Christie Agatha - Poirot 08 Zagadka Błękitnego Expresu.DOC

(890 KB) Pobierz
AGATHA CHRISTIE

117

AGATHA CHRISTIE

  

  

  

ZAGADKA BŁĘKITNEGO EKSPRESU

  

PRZEŁOŻYŁA HANNA PASIERSKA

TYTUŁ ORYGINAŁU THE MYSTERY OF BLUE TRAIN”

 

I

MĘŻCZYZNA O BIAŁYCH WŁOSACH

  

   Dochodziła północ. Przez Place de la Concorde szedł samotny mężczyzna. Mimo bogatego futra okrywającego jego drobną postać wydawało się, że jest w nim coś do gruntu słabego i nędznego.

   Drobny człowieczek o szczurzej twarzy. Mężczyzna, który, zdawałoby się, nigdy nie odegra znaczącej roli ani nie wybije się w żadnej dziedzinie. A jednak ważąc się na podobny wniosek obserwator popełniłby błąd. Mężczyzna ów bowiem, jakkolwiek skromny i bez znaczenia się wydawał, w wielkim stopniu wpłynął na losy świata. W imperium rządzonym przez szczury on był królem szczurów.

   Nawet w tej chwili w ambasadzie oczekiwano jego powrotu. Ale najpierw miał do załatwienia pewną sprawę — sprawę, o której ambasada oficjalnie nic nie wiedziała. W blasku księżyca twarz mężczyzny wydawała się blada i ostra, wąski nos był niemal niedostrzegalnie zakrzywiony. Jego ojciec był polskim Żydem, wędrownym krawcem. Interes, który skłonił mężczyznę do wyjścia na ulicę tej nocy, sprawiłby jego ojcu wielką satysfakcję.

   Dotarł do Sekwany, przeszedł na drugi brzeg i znalazł się w jednej z gorszych dzielnic Paryża. Zatrzymał się przed wysoką zaniedbaną kamienicą, po czym ruszył po schodach do mieszkania na czwartym piętrze. Ledwie zastukał, drzwi otwarła kobieta, która wyraźnie oczekiwała jego przybycia. Wzięła od niego płaszcz i wprowadziła go do salonu umeblowanego z tanią elegancją. Światło lamp przyćmione przez zakurzone różowe girlandy łagodziło rysy kobiety, nie mogło jednak ukryć grubej warstwy wulgarnego makijażu na jej twarzy. Ani szerokich, mongolskich rysów. Nie było wątpliwości co do profesji Olgi Demiroff ani co do jej narodowości.

   — Wszystko w porządku, mała?

   — Wszystko w porządku, Borysie Iwanowiczu. Skinął głową.

   — Nie sądzę, żeby mnie śledzili — mruknął, ale w jego głosie brzmiał niepokój. Podszedł do okna, lekko odchylił zasłonę i ostrożnie wyjrzał na zewnątrz. Cofnął się szybko.

   — Dwóch mężczyzn… na chodniku po przeciwnej stronie. Wygląda na to… — Urwał i zaczął obgryzać paznokcie; robił to zawsze, gdy był zdenerwowany.

   Rosjanka powoli, uspokajająco kiwnęła głową.

   — Byli tu już, zanim pan przyszedł.

   — Tak czy inaczej, wygląda mi na to, że obserwują dom.

   — Być może — przytaknęła obojętnie.

   — Ale w takim razie…

   — No to co? Nawet jeśli wiedzą, to nie pana będą stąd śledzić.

   Jego cienkie wargi wykrzywił okrutny uśmieszek.

   — Nie — przyznał. — To prawda. — Zastanawiał się przez chwilę, po czym zauważył: — Ten przeklęty Amerykanin… potrafi zadbać o siebie nie gorzej niż inni.

   — Tak sądzę.

   Znowu podszedł do okna.

   — Uparci klienci — stwierdził i zachichotał. — Obawiam się, że policja dobrze ich zna. No cóż, życzę braciom apaszom pomyślnych łowów.

   Olga Demiroff pokręciła głową.

   — Jeśli ten Amerykanin jest taki, jak opowiadają, trzeba dużo więcej niż paru tchórzliwych apaszów, żeby dać mu radę. — Umilkła. — Zastanawiam się…

   — Tak?

   — Nic. Tylko że dwa razy widziałam dzisiaj tam, na ulicy, jakiegoś mężczyznę… z białymi włosami.

   — I co z tego?

   — Kiedy mijał tych dwóch, upuścił rękawiczkę. Jeden z nich ją podniósł i mu oddał. Taką znoszoną.

   — Myślisz, że ten mężczyzna o białych włosach jest… ich pracodawcą?

   — Coś w tym rodzaju.

   Mężczyzna wyglądał na zaniepokojonego.

   — Jesteś pewna, że paczka jest bezpieczna?… że nikt przy niej nie grzebał? Za dużo się o tym mówiło… o wiele za dużo. — Znowu zabrał się do obgryzania paznokci.

   — Niech pan sam osądzi. — Schyliła się i zręcznie odgarnęła węgle w kominku. Ze spodu, spomiędzy kul pogniecionego papieru, wydobyła podłużny pakunek owinięty w brudną gazetę i wręczyła go mężczyźnie.

   — Pomysłowe — przyznał, z aprobatą kiwając głową.

   — Przeszukali mieszkanie dwa razy. Wypatroszyli nawet materac na łóżku.

   — Tak jak mówiłem — powtórzył. — Za wiele gadania. To całe targowanie się… to był błąd.

   Odwinął gazetę. Wewnątrz znajdowała się niewielka paczuszka w brązowym papierze. Zdjął go również, sprawdził zawartość i szybko zawinął z powrotem. W tym momencie ostro zadźwięczał elektryczny dzwonek.

   — Amerykanin jest punktualny — stwierdziła Olga zerkając na zegar.

   Wyszła z pokoju. Po chwili wróciła prowadząc za sobą wysokiego mężczyznę o szerokich ramionach, z całą pewnością pochodzącego zza oceanu. Bystrym wzrokiem zmierzył oboje.

   — Pan Krassnin? — zapytał uprzejmie.

   — To ja — odparł Borys. — Wybaczy pan… niestosowność miejsca naszego spotkania. Ale konieczne jest zachowanie tajemnicy. Ja… nie mogę sobie pozwolić, żeby w jakikolwiek sposób kojarzono mnie z tą sprawą.

   — Doprawdy? — grzecznie spytał Amerykanin.

   — Mam pańskie słowo, nieprawdaż, że szczegóły transakcji pozostaną między nami? To jeden z warunków… sprzedaży.

   Amerykanin skinął głową.

   — Tak zostało ustalone wcześniej — stwierdził obojętnie. — A teraz zechce pan łaskawie pokazać mi tę rzecz.

   — Przygotował pan pieniądze… banknoty?

   — Tak.

   Nie wykonał jednak najmniejszego ruchu, żeby po nie sięgnąć. Po chwili wahania Krassnin wskazał gestem paczuszkę leżącą na stole.

   Amerykanin wziął ją i odwinął papier. Zawartość przeniósł w stronę małej lampki elektrycznej i poddał starannym oględzinom. Najwyraźniej zadowolony, wyciągnął z kieszeni wypchany skórzany portfel i wyjął z niego plik banknotów. Wręczył je Rosjaninowi, który starannie je przeliczył.

   — W porządku?

   — Dziękuję, monsieur. Wszystko się zgadza.

   — Świetnie — odparł Amerykanin. Obojętnie wsunął brązową paczkę do kieszeni. Skłonił się Oldze. — Dobranoc, mademoiselle. Dobranoc, panie Krassnin.

   Wyszedł zamykając za sobą drzwi. Oczy dwojga pozostałych spotkały się. Mężczyzna zwilżył językiem suche wargi.

   — Ciekawe… czy uda mu się wrócić do hotelu? — mruknął.

   Tknięci jedną myślą zwrócili się ku oknu. W sam czas, żeby zobaczyć, jak Amerykanin wychodzi na ulicę. Skręcił w lewo i szybkim krokiem ruszył przed siebie nie oglądając się ani razu. Z bramy wychynęły dwa cienie i bezszelestnie podążyły za nim. Ścigany i ścigający zniknęli w mroku. Pierwsza odezwała się Olga.

   — Uda mu się wrócić bezpiecznie — powiedziała. — Nie musi się pan obawiać… czy też mieć nadziei, jak pan woli.

   — Dlaczego sądzisz, że mu się uda? — spytał Krassnin zaciekawiony.

   — Facet, który zbił taką fortunę jak on, nie może być głupcem — odparła Olga. — A skoro już mowa o pieniądzach… — Znacząco spojrzała na Krassnina.

   — Tak?

   — Mój udział, Borysie Iwanowiczu.

   Z pewną niechęcią Krassnin odliczył dwa banknoty. Bez śladu emocji skinęła głową i wsunęła pieniądze za pończochę.

   — Dobra jest — stwierdziła z zadowoleniem. Spojrzał na nią zaciekawiony.

   — Nie żałuje pani, Olgo Wasiliewno?

   — Żałować? Czego?

   — Tego, co miała pani pod swoją opieką. Wiele kobiet… większość kobiet, jak sądzę, szaleje za takimi rzeczami. Skinęła głową w zamyśleniu.

   — Tak, ma pan rację. Większość kobiet ma to szaleństwo we krwi. Ja nie. Zastanawiam się… — urwała.

   — Tak? — spytał z zainteresowaniem.

   — Amerykanin jest bezpieczny… tak, z pewnością. Ale potem…

   — Potem? Co pani ma na myśli?

   — Podaruje je, oczywiście, jakiejś kobiecie — powiedziała Olga powoli. — Ciekawe, co się potem stanie… — Poruszyła się niecierpliwie i podeszła do okna. Nagle cicho krzyknęła i zawołała swego towarzysza. — Niech pan patrzy, idzie w dół ulicy… ten facet, o którym mówiłam!

   Patrzyli oboje. Ulicą przechadzał się wolno smukły elegancki mężczyzna. Ubrany był w pelerynę, na głowie miał cylinder. Kiedy mijał latarnię, światło zalśniło na jego gęstych białych włosach.

 

II

PAN MARKIZ

  

   Mężczyzna o białych włosach bez pośpiechu kontynuował swój spacer, pozornie obojętny na to, co działo się wokół. Skręcił w uliczkę na prawo, potem na lewo. Od czasu do czasu nucił półgłosem fragment jakiejś arii.

   Nagle stanął jak wryty i zaczął uważnie nasłuchiwać. Dobiegł go jakiś dźwięk. Mógł to być huk pękającej opony albo… wystrzał. Przez chwilę na jego ustach igrał dziwny uśmiech. Potem podjął na nowo swoją niespieszną przechadzkę.

   Za rogiem natknął się na ożywioną scenę. Przedstawiciel prawa zapisywał coś w swoim notesie, jeden czy dwóch zapóźnionych przechodniów zebrało się na miejscu zdarzenia. Mężczyzna o białych włosach zwrócił się do jednego z uprzejmą prośbą o wyjaśnienia.

   — Coś się wydarzyło, prawda?

    Mais oui, monsieur. Dwaj chuligani napadli na starszego dżentelmena z Ameryki.

   — Zranili go?

   — Ależ nie — roześmiał się mężczyzna. — Amerykanin miał w kieszeni rewolwer i zanim go zaatakowali, zaczął strzelać. Wystraszyli się i uciekli. Policja, jak zawsze, przybyła za późno.

   — Aha! — rzekł nieznajomy. W jego głosie nie znać było śladu emocji.

   Spokojnie i beztrosko ruszył dalej. Przeszedł Sekwanę i znalazł się w zamożniejszym kwartale miasta. Dwadzieścia minut później zatrzymał się przed jakimś domem w spokojnym, arystokratycznym zaułku.

   Sklep, bo był to sklep, wyglądał skromnie i bezpretensjonalnie. D. Papopolous, pośrednik w handlu antykami, cieszył się taką reputacją, że nie potrzebował reklamy, zresztą większość prowadzonych przez niego transakcji nie odbywała się w sklepie. Pan Papopolous miał własne, bardzo eleganckie mieszkanie z widokiem na Pola Elizejskie i o tej porze należało się go spodziewać raczej tam niż w miejscu pracy. Jednak mężczyzna o białych włosach wydawał się pewny swego; obrzucił szybkim spojrzeniem pustą ulicę i nacisnął umieszczony w ukryciu dzwonek.

   Jego pewność okazała się uzasadniona. Drzwi uchyliły się, w szparze stanął mężczyzna. Miał złote kółka w uszach i smagłą cerę.

   — Dobry wieczór — odezwał się gość. — Czy twój pan jest w środku?

   — Pan jest, ale nie przyjmuje nie umówionych klientów tak późno — burknął służący.

   — Mnie chyba jednak przyjmie. Powiedz mu, że przyszedł jego przyjaciel, pan markiz.

   Służący otworzył drzwi trochę szerzej i wpuścił gościa do środka.

   Mężczyzna, który przedstawił się jako pan markiz, mówiąc osłaniał ręką twarz. Kiedy służący powrócił z wiadomością, że pan Papopolous z przyjemnością przyjmie gościa, w wyglądzie przybyłego zaszła kolejna zmiana. Służący musiał być bardzo mało spostrzegawczy albo bardzo dobrze wyszkolony, bo nie okazał najmniejszego zdumienia na widok czarnej atłasowej maski kryjącej rysy gościa. Poprowadził go do drzwi na końcu korytarza, otworzył je i ogłosił pełnym szacunku półgłosem: „Pan markiz”.

   Postać, która podniosła się na powitanie dziwnego gościa, robiła wielkie wrażenie. W panu Papopolousie wyczuwało się coś czcigodnego, patriarchalnego. Miał wysoko sklepione czoło i piękną białą brodę. Jego zachowanie cechowała łaskawość dostojnika kościelnego.

   — Witam, drogi przyjacielu — rzekł pan Papopolous. Mówił po francusku, głębokim, namaszczonym tonem.

   — Proszę mi wybaczyć późną godzinę — powiedział gość.

   — Ależ nie szkodzi — odparł Papopolous. — To interesująca pora nocy. Spędził pan, jak mniemam, ciekawy wieczór?

   — Nie ja osobiście — powiedział markiz.

   — Nie osobiście — powtórzył Papopolous — nie, nie, oczywiście, że nie. Przynosi pan nowiny…? — Rzucił swojemu gościowi bystre, ukradkowe spojrzenie, które nie było w najmniejszym stopniu dostojne ani łaskawe.

   — Niestety nie. Próba się nie powiodła. Nie spodziewałem się zresztą niczego innego.

   — Słusznie — zgodził się Papopolous. — Gwałtowne środki… — Gestem dłoni wyraził swoją głęboką niechęć do gwałtowności w jakiejkolwiek postaci. Istotnie, zarówno w panu Papopolousie, jak i w jego interesach, naprawdę trudno się było dopatrzyć jakiegokolwiek śladu gwałtowności. Znano go dobrze na większości europejskich dworów, wielu władców nazywało go poufale Demetriosem. Miał opinię człowieka w najwyższym stopniu dyskretnego. To oraz nobliwy wygląd pomogło mu przeprowadzić szereg bardzo podejrzanych transakcji.

   — Bezpośredni atak — powiedział Papopolous i pokręcił głową — udaje się czasami… ale bardzo rzadko.

   Gość wzruszył ramionami.

   Oszczędza czas — zauważył — a próba nic nie kosztuje. Drugi plan na pewno się powiedzie.

   — Tak? — odparł Papopolous uważnie mu się przyglądając.

   Mężczyzna wolno skinął głową.

   — Polegam całkowicie na pańskiej… reputacji — odezwał się handlarz antykami.

   Markiz uśmiechnął się leciutko.

   — Chyba mogę powiedzieć — mruknął — że postawił pan na właściwego człowieka.

   — Ma pan niezwykłe możliwości — dodał handlarz z nutką zazdrości w głosie.

   — Stwarzam je. — Gość wstał i sięgnął po pelerynę, którą wchodząc rzucił niedbale na oparcie krzesła. — Będę pana informował zwykłymi kanałami, ale musi pan zadbać, żeby pański plan przebiegał bez zakłóceń.

   Pan Papopolous poczuł się urażony.

   — Moje plany zawsze przebiegają bez zakłóceń — oświadczył z godnością.

   Gość uśmiechnął się i bez słowa opuścił pokój, zamykając za sobą drzwi.

   Pan Papopolous siedział przez chwilę pogrążony w myślach, gładząc szlachetną białą brodę, potem podszedł do drugich drzwi, otwierających się do wewnątrz. Kiedy nacisnął klamkę, młoda kobieta, która najwyraźniej opierała się o nie z uchem przyciśniętym do dziurki od klucza, wpadła do pokoju głową naprzód. Pan Papopolous nie wydawał się zdziwiony ani zaniepokojony. Bez wątpienia uważał to za naturalne.

   — No i jak, Zio? — zapytał.

   — Nie słyszałam, jak wychodził — rzekła.

   Była piękną młodą kobietą, zbudowaną jak Junona, o ciemnych błyszczących oczach i tak uderzającym podobieństwie do pana Papopolousa, że łatwo się było domyślić, iż jest jego córką.

   — To takie denerwujące — ciągnęła ze złością — że nie można równocześnie patrzeć przez dziurkę od klucza i słyszeć, co się dzieje.

   — Też mnie to denerwuje — przyznał pan Papopolous z wielką prostotą.

   — A wiec to jest pan markiz — mówiła Zia wolno. — Czy on zawsze nosi maskę, ojcze?

   — Zawsze. Zapadło milczenie.

   — Chodzi o rubiny, prawda? — spytała Zia.

   Papopolous skinął głową.

   — ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin