Christie Agatha - Poirot 02 Morderstwo na polu golfowym.doc

(751 KB) Pobierz
AGATHA CHRISTIE

72

AGATHA CHRISTIE

  

  

  

MORDERSTWO NA POLU GOLFOWYM

  

TŁUMACZYŁ JAN S. ZAUS

TYTUŁ ORYGINAŁU: THE MURDER ON THE LINKS

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

TOWARZYSZKA PODRÓŻY

  

   Sądzę, że nadal krąży znana anegdota o młodym pisarzu, który chcąc już od pierwszego słowa wzbudzić zainteresowanie wielce zblazowanego wydawcy, rozpoczął powieść następującym zdaniem:

   — Do diabła! — powiedziała księżna.

   Dziwnym zbiegiem okoliczności moja opowieść zaczyna się w ten sam sposób. Tylko, że dama, która wydała ów okrzyk, bynajmniej nie była księżną.

   Na początku lipca, po załatwieniu kilku spraw w Paryżu, wracałem porannym ekspresem do Londynu. Ciągle dzieliłem mieszkanie z moim starym przyjacielem, Herkulesem Poirotem, jeszcze do niedawna belgijskim detektywem.

   Ekspres, jadący z Calais, był osobliwie pusty i poza mną w przedziale znajdowała się tylko jedna osoba. Hotel opuściłem w pośpiechu i teraz zająłem się sprawdzaniem bagaży. Z tego też powodu ledwo zwróciłem uwagę na towarzyszkę podróży, która nagle przypomniała mi o swej obecności. Zerwała się ze swego miejsca, opuściła okno, wychyliła się, ale zaraz cofnęła wykrzykując z całym przekonaniem:

   — Do diabła!

   Przyznaję, jestem człowiekiem staromodnym. Według mnie kobieta powinna być kobieca. Nie mam cierpliwości do tych wszystkich nowoczesnych neurotycznych dziewcząt słuchających od rana do wieczora jazzu, palących i dymiących jak komin i mówiących językiem, który mógłby wywołać rumieniec na twarzy przekupki z Billingsgate! Podniosłem głowę i zmarszczyłem brwi. Pod krzykliwym, czerwonym kapelusikiem ujrzałem ładną, bezczelną twarzyczkę okoloną gęstymi, czarnymi lokami zakrywającymi uszy. Choć dziewczyna miała niewiele ponad siedemnaście lat, jej policzki pokrywała warstwa pudru, a wargi były nienaturalnie czerwone.

   Nie speszona, śmiało zniosła moje spojrzenie i odpowiedziała na nie wymownym grymasem.

   — O, mój Boże, zaszokowaliśmy pewnego dżentelmena! — zwróciła się do nie istniejącego audytorium. — Uprzejmie przepraszam za mój sposób wyrażania się! Przyznaję, to nie przystoi prawdziwej damie, ale — o, Boże, miałam poważny powód! Czy pan wie, że straciłam jedyną siostrę?

   — Doprawdy? — powiedziałem uprzejmie. — To godne pożałowania.

   — On mnie potępia! — zauważyła młoda panna. — Najwyraźniej potępia… mnie i moją siostrę, a to ostatnie jest nie fair, bo nawet jej nie widział!

   Otworzyłem usta, ale nie dopuściła mnie do słowa.

   — Niech pan nic nie mówi! Nikt mnie nie kocha! Za karę powinnam iść do ogrodu i zjadać szkodniki. Buuu…! Zostałam ukarana!

   Zasłoniła się płachtą francuskiego czasopisma satyrycznego. Za chwilę zauważyłem, że zerka na mnie ukradkowo ponad pismem. Na przekór sobie nie mogłem się powstrzymać od uśmiechu i w tym momencie odrzuciła czasopismo i roześmiała się perliście.

   — Wiem, że nie jest pan takim strasznym ponurakiem, na jakiego pan wygląda — rzekła.

   Jej śmiech był tak zaraźliwy, że nie mogłem dłużej zachowywać powagi, mimo, że określenie „ponurak” nie przypadło mi do gustu.

   — Nareszcie! A więc jesteśmy już przyjaciółmi! —oświadczyła pannica. — Niech pan powie, że jest mu przykro z powodu mojej siostry…

   — Jestem zrozpaczony…

   — Dobry chłopiec!

   — Proszę pozwolić mi dokończyć. Chciałem dodać, że chociaż jestem zrozpaczony, doskonale mogę znieść jej nieobecność.

   Przy tych słowach skłoniłem trochę głowę. Ale ta młoda, i w istocie nieobliczalna, istotka zmarszczyła brwi i potrząsnęła głową.

   — Dosyć. Wolę już pańską dostojną dezaprobatę. Och, ten wyraz twarzy! Widać na niej wypisane słowa: „To nie jest osoba z naszego towarzystwa”. I nie myli się pan, chociaż w dzisiejszych czasach trudno odróżnić księżnę od kobiety z półświatka. Masz tobie, znowu pana zaszokowałam, prawda? Pan z pewnością niedawno wyszedł z dżungli, ale mnie to nie przeszkadza. Żałuję, że ludzie pańskiego pokroju, to dziś przeżytek. Nienawidzę ludzi, którzy są zbyt śmiali. Natychmiast się wściekam.

   Potrząsnęła energicznie głową.

   — Jak pani wygląda, gdy się wścieka? — zapytałem z uśmiechem.

   — Wtedy wstępuje we mnie diabeł. Nie zwracam uwagi na to, co mówię i co robię. Załatwiłam tak pewnego faceta. Naprawdę. Ale zasłużył na to.

   — No to — powiedziałem błagalnie — niech się pani na mnie nie wścieka.

   — Nie będę. Lubię pana… polubiłam pana od pierwszej chwili. Ale sprawiał pan wrażenie takiego zdegustowanego, że pomyślałam, iż nigdy się nie zaprzyjaźnimy.

   — A jednak zostaliśmy przyjaciółmi. Proszę mi powiedzieć coś o sobie.

   — Jestem aktorką. Nie… nie taką, jak pan myśli. Występuję na scenie od szóstego roku życia. Wywracam koziołki.

   — Pani wybaczy, ale… — zacząłem zaskoczony.

   — Nigdy nie widział pan dzieci robiących różne sztuczki akrobatyczne?

   — Ach tak, rozumiem!

   — Z urodzenia jestem Amerykanką, ale prawie całe życie spędziłam w Anglii. Właśnie opracowałyśmy nowy numer…

   — My?

   — Moja siostra i ja. Taka mieszanka, trochę śpiewu, trochę tańca, potem odklepujemy tekst i do tego stare sztuczki. W sumie nowy pomysł, który zawsze bierze. I daje szansę na niezły zarobek…

   Moja nowa znajoma pochyliła się i mówiła dalej z zapałem, używając niezrozumiałych dla mnie określeń. Ale mimo to zauważyłem, że coraz bardziej mnie interesuje. Wydawała się ciekawą mieszaniną dziecka i kobiety. Chociaż życiowo doświadczona i — jak twierdziła — zdolna o siebie zadbać, w jej prostych poglądach na życie i determinacji, aby odnieść sukces, było coś interesująco naiwnego.

   Minęliśmy Amiens. Ta nazwa wywołała wspomnienia. Moja towarzyszka zdawała się czytać w moich myślach.

   — Myśli pan o wojnie?

   Skinąłem głową.

   — Brał pan w niej udział, jak sądzę?

   — A jakże. Zostałem ranny i po bitwie nad Sommą odesłano mnie do domu. Teraz jestem kimś w rodzaju prywatnego sekretarza posła do parlamentu.

   — O Boże! Ma pan głowę na karku!

   — Nie, to nic ciekawego. W istocie nie mam wiele do roboty. Najwyżej dwie godziny dziennie. A poza tym to nudna praca. I doprawdy nie wiem, co bym robił, gdybym nie miał innego, bardziej interesującego zajęcia.

   — Niech pan nie mówi, że kolekcjonuje owady!

   — Nie. Mieszkam z bardzo interesującym człowiekiem. To Belg — były detektyw. Obecnie mieszka w Londynie i zajmuje się niezwykłymi sprawami. To doprawdy wspaniały człowiek. Niejeden raz rozwiązał sprawę, z którą policja nie potrafiła sobie poradzić.

   Moja towarzyszka słuchała z szeroko otwartymi oczami.

   — To fascynujące! Ubóstwiam zbrodnie. Oglądam wszystkie filmy kryminalne. A kiedy wydarzy się jakieś morderstwo, po prostu pożeram dzienniki.

   — Pamięta pani morderstwo w Styles*? — zapytałem.

   — Chwileczkę… czy to wtedy otruto starszą panią? Gdzieś w hrabstwie Essex?

   Skinąłem głową.

   — To była pierwsza wielka sprawa Poirota. Gdyby nie on, morderca uszedłby bezkarnie. To był cudowny popis zręczności detektywistycznej.

   Zapaliwszy się do tematu, zacząłem opisywać główne etapy śledztwa, aż do zaskakującego, triumfalnego zakończenia.

   Dziewczyna słuchała oczarowana. Byliśmy tak zaabsorbowani, że nawet nie zauważyliśmy, że pociąg zatrzymał się na dworcu w Calais.

   Zawołałem dwóch bagażowych i wysiedliśmy na peron. Moja towarzyszka podała mi rękę.

   — Do widzenia. W przyszłości będę się starała lepiej wyrażać.

   — Och, ale pozwoli pani, że zaopiekuję się nią na statku?

   — Może nie wsiądę na ten statek. Wpierw muszę poszukać siostry i upewnić się, czy jechała razem z nami. W każdym razie dziękuję.

   — Ale z pewnością jeszcze się spotkamy, prawda? Nie podała mi pani swojego imienia! — krzyknąłem, gdy odwracała się.

   Spojrzała na mnie przez ramię.

   — Kopciuszek — odparła i zaśmiała się.

   Wtedy nawet nie przyszło mi do głowy, kiedy i w jakich okolicznościach znowu ją spotkam.

 

ROZDZIAŁ DRUGI

WEZWANIE NA POMOC

  

   Następnego dnia pięć po dziewiątej wszedłem do naszego wspólnego salonu na śniadanie. Mój przyjaciel, Poirot, jak zawsze punktualny, właśnie rozbijał skorupkę drugiego jajka.

   Uśmiechnął się promiennie na mój widok.

   — Dobrze spałeś? Odpocząłeś po tej okropnej podróży? To wspaniale, dziś rano jesteś wyjątkowo punktualny. Pardon, ale twój krawat leży niesymetrycznie. Pozwolisz, że go poprawię?

   Herkulesa Poirota opisałem już w innej książce. To niezwykły człowieczek! Jego wzrost nie przekracza metra sześćdziesięciu centymetrów; ma owalną głowę, zwykle przechyloną nieco na bok; oczy, gdy jest podniecony, rzucają zielone błyski; wąs zakręcony sztywno po wojskowemu; zawsze elegancki jak dandys. A poza tym jest we wszystkim niesamowitym pedantem. Na widok krzywo stojącego bibelotu, śladu kurzu, czy też najmniejszej niedbałości w czyimś stroju, cierpi istne tortury, dopóki nie zaprowadzi porządku. Porządek i Metoda, to jego bóstwa. Gardzi namacalnymi dowodami, takimi jak ślady stóp i popiół z papierosa, twierdząc, że tego rodzaju rzeczy nigdy nie doprowadzą detektywa do rozwiązania zagadki. Wykładając to zwykle pukał się z zadowoleniem w jajowatą głowę i powtarzał z satysfakcją:

   — Małe, szare komórki — zawsze pamiętaj o małych, szarych komórkach, mon ami.

   Usiadłem na swoim miejscu i w odpowiedzi na powitanie Poirota zauważyłem od niechcenia, że godzinną podróż z Calais do Dover trudno nazwać okropną.

   — Nie ma nic interesującego w dzisiejszej poczcie? — zapytałem.

   Poirot potrząsnął z niezadowoleniem głową.

   — Jeszcze nie przejrzałem wszystkich listów, ale dotychczas nie przyszło nic interesującego. Wielcy zbrodniarze, przemyślne zbrodnie, to wszystko nie istnieje.

   Potrząsnął głową przygnębiony, a ja roześmiałem się.

   — Nie przejmuj się, Poirot, jeszcze uśmiechnie się do ciebie szczęście. Otwórz listy. Każdy z nich może zawierać jakąś sprawę rysującą się na horyzoncie.

   Poirot uśmiechnął się, chwycił mały nożyk do otwierania listów i zaczął rozcinać pierwszą z brzegu kopertę leżącą na wierzchu kilku listów znajdujących się obok jego talerza.

   — Rachunek. Następny rachunek. Na starość robię się rozrzutny. Ach! Otóż i wiadomość od Jappa.

   — Doprawdy? — Nadstawiłem uszu. Inspektor Scotland Yardu niejeden raz wciągnął nas w interesującą sprawę.

   — Tylko dziękuje mi (na swój własny sposób) za pomoc w sprawie Aberystwitha, kiedy skierowałem go na właściwy trop. Z przyjemnością mu pomagałem.

   Poirot nadal bez entuzjazmu przeglądał korespondencję.

   — Prośba o wykład dla naszych miejscowych skautów.

   Hrabina Forfanock będzie zobowiązana, jeśli ją odwiedzę. Pewnie następny piesek salonowy! Ina koniec… Ach… W jego głosie zaszła nagła zmiana. Podniosłem wzrok. Poirot czytał z uwagą. Po chwili podsunął mi kartkę papieru.

   — To coś niezwykłego, mon ami. Przeczytaj.

   List, na zagranicznym papierze, napisany był pewną ręką.

  

   WILLA GENEVIÉVE,

   MERLINVJLLE–SUR–MER,

   FRANCJA

   Szanowny Panie,

   Potrzebuję usług dobrego detektywa, ponieważ z pewnych względów — które podam panu później — nie chcę powiadamiać policji. Słyszałem o Panu z wielu różnych źródeł i wszyscy twierdzą, że jest Pan nie tylko bardzo zdolny, ale również dyskretny. Nie chcę podawać w liście szczegółów, ale z uwagi na posiadaną tajemnicę obecnie żyję w ciągłym strachu. Jestem przekonany, że niebezpieczeństwo jest bliskie, i dlatego błagam, żeby nie tracił Pan czasu i jak najszybciej przybył do Francji. Proszę przysłać depeszę z datą przyjazdu, to przyślę po Pana samochód do Calais. Byłbym zobowiązany, gdyby porzucił Pan prowadzone obecnie dochodzenia i całkowicie poświęcił się moim sprawom. Jestem przygotowany zapłacić każde honorarium. Być może będę potrzebował Pańskich usług przez dłuższy czas i może zaistnieć konieczność udania się do Santiago, gdzie mieszkałem przez wiele lat.

   Jeszcze raz zapewniam Pana, że sprawa jest niezwykle pilna.

Z poważaniem

P. T. Renauld

  

   Pod podpisem skreślone były drżącą ręką prawie nieczytelne słowa:

   „Na litość boską, niech pan przyjedzie”.

   Z przyspieszonym biciem serca zwróciłem Poirotowi list.

   — Nareszcie coś niezwykłego! —powiedziałem.

   — Istotnie — odparł Poirot w zamyśleniu.

   — Oczywiście pojedziesz—dodałem.

   Poirot skinął głową. Myślał intensywnie. W końcu ocknął się i spojrzał na zegarek. Jego twarz była bardzo poważna.

   — Jak wiesz, przyjacielu, nie mamy czasu do stracenia. Jednak ekspres na kontynent odjeżdża z dworca Victoria dopiero o jedenastej, więc nie denerwuj się, mamy dość czasu. Możemy poświęcić dziesięć minut na dyskusję. Będziesz mi towarzyszył, n‘est–ce pas!

   — No…

   — Mówiłeś, ze twój pracodawca nie będzie ciebie potrzebował przez następne kilka tygodni.

   — Och, tak, wszystko się zgadza. Ale pan Renauld dał niedwuznacznie do zrozumienia, że to sprawa prywatna.

   — Dobrze, dobrze. Załatwię to z panem Renauldem. A przy okazji, chyba znam skądś to nazwisko?

   — Znany południowoamerykański milioner nazywa się Renauld. Nie wiem, czy to ten sam.

   — Niewątpliwie. To wyjaśnia Santiago. Santiago jest w Chile, a Chile leży w Południowej Ameryce! No, w każdym razie zrobiliśmy postępy! Zwróciłeś uwagę na dopisek? Co cię w nim uderzyło?

   Zamyśliłem się.

   — Wyraźnie cały list napisał pewną ręką, ale pod koniec przestał się kontrolować i pod wpływem nagłego impulsu dopisał te sześć słów.

   Mój przyjaciel potrząsnął energicznie głową.

   — Mylisz się. Nie zauważyłeś, że atrament podpisu jest wyraźnie czarny, a w dopisku blady?

   — I co z tego? — zapytałem z ciekawością.

   — Mon Dieu, mon ami*, użyj swoich szarych komórek. Czy to nie oczywiste? Pan Renault napisał cały list. Nie osuszając go bibułą przeczytał uważnie. Następnie, nie powodowany impulsem, ale rozmyślnie, dodał ostatnie słowa i natychmiast wysuszył je bibułą.

   — Dlaczego?

   — Parbleu! Aby wywrzeć na mnie odpowiednie wrażenie — takie jakie wywołał na tobie.

   — Co?

   — Mais oui… chciał być pewien, że przyjadę! Przeczytał napisany list i nie był z niego zadowolony. Nie był wystarczająco przekonujący!

   Przerwał, a po chwili — z świadczącym o wewnętrznym podnieceniu zielonym błyskiem w oczach — dodał łagodnie:

   — Tak więc, mon ami, skoro nie pod wpływem impulsu, ale na trzeźwo, z zimną krwią dodał to postscriptum, sprawa jest niezwykle pilna i musimy dotrzeć do niego tak szybko, jak to tylko możliwe.

   — Merlinville–Sur–Mer…—mruknąłem w zamyśleniu.

   — Wydaje mi się, że słyszałem już tę nazwę.

   Poirot skinął głową.

   — To spokojna, mała miejscowość — ale szykowna! Leży w połowie drogi między Boulogne i Calais. Jak sądzę, pan Renauld ma dom w Anglii?

   — Tak, o ile dobrze pamiętam, przy Rutland Gate. I jakąś dużą posiadłość na prowincji, w Hertfordshire. Prawdę mówiąc mało o nim wiem, nie lubi się udzielać towarzysko. Chyba ma w City biuro prowadzące jakieś interesy z Południową Ameryką i większość życia spędził w Chile i Argentynie.

   — Wszystkich szczegółów dowiemy się od niego samego. Chodźmy się spakować. Wystarczy jedna mała walizka dla każdego, a potem taksówka na dworzec Victoria.

   O jedenastej pociąg ruszył w kierunku Dover. Przed odjazdem Poirot wysłał depeszę do pana Renaulda, podając czas przybycia do Calais.

   Wiedziałem, że na statku lepiej nic zakłócać samotności mojego przyjaciela. Była wspaniała pogoda i morze gładkie jak lustro, więc nie byłem zaskoczony, gdy po przybiciu do Calais Poirot dołączył do mnie z uśmiechem. Ale czekało nas rozczarowanie; nie przysłano po nas samochodu. Wyglądało na to, że depesza Poirota utknęła gdzieś po drodze.

   — Musimy wynająć taksówkę — oświadczył wesoło. Po kilku minutach, jechaliśmy do Merlinville w okropnie rozklekotanym aucie.

   Byłem w dobrym nastroju, ale mój mały przyjaciel obserwował mnie posępnie.

   — Zachowujesz się jak niespełna rozumu, Hastings. A to wróży nieszczęście.

   — Nonsens. W każdym razie ty nie podzielasz moich uczuć.

   — Nie, ale boję się.

   — Czego?

   — Nie wiem. Mam przeczucie …je ne sais quoi!*

   Powiedział to tak poważnie, że wbrew wszystkiemu i mnie się to udzieliło.

   — Czuję — powiedział wolno — że to będzie duża sprawa — długi, nużący i niełatwy do rozwiązania problem.

   Nie zadawałem dalszych pytań, bo właśnie przyjechaliśmy do małego miasteczka Merlinville i zwolniliśmy, żeby zapytać o drogę do willi Genevi?ve.

   — Prosto, monsieur, przez miasto. Willa Genevi?ve znajduje się osiemset metrów za miastem. Nie zabłądzicie. To duża willa z widokiem na morze.

   Podziękowaliśmy informatorowi i pojechaliśmy wedle wskazówek. Drugi raz zatrzymaliśmy się na rozwidleniu dróg. W naszym kierunku wlókł się jakiś wieśniak i czekaliśmy, aż się zbliży, żeby znowu zapytać o drogę. Po prawej stronie drogi stała niewielka willa — zbyt mała na tę, której szukaliśmy. Nagle otworzyła się furtka i wyszła z niej jakaś dziewczyna.

   Szofer wychylił się przez okno i zapytał mijającego nas wieśniaka o drogę.

   ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin