stworzy niebezpieczeństwo odwetu.

Ostrzegamy terenowych pracowników o potencjalnych zagrożeniach.

-              A więc opracowujecie hipotezy wywiadowcze.

-              Właśnie - przytaknął. - Drugie zadanie centrum to interwencja w miejscach,

gdzie doszło już do konfliktu. Nie mogę ujawnić szczegółów, ale

chodzi mniej więcej o to, co zrobiliśmy w budynku ONZ.

-              Zabijacie złych ludzi - stwierdziła Daphne.

-              Tylko wówczas, gdy jest to konieczne - zastrzegł Hood i zamilkł.

Jeszcze osiem miesięcy wcześniej likwidowanie sytuacji kryzysowych

należało do obowiązków specjalnego oddziału taktycznego Striker. J...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin