Christie Agatha - Tajemnica bladego konia.doc

(767 KB) Pobierz
AGATHA CHRISTIE

102

AGATHA CHRISTIE

 

 

 

TAJEMNICA BLADEGO KONIA

 

PRZEŁOŻYŁA: KRYSTYNA BOCKENHEIM

TYTUŁ ORYGINAŁU: THE PALE HORSE

 

Johnowi i Helen Mildmay White

Z serdecznymi podziękowaniami

Za to, że dali mi okazję ujrzeć,

Jak dokonuje się sprawiedliwość

 

PRZEDMOWA MARKA EASTERBROOKA

 

Wydaje mi się, że są dwie metody przedstawienia dziwnej sprawy Bladego Konia. Wbrew temu, co mówił Biały Król, trudno jest osiągnąć prostotę. Nie można powiedzieć: Zaczęło się na początku, toczyło się do końca i skończyło się. Gdzie jest bowiem początek?

Dla historyka zawsze trudne jest ustalenie, w jakiej chwili zaczyna się pewien okres historii.

W tym wypadku można zacząć od momentu, w którym ojciec Gorman wyruszył z plebanii, aby odwiedzić umierającą kobietę. Można też zacząć wcześniej, od pewnego wieczoru w Chelsea.

Ponieważ napisałem większą część tej opowieści sam, zacznę właśnie od tego.

 

I. RELACJA MARKA EASTERBROOKA

1

 

Ekspres do kawy syczał za moimi plecami jak rozjuszony wąż. Owo ponure, żeby nie powiedzieć szatańskie skojarzenie nasuwał wydawany przezeń dźwięk. Przyszło mi do głowy, że być może większość współczesnych odgłosów wywołuje takie skojarzenia. Przerażający, zuchwały ryk śmigających po niebie odrzutowców, powolne, groźne dudnienie wyłaniającego się z tunelu pociągu metra, intensywny ruch kołowy, wstrząsający fundamentami twego domu... Nawet niezbyt głośne codzienne dźwięki domowe, dobroczynne w skutkach, budzą pewnego rodzaju niepokój. "Uważaj! - zdają się mówić. - Jestem duchem oddanym na twoje usługi, ale jeśli twa czujność osłabnie..."

Niebezpieczny świat, właśnie o to chodzi. Niebezpieczny świat.

Zamieszałem zawartość dymiącej przede mną filiżanki. Pachniała przyjemnie.

Co pan jeszcze zje? Pyszną kanapkę z bananem i bekonem?

Zestawienie wydało mi się dziwne. Banany kojarzyły mi się z dzieciństwem albo rzadko podawanym płonącym deserem z cukrem i rumem. Bekon był w moim umyśle ściśle związany z jajkami. Kiedy jednak jesteś w Chelsea, powinieneś jeść to, co tam dają. Zgodziłem się na pyszną kanapkę z bananem i bekonem.

Chociaż mieszkałem w Chelsea - ściśle mówiąc, od trzech miesięcy wynajmowałem tam umeblowane mieszkanie - byłem tu obcy pod każdym względem. Pisałem książkę o pewnych aspektach architektury Wielkich Mogołów, z tego jednak powodu mógłbym zamieszkać w Hampstead, Bloomsbury, Streatham czy Chelsea i to nie stanowiłoby różnicy. Nie dostrzegałem otoczenia, z wyjątkiem moich narzędzi pracy, i sąsiedztwo, w którym żyłem, było mi zupełnie obojętne, przebywałem bowiem we własnym świecie.

Jednakże tego właśnie wieczoru ogarnął mnie nagły niepokój, jaki znają wszyscy pisarze. Architektura Wielkich Mogołów, cesarze Wielkich Mogołów, ich sposób życia i wszystkie fascynujące problemy z tym związane stały się nagle pyłem i popiołem. Co się z nimi stało? Dlaczego pragnąłem o nich pisać?

Czytając ponownie to, co napisałem, odrzuciłem niecierpliwie wiele stron. Wszystkie wydawały mi się jednakowo złe - nędznie napisane i dziwnie nieciekawe. Ktokolwiek powiedział: "Historia to stek bzdur" (Henry Ford?), miał absolutną rację.

Odsunąłem rękopis ze wstrętem, wstałem i spojrzałem na zegarek. Zbliżała się jedenasta wieczór. Spróbowałem przypomnieć sobie, czy jadłem obiad. Sądząc po wewnętrznych objawach, nie. Lunch, owszem, w Athenaeum. Było to już dawno.

Zajrzałem do lodówki. Znajdowała się tam mizerna resztka zeschłego ozora. Popatrzyłem na nią nieżyczliwie. Wobec tego wywlokłem się na King's Road i ostatecznie skręciłem do Espresso Coffee Bar, z imieniem Luigi wypisanym czerwonym neonem w oknie, a teraz przypatrywałem się kanapce z bananem i bekonem, rozważając ponure implikacje codziennych hałasów i ich wpływu na nastrój.

Wszystkie one - myślałem - mają coś wspólnego z moimi wczesnymi wspomnieniami związanymi z pantomimą. Davy Jones, przybywający z zaświatów w kłębach dymu! Pułapki w drzwiach i oknach, wpuszczające piekielne moce zła, wyzywające i prowokujące Dobrą Diamentową Wróżkę czy jak jej tam, która z kolei usuwa skinieniem niepożądaną ścianę i drętwym głosem recytuje banały jako ostateczny triumf dobra i tak doprowadza do nieodzownej "aktualnej pieśni", nie mającej nigdy nic wspólnego z treścią tej właśnie pantomimy.

Przyszło mi nagle na myśl, że zło było zawsze bardziej frapujące niż dobro. Przedstawienie musiało to wykazać! To musiało zaskakiwać i prowokować! To była walka solidności z niestałością. Ale w końcu solidność zawsze zwyciężała. Potrafiła przetrzymać szablonowość Dobrej Diamentowej Wróżki, jej marny głos, rymowane kuplety, nawet bezsensowne słowa pieśni: "Ze Wzgórza biegnie Wietrzna Droga do Starożytnego Miasta, które kocham". Można było zobaczyć wszelkie nędzne chwyty i ta broń zawsze zwyciężała. Pantomima kończyła się przeważnie tak samo. Po schodach zstępowała według starszeństwa obsada - z Dobrą Diamentową Wróżką, która zgodnie z chrześcijańską cnotą pokory nie usiłowała być pierwszą (czyli w tym wypadku ostatnią), ale szła w połowie procesji, ramię w ramię ze swoim niedawnym przeciwnikiem, który nie był już Królem Demonów, zionącym ogniem i siarką, tylko człowiekiem odzianym w czerwone trykoty.

W moich uszach rozległ się znowu gwizd ekspresu. Dałem znak, że chcę jeszcze jedną filiżankę kawy, i rozejrzałem się wokoło. Moja siostra zawsze zarzucała mi, że nie jestem dobrym obserwatorem, nie zauważam, co się obok mnie dzieje. "Żyjesz we własnym świecie" - mówiła oskarżycielsko. W tej chwili, świadomy swoich "zalet", zanotowałem w pamięci zdarzenia. Codziennie natrafiało się w gazetach na notatki o barach kawowych w Chelsea i ich bywalcach; miałem szansę ocenić osobiście współczesne życie.

W barze było dosyć ciemno, więc nie widziało się niczego dokładnie. Klientela składała się głównie z młodych ludzi. Należeli - jak przypuszczałem - do niekonwencjonalnej generacji. Dziewczęta wyglądały, jak zawsze wyglądają według mnie współczesne dziewczęta, po prostu brudno. Wydawały się także ubrane o wiele za ciepło. Zauważyłem to, kiedy parę tygodni wcześniej poszedłem na obiad z przyjaciółmi. Obok mnie siedziała dziewczyna mniej więcej dwudziestoletnia. W restauracji było gorąco, ona jednak miała na sobie żółty wełniany sweter, czarną spódnicę, czarne wełniane pończochy i w ciągu całego posiłku pot spływał jej po twarzy. Czuć ją było przepoconą wełną i niemytymi włosami. Według moich przyjaciół była bardzo atrakcyjna. Nie dla mnie! Moją jedyną reakcją było pragnienie, aby wrzucić ją do gorącej kąpieli, wręczyć jej kawałek mydła i skłonić do użycia go! Co dowodzi, że utraciłem kontakt z moją epoką. Może wzięło się to stąd, że tak długo mieszkałem za granicą. Wspomniałem z przyjemnością hinduskie kobiety z ich pięknie upiętymi czarnymi włosami, w kolorowych sari ułożonych we wdzięczne fałdy, oraz ich rytmiczny, płynny chód...

Z tych przyjemnych wspomnień wyrwał mnie większy hałas. Dwie młode kobiety, siedzące przy sąsiednim stole, zaczęły kłótnię. Towarzyszący im młodzi ludzie na próżno próbowali je pogodzić.

Nagle dziewczyny zaczęły krzyczeć. Jedna z nich spoliczkowała przeciwniczkę, tamta ściągnęła ją z krzesła. Tarmosiły się jak handlarki ryb, obrzucając się histerycznie obelgami. Jedna była rozkudłanym rudzielcem, druga chudą blondynką.

Nie mogłem się połapać, co wywołało awanturę. Słyszałem tylko inwektywy. Przy sąsiednich stolikach rozległy się krzyki i gwizdy.

- Dobra! Dołóż jej, Lou!

Stojący za barem właściciel, szczupły mężczyzna z baczkami, o wyglądzie Włocha, którego uważałem za Luigiego, interweniował czystym londyńskim cockneyem:

- No, no... spokój... spokój... Za moment zleci się tu cała ulica. Zaraz będziecie miały gliniarzy na karku. Dosyć, mówię.

Tymczasem blondynka chwyciła rudą za włosy i targając dziko, krzyczała:

- Kradniesz mężczyzn, ty suko!

- Sama jesteś suka!

Luigi wraz z dwoma zmieszanymi towarzyszami dam rozdzielił dziewczęta. W rękach blondynki pozostały wielkie pęki rudych włosów. Trzymała je triumfalnie w górze, potem rzuciła na podłogę. Drzwi od ulicy otworzyły się i odziana w błękit władza stanęła w progu, wypowiadając majestatycznie regulaminowe słowa:

- Co się tu dzieje?

Natychmiast utworzył się wspólny front.

- Tylko trochę żartów - powiedział jeden z młodych ludzi.

- To wszystko - włączył się Luigi. - Trochę żartów między przyjaciółmi.

Zręcznie kopnął pęki włosów pod najbliższy stół. Rywalki uśmiechnęły się do siebie z fałszywym wybaczeniem. Policjant przyjrzał się wszystkim podejrzliwie.

- Właśnie wychodzimy - powiedziała słodko blondynka. - Chodź, Doug.

.Równocześnie wychodziło parę innych osób. Władza obserwowała ich wszystkich groźnie. Wyraz twarzy policjanta mówił, że choć tym razem im się upiecze, to będzie już miał na nich oko. Wycofał się wolno.

Towarzysz rudowłosej zapłacił czekiem.

- Nic ci nie jest? - spytał Luigi dziewczynę, która poprawiała chustkę. - Lou obeszła się z tobą fatalnie, wyrywając ci włosy z korzeniami.

- To nie boli - odparła dziewczyna nonszalancko. Uśmiechnęła się. - Przepraszam za drakę, Luigi.

Towarzystwo wyszło. Bar był teraz prawie pusty. Szukałem w kieszeni drobnych.

- Ma sportowego ducha - rzekł Luigi, patrząc z aprobatą na zamykające się drzwi. Wziął szczotkę i zmiótł rude pasma za kontuar.

- To musiała być tortura - zauważyłem.

- Wrzeszczałbym z bólu, gdyby popadło na mnie - zgodził się Luigi. - Ale Tommy ma naprawdę sportowego ducha.

- Zna ją pan dobrze?

- Och, jest tu prawie każdego wieczoru. Nazywa się Tuckerton, Thomasina Tuckerton, jeśli chce pan wiedzieć. Ale tutaj mówią na nią Tommy Tucker. Do tego jest cholernie bogata. Jej stary zostawił prawdziwą fortunę, a co ona robi? Przenosi się do Chelsea, mieszka w nędznym pokoju w połowie drogi do Wandsworth Bridge i włóczy się w okolicy z bandą takich samych jak ona. To przechodzi wszelkie pojęcie: połowa z tej ferajny ma forsę. Mogliby mieć każdą cholerną rzecz, jakiej zapragną, mieszkać u Ritza, jeśli się im spodoba. Ale przez to, co robią, są wyrzuceni poza nawias. Tak, to przechodzi wszelkie pojęcie.

- Pan by się na to nie zdecydował?

- Ach, mam jeszcze rozum! - odparł Luigi. - Jeśli idzie o forsę, inkasuję natychmiast.

Wstałem, żeby wyjść, i zapytałem, o co była kłótnia.

- Och, Tommy poderwała chłopaka tamtej dziewczynie. Nie jest wart, by o niego walczyć, może mi pan wierzyć.

- Tamta uważała, że jest - zauważyłem.

- Lou jest bardzo romantyczna - odparł Luigi tolerancyjnie. Nie była to według mnie romantyczność, ale nie powiedziałem tego.

 

2

 

Chyba tydzień później w rubryce "Zgony" w "Timesie" zauważyłem następującą wzmiankę:

 

2 października w Fallowfield Nursing Home, w Amberley, zmarła Thomasina Ann, lat 20, jedyna córka zmarłego Thomasa Tuckertona, Esq., z Carrington Park, w Amberley, Surrey. Pogrzeb odbędzie się w gronie rodzinnym. Prosimy o nieprzynoszenie kwiatów.

 

Żadnych kwiatów dla biednej Tommy Tucker i żadnego życia w Chelsea, poza nawiasem. Poczułem nagły przypływ współczucia dla Tommy Tucker. Ostatecznie skąd miałem wiedzieć, który z moich poglądów był właściwy? Kim byłem, żeby określać jej życie jako przegrane? Może to moje życie, spokojne życie naukowca, pogrążone w książkach, zamknięte przed światem, było zmarnowane? Życie z drugiej ręki. Właściwie czy żyłem poza nawiasem? Co za pomysł! Co prawda, nie chciałem tego. Z drugiej jednak strony, może powinienem tego pragnąć? Mało prawdopodobny i niezbyt przyjemny pomysł.

Wyrzuciłem Tommy Tucker z myśli i zająłem się korespondencją.

Najważniejszy był list od mojej kuzynki Rhody Despard, proszącej o przysługę. Zabrałem się do tego z zapałem, ponieważ tego ranka nie miałem nastroju do pracy i była to wspaniała wymówka, żeby się od niej wymigać.

Wyszedłem na King's Road, przywołałem taksówkę i pojechałem do rezydencji mojej przyjaciółki, pani Ariadny Oliver.

Pani Oliver była znaną autorką książek kryminalnych. Jej pokojówka, Milly, prawdziwy smok, strzegła swojej pani przed atakami świata zewnętrznego.

Podniosłem brwi w milczącym pytaniu. Milly skinęła skwapliwie głową.

- Proszę iść prosto na górę, panie Easterbrook. Ma dziś rano humory. Może uda się panu uwolnić ją od tego.

Wspiąłem się na dwie kondygnacje schodów, zapukałem delikatnie do drzwi i wszedłem, nie czekając na zachętę. Gabinet pani Oliver był dużym pokojem, którego ściany wyklejono tapetą przedstawiającą egzotyczne ptaki, gnieżdżące się w tropikalnym lesie. Pani Oliver w stanie graniczącym z obłędem snuła się po gabinecie, mamrocząc coś do siebie. Rzuciła na mnie krótkie, obojętne spojrzenie i kontynuowała wędrówkę. Jej niewidzące oczy przesuwały się po ścianach, prześlizgiwały po oknie i od czasu do czasu zamykały się jakby w przypływie bólu.

- Ale dlaczego - mówiła pani Oliver w przestrzeń - dlaczego ten idiota nie mówi natychmiast, że widział kakadu? Dlaczego nie miałby tego zrobić? Nie mógł tego uniknąć! Jeśli jednak nie wspomina o tym, cały pomysł jest zmarnowany. Musi być sposób... musi być.

Jęknęła, chwyciła się za krótkie, siwe włosy i szarpnęła je z całej siły. Potem spojrzała na mnie nagle oprzytomniałymi oczami i powiedziawszy: "Halo, Mark. Dostaję szału", kontynuowała swoje skargi.

- No i jest jeszcze Monica. Im bardziej się staram, żeby była miła, tym bardziej staje się irytująca... Taka głupia dziewczyna... Przy tym jaka zadowolona z siebie! Monica... Monica? Imię jest chyba nieodpowiednie. Nancy? Czy byłoby lepsze? Joan? Każda nazywa się Joan. Tak samo Annę. Susan? Miałam już Susan. Lucia? Lucia? Lucia? Chyba potrafię ją sobie wyobrazić. Ruda. Sweterek polo... Czarne rajstopy? W każdym razie czarne pończochy.

Ten chwilowy przebłysk dobrego samopoczucia został przyćmiony wspomnieniem problemu kakadu i pani Oliver podjęła na nowo swoją beznadziejną wędrówkę po pokoju, przekładając nieświadomie różne przedmioty z miejsca na miejsce. Troskliwie umieściła swój futerał na okulary w lakierowanej kasetce, zawierającej już chiński wachlarz, po czym westchnęła głęboko, zwracając się do mnie.

- Cieszę się, że cię widzę.

- To bardzo miło z twojej strony.

- Mógł się trafić ktoś inny. Jakaś głupia baba, która chce, żebym otworzyła kiermasz, albo facet w sprawie polisy ubezpieczeniowej Milly, która absolutnie odmawia zawarcia umowy, albo hydraulik (ale to byłoby zbyt wiele szczęścia, prawda?). Mógłby to być też ktoś proszący o wywiad, zadający mnóstwo kłopotliwych pytań, za każdym razem tych samych. Co pobudza panią do pisania? Ile książek już pani napisała? Ile pani zarobiła? Itd., itd. Nigdy nie potrafię odpowiedzieć na żadne z nich i wychodzę na idiotkę. Ale nic tak nie doprowadza mnie do szaleństwa jak ta historia z kakadu.

- Coś nie gra? - spytałem ze współczuciem. - Może lepiej sobie pójdę?

- Nie, nie idź. W każdym razie stanowisz rozrywkę. Przyjąłem ten wątpliwy komplement.

- Chcesz papierosa? - zapytała pani Oliver ze zdawkową gościnnością. - Są tu gdzieś. Zobacz w pokrywie maszyny do pisania. .

- Dziękuję, mam własne. Poczęstuj się. Och, prawda, nie palisz.

- Ani nie piję. A chciałabym. Jak ci amerykańscy detektywi mający całe litry żytniówki pod ręką, w bieliźniarce. To rozwiązuje chyba ich problemy. Naprawdę nie wiem, jak można uniknąć kary za morderstwo w normalnym życiu. Wydaje mi się, że od momentu popełnienia morderstwa cała sprawa jest zupełnie oczywista.

- Bzdura. Popełniłaś całą masę morderstw.

- Co najmniej pięćdziesiąt pięć - oświadczyła pani Oliver. - Część dotycząca morderstwa jest łatwa i prosta. Dopiero wyjaśnienie sprawia trudności. To znaczy: dlaczego miałby to być ktoś inny niż morderca? Widać go na kilometr.

- Nie w wykończonym produkcie.

- Tak, ale ile mnie to kosztuje - powiedziała pani Oliver ponuro. - Mów, co chcesz, ale to nie jest naturalne, aby pięć czy sześć osób było na miejscu, kiedy B zostaje zamordowany, i żeby wszyscy mieli motyw do zamordowania go, chyba że B jest piekielnie nieprzyjemny, a w takim wypadku nikogo nie obchodzi, czy został zamordowany, czy nie, i nikt nie troszczy się o to, kto jest sprawcą.

- Rozumiem twój problem - odparłem. - Ale jeśli udało ci się uporać z tym pięćdziesiąt pięć razy, będziesz w stanie zrobić to jeszcze raz.

- To właśnie mówię sobie stale, ale za każdym razem nie potrafię w to uwierzyć i przeżywam męczarnie.

Znowu chwyciła się za włosy i szarpnęła je gwałtownie.

- Nie rób tego! - krzyknąłem. - Wyrwiesz z korzeniami.

- Nonsens - odparła. - Włos jest wytrzymały. Chociaż kiedy miałam w wieku czternastu lat odrę z bardzo wysoką gorączką, włosy zupełnie mi wypadły z przodu. Strasznie krępujące. I trwało to całe sześć miesięcy, zanim mi przyzwoicie odrosły. Okropna rzecz dla dziewczynki, dziewczęta tak uważają. Pomyślałam o tym wczoraj, kiedy odwiedziłam Mary Delafontaine w domu opieki. Włosy jej wyszły tak samo jak moje wtedy. Powiedziała, że musi sprawić sobie sztuczną grzywkę, kiedy się lepiej poczuje. Chyba nie zawsze odrastają po sześćdziesiątce.

- Widziałem któregoś wieczoru, jak jedna dziewczyna wydarła drugiej włosy z cebulkami - powiedziałem, zdając sobie sprawę z pewnej nuty dumy w głosie, jako ktoś znający życie.

- A gdzież to ty chadzasz? - spytała pani Oliver.

- To było w barze kawowym w Chelsea.

- Och, w Chelsea. Tam zdarza się wszystko. Bitniki, sputniki, narwańcy, całe to pokolenie. Nie piszę o nich dużo, ponieważ obawiam się użycia niewłaściwych terminów. Myślę, że bezpieczniej jest trzymać się tego, co się zna.

- Na przykład?

- Ludzie na wycieczce morskiej, w domach akademickich, to, co się dzieje w szpitalach, radach kościelnych, na kiermaszach, festiwalach muzycznych i w komitetach. Sprzątaczki, młodzi ludzie i dziewczęta wędrujący po świecie dla nauki, ekspedienci... - Przerwała zadyszana. - To zrozumiałe, że sobie z tym radzisz.

- Niemniej mógłbyś mnie zabrać kiedyś do baru kawowego w Chelsea, żebym poszerzyła swoje doświadczenia - powiedziała pani Oliver tęsknie.

- Kiedy tylko zechcesz. Dziś wieczór?

- Dzisiaj nie. Jestem zbyt zajęta pisaniem, a raczej denerwowaniem się, że nie mogę pisać. To najbardziej irytuje w pracy, choć wszystko jest nieznośne oprócz tej jednej chwili, gdy uważasz, że masz cudowny pomysł, i nie możesz się doczekać, by zacząć. Powiedz, Mark, czy sądzisz, że można zabić kogoś poprzez zdalne sterowanie?

- Co rozumiesz przez zdalne sterowanie? Nacisnąć guzik i wysłać śmiercionośne promienie?

- Nie, nie, nic z science fiction - przerwała z wahaniem. - Mam na myśli prawdziwą czarną magię.

- Woskowe figurki nakłuwane szpilkami?

- Och, figurki z wosku są zupełnie niemodne - oświadczyła pani Oliver pogardliwie. - Zdarzają się jednak dziwne rzeczy, w Afryce czy Indiach Zachodnich. Ludzie opowiadają o nich. Jak to krajowcy po prostu kulą się i umierają. Wudu czy ju-ju... W każdym razie wiesz, o czym myślę.

Powiedziałem, że wiele z tego obecnie przypisuje się sile sugestii. Wmawia się ofierze, że poniesie śmierć z wyroku czarownika, a podświadomość dokonuje reszty.

Pani Oliver prychnęła.

- Gdyby ktokolwiek napomknął mi, że zostałam skazana na to, by położyć się i umrzeć, z przyjemnością pokrzyżowałabym te zamiary!

Zaśmiałem się.

- Masz w swoich żyłach wiele dobrej, zachodniej, sceptycznej krwi. Brak predyspozycji.

- Uważasz zatem, że to może się zdarzać?

- Za mało wiem na ten temat, żeby wydawać opinie. Co wbiłaś sobie do głowy? Nowym arcydziełem będzie "Morderstwo przez sugestię"?

- Ależ nie. Wystarczy mi dobra staroświecka trutka na szczury albo arszenik. Lub solidne tępe narzędzie. W miarę możności nie broń palna. Jest zawsze tak skomplikowana. Nie przyszedłeś jednak tutaj, żeby rozmawiać o moich książkach.

- Szczerze mówiąc, nie... Rzecz w tym, że moja kuzynka, Rhoda Despard, urządza festyn kościelny i...

- Nigdy więcej! - wykrzyknęła pani Oliver. - Wiesz, co się stało ostatnim razem? Urządziłam Polowanie na Mordercę i pierwszą rzeczą, jaka się zdarzyła, było odkrycie prawdziwych zwłok. Nigdy tego nie zapomnę!

- To nie jest polowanie na mordercę. Wszystko, co musiałabyś zrobić, to usiąść w namiocie i podpisywać swoje książki - po pięć szylingów sztuka.

- Noo - zawahała się pani Oliver. - To mogłoby być w porządku. Nie musiałabym otwierać uroczystości? Ani mówić żadnych głupstw? Ani nosić kapelusza?

Zapewniłem ją, że nie będą od niej wymagać żadnej z tych rzeczy.

- I potrwa to tylko godzinę lub dwie - powiedziałem przymilnie. - Potem odbędzie się mecz krykieta - nie, może nie o tej porze roku. Chyba tańce dzieci. Albo konkurs przebierańców.

Pani Oliver przerwała mi dzikim okrzykiem.

- O to chodzi! - zawołała. - Piłka krykietowa! On widzi ją z okna... jak wylatuje w powietrze... i to odwraca jego uwagę... i w ten sposób nie wspomina nigdy o kakadu! Jak to dobrze, że przyszedłeś, Mark. Jesteś cudowny.

- Nie bardzo rozumiem...

- Ty może nie, ale ja tak - odparła pani Oliver. - To jest dosyć skomplikowane i nie chcę tracić czasu na wyjaśnienia. Miło było cię widzieć, ale teraz chciałabym, żebyś sobie poszedł. Natychmiast.

- Oczywiście. A co do festynu...

- Pomyślę o tym. Nie przeszkadzaj mi teraz. Gdzie, na miłość boską, położyłam okulary? Naprawdę, w jaki sposób te rzeczy znikają...

 

II

1

 

Pani Gerahty otworzyła drzwi plebanii ze zwykłą gwałtownością. Mniej przypominało to reakcję na dzwonek, a bardziej triumfalny manewr, wyrażający się zdaniem: "Tym razem cię przyłapałam!".

- No proszę, a czegóż ty chcesz? - zapytała wojowniczo.

Na schodach stał chłopiec, bardzo niepozorny, trudny do zauważenia i do zapamiętania, chłopiec jak inni. Pociągał nosem, ponieważ miał katar.

- Czy tu mieszka ksiądz?

- Szukasz ojca Gormana?

- Potrzebują go.

- Kto go potrzebuje, gdzie i po co?

- Benthall Street. Dwadzieścia trzy. Mówią, że kobieta umiera. Pani Coppins mnie przysłała. To katolicki kościół, prawda? Kobieta mówi, że nie chce pastora.

Pani Gerahty upewniła go co do tej istotnej kwestii, powiedziała mu, żeby pozostał na miejscu, a sama wycofała się w głąb plebanii. W jakieś trzy minuty później wyszedł stamtąd wysoki, niemłody ksiądz, niosąc małą, skórzaną walizeczkę.

- Jestem ojciec Gorman - powiedział. - Benthall Street? To jest za dworcem, prawda?

- Tak. To bliziutko.

Wyruszyli razem, ksiądz szedł wielkimi krokami.

- Powiedziałeś: pani Coppins? Tak się nazywa?

- Ona jest właścicielką domu. Wynajmuje pokoje. To jej lokatorka chce księdza. Nazywa się chyba Davis.

- Davis. Ciekawe. Nie przypominam sobie...

- Ona jest od was, na pewno. To znaczy od katolików. Mówili, że nie chce pastora.

Ksiądz skinął głową. Wkrótce znaleźli się na Benthall Street. Chłopiec wskazał wysoki, odrapany dom w rzędzie innych wysokich i odrapanych.

- To właśnie tu.

- Nie wchodzisz?

- Ja tu nie mieszkam. Pani C. dała mi szylinga, żeby księdza zawiadomić.

- Rozumiem. Jak się nazywasz?

- Mike Potter.

- Dziękuję, Mike.

- Nie ma za co - odparł Mike i odszedł, gwiżdżąc. Bliskość czyjejś śmierci nie wzruszała go.

Drzwi numeru 23 otworzyły się i pani Coppins, duża kobieta o czerwonej twarzy, stanęła na progu, entuzjastycznie witając gościa.

- Proszę wejść, proszę wejść. Złe z nią. Powinna być w szpitalu, nie tutaj. Dzwoniłam, ale dzisiaj nie wiadomo, kiedy się ktoś zjawi. Mąż mojej siostry musiał czekać sześć godzin, jak złamał nogę. Powiadam, że to haniebne. To ma być służba zdrowia! Biorą tylko pieniądze, a kiedy są potrzebni, gdzie są?

Mówiąc to wszystko, prowadziła księdza wąskimi schodami w górę.

- Co jej jest?

- Miała grypę. Niby się poprawiało. Uważam, że za wcześnie wstała. W każdym razie kiedy przyszła wczoraj wieczór, wyglądała jak śmierć. Położyłam ją do łóżka. Nie chciała nic jeść. Nie chciała lekarza. Dziś rano zobaczyłam, że ma okropną gorączkę. Padło jej na płuca.

- Zapalenie płuc?

Pani Coppins, zadyszana, wydała dźwięk podobny do świstu maszyny parowej, mający oznaczać potwierdzenie. Rzuciła się, aby otworzyć drzwi, i odsunęła się na bok, by wpuścić ojca Gormana, mówiąc przy tym przez ramię z udawaną wesołością: "Tu jest ksiądz do pani. Teraz będzie pani lepiej!". Po czym wyszła.

Ojciec Gorman wszedł. Pokój, umeblowany staromodnymi wiktoriańskimi meblami, był ładny i czysty. Leżąca na łóżku przy oknie kobieta z trudem odwróciła głowę. Ksiądz zorientował się natychmiast, że jest bardzo chora.

- Przyszedł ksiądz... Nie ma czasu... - mówiła, oddychając ciężko. - Nikczemność... taka nikczemność... muszę... muszę... Nie mogę umrzeć jak taka... Wyznać... wyznać... moje grzechy... ciężkie grzechy... - jej oczy, na pół zamknięte, błądziły... Z ust padały urywane, monotonne słowa.

Ojciec Gorman podszedł do łóżka. Mówił tak, jak mówił często, bardzo często. Słowa pełne powagi, wzbudzające zaufanie... słowa jego powołania i wiary. Uspokoiła się... Cierpienie znikło z umęczonych oczu...

Kiedy kapłan zakończył swoją posługę, umierająca przemówiła znowu:

- Przerwać... To musi zostać powstrzymane... Ksiądz będzie...

Ksiądz powiedział uspokajająco:

- Zrobię wszystko, co konieczne. Może mi pani zaufać... W chwilę później przyjechała karetka pogotowia i zjawił się lekarz. Pani Coppins powitała go z ponurym triumfem. - Jak zwykle za późno! - oświadczyła. - Już odeszła...

 

2

 

Ojciec Gorman wracał w zapadającym zmroku. Tego wieczoru pojawiła się mgła, która gęstniała gwałtownie. Zatrzymał się na moment, marszcząc brwi. Co za nieprawdopodobna historia... Jaka jej część zrodziła się z maligny i wysokiej gorączki? Oczywiście, w jakimś stopniu była prawdziwa - ale w jakim? W każdym razie to ważne, aby zanotować pewne nazwiska, póki są świeże w jego pamięci. Kiedy wróci, trzeba będzie zwołać Bractwo św. Franciszka. Skręcił raptownie do małej kawiarenki, zamówił kawę i usiadł. Poszperał w kieszeni sutanny. Ach, ta pani Gerahty! Prosił, żeby zaszyła rozprucie. Jak zwykle nie zrobiła tego. Notesik, ołówek i parę monet znalazło się pod podszewką. Ksiądz wydobył parę monet, ołówek, ale notes sprawiał trudności. Podano kawę, poprosił więc o kawałek papieru.

- Wystarczy księdzu?

Była to podarta papierowa torba. Ojciec Gorman przytaknął i wziął ją. Zaczął zapisywać nazwiska - zależało mu, żeby ich nie zapomnieć. A łatwo zapominał nazwiska.

Drzwi kawiarni otworzyły się, weszło trzech młodych chłopców w strojach jak z epoki edwardiańskiej i rozsiadło się hałaśliwie.

Ojciec Gorman skończył notatkę. Złożył strzęp papieru i zamierzał włożyć go do kieszeni, kiedy przypomniał sobie o dziurze. Zrobił więc to, co wielokrotnie robił już wcześniej: wcisnął złożony kawałek papieru do buta.

Jakiś człowiek wszedł cicho i usiadł w odległym końcu lokalu. Ojciec Gorman wypił parę łyków kawy, poprosił o rachunek i zapłacił. Potem wstał i wyszedł.

Mężczyzna, który dopiero co się zjawił, zmienił chyba zamiar. Popatrzył na zegarek jak ktoś, kto pomylił godzinę, podniósł się i spiesznie skierował do wyjścia.

Mgła gęstniała szybko. Ojciec Gorman wydłużył krok. Znał okolicę bardzo dobrze. Skrócił sobie drogę, skręcając w małą uliczkę, biegnącą wzdłuż torów kolejowych. Mógł usłyszeć kroki z tyłu, ale nie myślał o nich. Dlaczego miałby zwrócić na nie uwagę?

Cios pałki zaskoczył go zupełnie. Pochylił się do przodu i upadł...

 

3

 

Doktor Corrigan wszedł do gabinetu gwiżdżąc "Ojciec O'Flynn" i tonem pogawędki zwrócił się do detektywa - inspektora Lejeune'a:

- Zrobiłem ci twego ojczulka.

- A rezultat?

- Techniczne terminy zostawmy dla koronera. Został sprawnie zatłuczony. Prawdopodobnie zginął od pierwszego ciosu, ale ktoko...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin