Christie Agatha - Poirot 10 Samotny dom.doc

(719 KB) Pobierz
AGATHA CHRISTIE

95

AGATHA CHRISTIE

 

 

 

SAMOTNY DOM

 

 

TYTUŁ ORYGINAŁU ANGIELSKIEGO: "PERIL AT END HOUSE"

PRZEŁOŻYŁA MIRA MICHAŁOWSKA

 

I. HOTEL MAJESTIC

 

Nie ma chyba na południu Anglii miejscowości bardziej atrakcyjnej od St. Loo. Toteż St. Loo znane jest powszechnie jako Królowa Uzdrowisk i przypomina pod wieloma względami najpiękniejsze zakątki francuskiej Riwiery. Wybrzeże Kornwalii jest bowiem równie piękne jak słynne południe Francji.

Uwagami tymi właśnie podzieliłem się z moim przyjacielem Herkulesem Poirot.

- To samo przeczytałem wczoraj w jadłospisie w wagonie restauracyjnym, mon ami. Twoje uwagi nie są bynajmniej oryginalne.

- Ale chyba się ze mną zgadzasz?

Uśmiechał się do siebie i nie od razu odpowiedział na moje pytanie. Powtórzyłem je więc.

- Wybacz mi, Hastings! Zamyśliłem się. Powędrowałem myślami właśnie ku tej części świata, którą wspomniałeś.

- Przypomniało ci się południe Francji?

- Tak, tak. Myślałem o tym, że spędziłem tam całą ubiegłą zimę, i o przygodach, które tam miałem.

Przypomniałem sobie: morderstwo popełnione w Błękitnym Ekspresie, tajemnicze morderstwo! Zagadka, którą Poirot rozwikłał z właściwą mu wnikliwością i lotnością umysłu.

- Jakże żałuję, że mnie tam z tobą nie było - powiedziałem ze szczerym żalem.

- I ja żałuję - odparł Poirot. - Twoje wielkie doświadczenie bardzo by mi się przydało.

Spojrzałem na niego z ukosa. Znam go od bardzo dawna, wiem, że nie należy jego komplementów przyjmować na serio. Ale wydawał się zupełnie poważny. A zresztą, czemu nie? Rzeczywiście posiadam przecież wieloletnie doświadczenie w tych sprawach!

- Szczególnie brak mi było twojej żywej wyobraźni, Hastings - ciągnął dalej Poirot w zamyśleniu. - Człowiek powinien mieć jakieś odprężenie w trakcie intensywnej pracy. Wiesz, George, mój służący, osobnik wielce utalentowany, z którym często rozmawiam o różnych sprawach, jest zupełnie pozbawiony wyobraźni.

Uwaga ta wydała mi się raczej zbędna.

- Powiedz mi - rzekłem - czy nie miewasz ochoty na powrót do swoich dawnych zajęć? To twoje obecne bezczynne życie!...

- Odpowiada mi jak najbardziej, mój drogi. Siedzę sobie i wygrzewam się na słońcu. Czy wyobrażasz sobie bardziej rozkoszny tryb życia? U szczytu sławy zszedłem z piedestału. Czy możesz sobie wyobrazić wspanialszy gest? Mówią o mnie: "Herkules Poirot Wielki!" Wielki! Rozumiesz? Jedyny! Nigdy nie było na świecie takiego człowieka i nigdy takiego już nie będzie! Jestem zadowolony. Rozumiesz? Więcej nie trzeba, jestem człowiekiem skromnym.

Na jego miejscu nie mówiłbym o skromności. Uważam, że egocentryzm mojego przyjaciela bynajmniej nie zmniejsza się z wiekiem. Siedział teraz wygodnie rozłożony w fotelu, gładził swoje wąsy i niemal mruczał jak zadowolony z siebie kot.

Siedzieliśmy na jednym z tarasów hotelu Majestic. Jest to największy hotel w St. Loo, otoczony dużym ogrodem, ze wspaniałym widokiem na morze.

Z tarasu widać było starannie utrzymane klomby i piękne palmy, morze było błękitne, niebo czyste, a słońce prażyło, jak tylko potrafi prażyć słońce sierpniowe. Dokoła nas brzęczały pszczoły - jednym słowem, nie można sobie chyba wymarzyć wspanialszego odpoczynku.

Przybyliśmy tu zaledwie poprzedniego wieczora na tygodniowy pobyt. Gdyby tylko pogoda chciała się utrzymać (a w Anglii nigdy nic nie wiadomo!), czekał nas zaiste wspaniały urlop.

Podniosłem z ziemi poranną gazetę, która wysunęła mi się z rąk, i zacząłem przeglądać nowiny dnia. Sytuacja polityczna była jak zwykle nieustabilizowana, jakieś niepokoje w Chinach, na drugiej stronie długi opis jakiegoś wielkiego oszustwa finansowego, ale na ogół z gazety ziała nuda.

- Ta papuzia choroba - odezwałem się - to coś przedziwnego!

- Tak, bardzo dziwna.

- Widzę, że w Leeds umarły na to jeszcze dwie osoby.

- To przykre. Odwróciłem stronę.

- Ani słowa o tym Setonie, który leci dokoła świata. Odważny, nie można powiedzieć. Ten "Albatros" to jego własny wynalazek, siada na wodzie tak samo jak na lądzie. Ciekawe, ciekawe! Mam nadzieję, że się nie rozbił. Widzę, że prasa jeszcze nie traci nadziei. Może wylądował na którejś z tych małych wysepek Pacyfiku?

- O ile się orientuję, to na Wyspach Salomona wciąż jeszcze mieszkają ludożercy? - zapytał Poirot z figlarnym uśmiechem.

- Ten Seton to musi być wspaniały chłop. Jestem dumny, że jest Anglikiem!

- Musi to być dla ciebie pociecha po wszystkich waszych porażkach na kortach Wimbledonu - odezwał się Poirot.

- Ależ wcale nie to miałem na myśli!

Mój przyjaciel machnął ręką wdzięcznym ruchem.

- Ja - oświadczył - nie jestem stworzeniem amfibijnym jak ten wasz Seton. Jestem natomiast kosmopolitą. Dla Anglików, jak wiesz, mam od dawna dużo podziwu i szacunku. Szanuję na przykład staranność, z jaką czytają gazety...

Uwagę moją zaprzątnęły wiadomości polityczne.

- Widzę, że nasz minister spraw wewnętrznych będzie miał kłopoty - zauważyłem z chichotem.

- O tak, biedaczek. Ma swoje kłopoty, ma. Tak, tak. I to do tego stopnia, że szuka pomocy, gdzie się da.

Spojrzałem na niego ze zdumieniem.

Z uśmiechem na ustach Poirot wyciągnął z kieszeni swoją poranną pocztę - plik kopert starannie owiniętych gumową opaską. Wybrał jedną z nich i rzucił w moją stronę. - Masz, przeczytaj!

Czytałem list z uczuciem ciekawości i podniecenia.

- Ależ, Poirot! - krzyknąłem. - To wielki zaszczyt!

- Tak sądzisz, mój drogi?

- Mówi o twoich umiejętnościach w bardzo gorących słowach.

- I ma zupełną rację - powiedział Poirot, skromnie odwracając wzrok.

- Prosi cię, byś zbadał dla niego tę sprawę, traktuje to jako osobistą przysługę. Nadzwyczajne!

- Tak, tak. Nie musisz mi tego wszystkiego powtarzać. Jak się zapewne domyślasz, kochany Hastingsie, list ten już czytałem.

- Co za pech! - wykrzyknąłem. - Cały nasz urlop na nic!

- Ależ skąd, calmez-vous1! Nie ma o tym mowy.

- Przecież minister twierdzi, że sprawa jest niezmiernie pilna!

- Być może ma rację. Ci politycy! Łatwo przejmują się byle czym. Sam to widziałem w Paryżu, w Chambre des Deputes.

- Tak, tak, ale słuchaj, Poirot, przecież musimy się zająć naszym wyjazdem. Ekspres do Londynu już odjechał, o dwunastej. Następny pociąg...

- Uspokój się, mój drogi, uspokój się! Błagam cię! Po co to podniecenie, to zamieszanie? Proszą mnie, abym zajął się tą sprawą jako prywatny detektyw. Już odmówiłem. Nie jedziemy do Londynu ani dziś, ani jutro...

- Ale przecież to jest wezwanie!

- Nie dotyczy mnie. Nie jestem członkiem waszej słynnej policji, Hastings. Proszą mnie jako prywatnego detektywa, żebym się zajął jakąś ich sprawą. Odmawiam.

- Odmawiasz?

- Oczywiście. Napisałem niezmiernie uprzejmy list, w którym wyrażam mój żal, moje głębokie ubolewanie, w którym tłumaczę, że jestem niepocieszony... no, ale cóż? Muszą zrozumieć, że wycofałem się już ze wszystkiego. Jestem na emeryturze, skończyłem się!

- Jeszcze się nie skończyłeś! - wykrzyknąłem. Poirot poklepał mnie po kolanie.

- Oto dobry przyjaciel, wierny przyjaciel! I wiesz co, masz rację. Te nasze szare komórki wciąż jeszcze funkcjonują nie najgorzej. Metoda, porządek w głowie! Wszystko to jest jeszcze w najlepszym porządku. Ale pamiętaj o jednym: przeszedłem na emeryturę i nie zamierzam więcej pracować. Koniec! Nie jestem primadonną, która co sześć miesięcy urządza wielki pożegnalny spektakl. Mówię z całą otwartością: niechaj młodzi pokażą, co potrafią. Schodzę z placu. Być może, nowi ludzie pokażą coś lepszego, kto wie... Mam swoje wątpliwości, no, ale zobaczymy. W każdym razie wystarczą waszemu ministrowi do jego niewątpliwie szalenie nudnych spraw.

- Ależ, Poirot, zobacz, ile ci wypisał komplementów!

- Komplementy! Mnie! Jestem ponad to. Wasz minister spraw wewnętrznych jako człowiek inteligentny rozumie, że jeżeli uda mu się skłonić mnie do zajęcia się tą sprawą, to wszystko oczywiście pójdzie dobrze. Cóż! Twój minister nie ma szczęścia. Herkules Poirot rozwiązał ostatnią zagadkę w życiu i teraz odpoczywa sobie na słoneczku.

Spojrzałem na niego. Byłem zły za jego upór. Czułem, że rozwikłanie sprawy, którą chciał mu powierzyć minister spraw wewnętrznych, dodałoby jeszcze blasku sławie Poirota. Jednakże musiałem podziwiać jego wielką stanowczość.

Nagle uśmiechnąłem się, gdyż uderzyła mnie pewna myśl.

- Dziwię się - powiedziałem - że się nie boisz. Taka stanowcza zapowiedź końca mogłaby stać się pokusą dla bogów.

- Nikt i nic nie zdoła odmienić decyzji raz powziętej przez Herkulesa Poirot - powiedział z namaszczeniem.

- Czy jesteś zupełnie pewny?

- Oczywiście, mon ami, masz trochę racji. Nie powinno się nigdy używać zbyt wielkich słów. Wiem, że gdyby na przykład w tej chwili kula uderzyła w mur, o który opieramy nasze głowy, nie pozostałbym bezczynny, ale zbadałbym sprawę. Ostatecznie człowiek jest tylko człowiekiem! Uśmiechnąłem się. Mały kamyczek właśnie uderzył w mur tarasu, tuż koło nas, i zabawne skojarzenie Poirota pobudziło moją wyobraźnię. Poirot nachylił się, podniósł kamyczek i mówił dalej:

- Tak, tak, człowiek jest tylko człowiekiem! Znasz przysłowie o śpiącym psie? Jest to angielskie przysłowie, które mówi, że nie należy drażnić śpiącego psa. No tak, to wszystko bardzo słuszne, ale jak śpiący pies się obudzi, to jednak zaczyna węszyć, prawda?

- Oczywiście - powiedziałem. - Gdybyś jutro rano znalazł sztylet wbity w poduszkę, na której spałeś, to nie zazdroszczę przestępcy, który odważyłby się na podobną rzecz.

Poirot skinął głową, ale zapewne nie słyszał, co mówiłem.

Ku mojemu zdumieniu zerwał się nagle z fotela i zszedł ze stopni prowadzących z tarasu do ogrodu. W tej samej chwili pojawiła się na ścieżce młoda dziewczyna, która wyraźnie zmierzała w naszą stronę.

Zaledwie zdążyłem spostrzec, że jest bardzo ładna, kiedy uwagę moją zwrócił Poirot, który uczyniwszy kilka kroków, potknął się o jakiś wystający korzeń i ciężko upadł na ziemię. Dziewczyna i ja pomogliśmy mu się podnieść. Byłem cały pochłonięty niefortunnym wypadkiem mojego przyjaciela, jednak zauważyłem, że dziewczyna ma ciemne włosy, duże błękitne oczy i żywą, inteligentną twarz.

- Przepraszam tysiąckroć - mruczał Poirot. - Mademoiselle, jest pani niezmiernie dobra i miła. Bardzo przepraszam... Ooo... moja noga! Boli jak diabli! Nie, nie, to nic, to rzeczywiście nic, zaraz przejdzie!... Skręciłem w kostce, to wszystko. Za chwilę przejdzie. Ale gdybyś mógł mi pomóc, Hastings, i wraz z mademoiselle... O tak! Bardzo pani jest miła. Wstyd mi doprawdy...

Wzięliśmy go z dwóch stron pod ręce i zaprowadziliśmy do fotela na tarasie. Zaproponowałem sprowadzenie lekarza, ale Poirot sprzeciwił się kategorycznie.

- To głupstwo. Skręciła się w kostce, to wszystko. Boli, ale zaraz przejdzie. - Skrzywił się. - Za chwileczkę będzie dobrze. Mademoiselle, nie wiem, jak pani dziękować! Proszę z nami choć na chwileczkę usiąść. Dziewczyna przysunęła sobie krzesło.

- To rzeczywiście pewnie drobiazg - powiedziała - ale byłoby dobrze, gdyby obejrzał pana lekarz.

- Mademoiselle, zapewniam panią, to bagatelka. W pani miłym towarzystwie ból przejdzie w mgnieniu oka.

Dziewczyna roześmiała się.

- To doskonałe!

- Może koktajl? - zaproponowałem. - Akurat jest odpowiednia pora.

- Cóż... - zawahała się. - A zresztą, dziękuję bardzo, napiję się.

- Martini?

- Poproszę, ale nie za słodki.

Poszedłem do baru i zamówiłem napoje. Gdy powróciłem, Poirot prowadził z dziewczyną bardzo ożywioną rozmowę.

- Wyobraź sobie, Hastings - powiedział - że ten dom na cyplu, któryśmy tak podziwiali, to dom mademoiselle.

- Rzeczywiście? - odezwałem się, nie mogąc sobie w żaden sposób przypomnieć, kiedyśmy ten dom podziwiali. Prawdę mówiąc, nie zwróciłem nań wcale uwagi.

- Stoi tak samotnie na samym cyplu! Wygląda rzeczywiście imponująco i trochę tajemniczo.

- Nazywają go Samotnym Domem - powiedziała dziewczyna. - Bardzo się do niego przywiązałam, ale niestety jest zapuszczony i zaczyna się już walić.

- Czyżby pani była ostatnim członkiem starej rodziny? - spytał Poirot.

- O, nasza rodzina nie jest znowu wcale taka stara! Ale od dwustu czy trzystu lat w domu tym mieszkali Buckleyowie. Brat umarł trzy lata temu i rzeczywiście ja jestem ostatnia z rodziny.

- To smutna historia. A czy pani mieszka tu sama?

- O nie! W ogóle rzadko tu bywam. A jak przyjeżdżam, to zawsze przywożę ze sobą wesołą paczkę przyjaciół.

- Tak, tak, to nowoczesny tryb życia. A ja już sobie panią wyobrażałem w ponurym, starym domu, w którym straszą duchy przodków.

- To wspaniałe! Pan ma rzeczywiście bujną wyobraźnię. Nie, nie ma tam żadnych duchów. A jeżeli są, to chyba duchy dobrotliwe i opiekuńcze. W ciągu ostatnich trzech dni trzykrotnie ledwo uniknęłam śmierci. Jak widać dobre duchy opiekują się mną.

Poirot uniósł się w fotelu.

- Trzykrotnie uniknęła pani śmierci? To bardzo ciekawe, mademoiselle!

- Nie, nie ma w tym nic szczególnie sensacyjnego. Po prostu trzy wypadki. - Gwałtownie odwróciła głowę, gdyż osa bzyknęła jej nad uchem. - Do licha z tymi osami. Muszą tu mieć niedaleko gniazdo.

- Pszczoły, osy - nie lubi ich pani, mademoiselle? Czy była pani kiedyś ukąszona przez jedno z tych przyjemnych stworzeń?

- Nie, ale okropnie nie lubię, jak mi bzykają koło nosa.

- Jest jakieś angielskie przysłowie o pszczołach - usiłował sobie przypomnieć Poirot.

W tej samej chwili przyniesiono koktajle. Każde z nas wzięło swój kieliszek i zaczęliśmy rzucać drobne uwagi, jakie robi się przy tych okazjach.

- Czekają na mnie z kotajlami w barze hotelowym - powiedziała dziewczyna. - Pewnie się zastanawiają, co się ze mną stało.

Poirot chrząknął i odstawił swój kieliszek.

- Co bym dał za filiżankę dobrej, mocnej czekolady - mruknął. - Ale w Anglii tego nie uznają. A cóż, i w Anglii jest wiele bardzo przyjemnych obyczajów, no i przedmiotów. Na przykład kapelusze dziewcząt! Są leciutkie, nakładacie i zdejmujecie je bez trudu...

Dziewczyna patrzyła na niego ze zdziwieniem.

- Nie rozumiem pana. Dlaczego by miało być inaczej?

- Pani pyta o to, ponieważ jest pani młoda, bardzo młoda, mademoiselle! Za mojej młodości fryzura dziewczyny była wysoka, spiętrzona na czubku głowy, a kapelusz przytwierdzony do niej długimi szpilkami... o tu, tu, tu i tu. Voila!

Wykonał rękami cztery gwałtowne ruchy, mające imitować wbijanie szpilek w kapelusz.

- Ależ to musiało być okropnie niewygodne!

- Jeszcze jak! - zawołał Poirot. Powiedział to z prawdziwym zrozumieniem. - A jak był wiatr, to było okropne! Wszystkie panie dostawały migreny.

Panna Buckley jednym ruchem zdjęła z głowy miękki filcowy kapelusik i rzuciła go na sąsiednie krzesło.

- A teraz robimy po prostu tak - roześmiała się.

- To rozumiem. Jest ładne i praktyczne - skłonił się Poirot. Patrzyłem na nią z zainteresowaniem. Jej włosy były ciemne, nieco zmierzwione i wyglądała przez to jakoś chłopięco. Miała niewielką, ruchliwą twarz, olbrzymie błękitne oczy i było w niej jeszcze coś niezmiernie interesującego i atrakcyjnego, co trudno zdefiniować od razu. Możliwe, że była to śmiałość, łatwość obcowania z ludźmi. I jeszcze jedno: oczy miała podkrążone, jakby z niewyspania.

Taras, na którym siedzieliśmy, był mało uczęszczany. Niedaleko, zaraz za węgłem hotelu, znajdował się główny taras, na którym spędzała czas większość gości. Skała, na której zbudowany był hotel, urywała się tam nagle i schodziła prosto w morze.

Od strony owego tarasu zmierzał teraz ku nam jakiś młody mężczyzna. Szedł dużymi, powolnymi krokami. Wielkie dłonie opuścił luźno, lekko zaciskając pięści. Było w nim coś bardzo beztroskiego i swobodnego. Od pierwszego wejrzenia poznawało się w nim marynarza.

- Nie rozumiem, gdzie się podziała ta dziewczyna - mówił, a wiatr niósł ku nam jego słowa. - Nick, Nick, gdzie jesteś?

Panna Buckley wstała.

- Wiedziałam, że się zaczną za chwilę niepokoić. Halo!... George!... Tutaj!

- Freddie nie może się już doczekać koktajli. Chodźże wreszcie!

Spojrzał nie bez zainteresowania na Poirota, który zapewne musiał się odróżniać od większości przyjaciół Nick.

Dziewczyna zrobiła gest w naszą stronę.

- Kapitan Challenger - powiedziała - a to... Ku mojemu zdumieniu Poirot nie wymienił swego nazwiska. Zamiast tego wstał, skłonił się nisko, ceremonialnie i powiedział:

- O! Przedstawiciel brytyjskiej floty, jestem wielkim wielbicielem brytyjskiej floty.

Większość Anglików nie lubi tego rodzaju oświadczeń, toteż kapitan Challenger zarumienił się, a Nick Buckley zrozumiała, że musi jakoś ratować sytuację.

- No, to chodź, George! - powiedziała. - Nie stój tak! Musimy znaleźć Freddie i Jima. - Uśmiechnęła się do Poirota. - Dziękuję za koktajl i mam nadzieję, że pańska noga szybko wydobrzeje.

Skłoniła głowę, wzięła marynarza pod ramię i obydwoje zniknęli za rogiem.

- A więc to jeden z przyjaciół mademoiselle - mruczał Poirot pod nosem. - Z jej paczki. Co to za jeden? Proszę cię, Hastings, o twoje cenne zdanie! Jak myślisz, czy to dobry chłopak?

Zastanawiałem się chwilę nad tym, co Poirot miał na myśli, i wreszcie skinąłem głową, chociaż z pewnym wahaniem.

- Wydaje mi się taki sobie, bo ja wiem... Co można powiedzieć na pierwszy rzut oka!

- Właśnie myślę - powiedział Poirot.

Dziewczyna zostawiła kapelusz na krześle. Poirot wziął go do ręki i obracał bezmyślnie na wskazującym palcu.

- Jak myślisz, Hastings? Czy on dla niej ma, jak to się mówi, tendresse2?

- Ależ, mój drogi, skąd ja mogę wiedzieć? Daj no ten kapelusz! Zaniosę go naszej młodej przyjaciółce.

- Pas encore. Ça m'amuse.3

- Doprawdy, Poirot!

- Tak jest, mój drogi. Stałem się nie tylko stary, ale i dziecinny, prawda?

Właśnie o tym myślałem, ale zrobiło mi się raczej przykro, kiedy Poirot tak dokładnie odgadł moje myśli; Poirot zachichotał, potem nachylił się i powiedział:

- Ależ nie bój się, jeszcze niezupełnie zidiociałem. Oddamy kapelusz, ale nieco później. Oddamy go właścicielce w jej własnym domu. W ten sposób będziemy mieli okazję zobaczyć się raz jeszcze z czarującą panną Nick.

- Poirot! - wykrzyknąłem. - Obawiam się, żeś się zakochał!

- Ładna dziewczyna, co?

- Sam widziałeś. Po co mnie pytasz?

- Albowiem, niestety, nie potrafię już oceniać urody. Dla mnie teraz wszystko, co młode, jest piękne. Jeunesse4... jeunesse!... To tragedia mojego wieku. Ale ty... apeluję do ciebie! Twój sąd jest może nieco przestarzały, bo spędziłeś ostatnie pięć lat w Argentynie. Nie orientujesz się jeszcze w wymogach nowoczesnej europejskiej urody. Ale jesteś w każdym razie człowiekiem bardziej nowoczesnym ode mnie. Jest ładna... tak? Ma ten, no, ten seksapil? Ten wabik?

- Ma, ma, Poirot! To nie ulega wątpliwości. Ale dlaczego tak bardzo interesujesz się tą panienką?

- Czyżbym się nią aż tak interesował?

- No, oczywiście!... Zastanów się nad tym, co przed chwilą powiedziałeś.

- Mylisz się poważnie, mon ami. Być może interesuję się panienką, ale znacznie bardziej interesuje mnie w tej chwili jej kapelusz.

Spojrzałem nań. Poirot wydawał się zupełnie poważny.

Skinął głową.

- Tak, tak, Hastings, ten oto kapelusz. - Wyciągnął go ku mnie. - Czy widzisz przyczynę mojego zainteresowania?

- Jest to bardzo ładny kapelusik - powiedziałem - ale właściwie dosyć pospolity. Większość panien nosi ostatnio takie właśnie kapelusze.

- Nie, nie takie.

Przyjrzałem się uważnie kapeluszowi.

- Widzisz już?

- Widzę zwykły beżowy, filcowy kapelusz. W dobrym gatunku...

- Nie prosiłem cię wcale o opis. Jest rzeczą jasną, że nic nie widzisz. To zupełnie niesłychane! Mój nieszczęsny przyjacielu, ty prawie nigdy nic nie widzisz! Nie przestaje mnie to za każdym razem zadziwiać. Ale spójrz jeszcze raz, mój kochany stary tumanie! Nawet nie trzeba na to szarych komórek... wystarczą oczy. No... patrz!... patrz!...

Nareszcie spostrzegłem to, o co mu chodziło. Kapelusz powoli obracał się na jego palcu, a palec tkwił w okrągłej dziurce w rondzie. Zrozumiałem od razu. Poirot wyciągnął teraz palec i podał mi kapelusz. Dziurka była niewielka, idealnie okrągła, i zupełnie nie mogłem sobie wyobrazić, jaki mógł być jej cel.

- Czy zauważyłeś, jak wzdrygnęła się mademoiselle, kiedy pszczoła bzyknęła jej koło ucha? - spytał Poirot. - Otóż to! Wtedy powstała dziura w kapeluszu, rozumiesz?

- Jakże to, czyżby pszczoła mogła zrobić taką dziurę?

- Mój drogi Hastingsie! Co za spostrzegawczość! Rzeczywiście pszczoła nie mogłaby, ale kula, kula! Kula by mogła, prawda?

- Kula?

- Mais oui. Taka jak ta!

Wyciągnął dłoń, na której leżał drobny przedmiot.

- Widzisz, mon ami, to wystrzelona kula rewolwerowa. To ona uderzyła w mur tarasu, podczas kiedyśmy sobie tu rozmawiali. Tak, tak, wystrzelona kula rewolwerowa.

- Chcesz powiedzieć, że...

- Chcę powiedzieć, że gdyby przeszła o dwa centymetry w lewo, to nie przebiłaby kapelusza naszej mademoiselle, lecz jej czaszkę. Czy rozumiesz teraz, mój drogi Hastingsie, dlaczego tak bardzo interesuję się tą młodą osobą? Miałeś rację, kiedy radziłeś, żebym się nie zarzekał. Człowiek jest rzeczywiście tylko człowiekiem! Aha... jednakże ten łajdak, ten niedoszły morderca popełnił wielki błąd. Strzelić do swojej ofiary tuż koło Herkulesa Poirot! Dla niego to rzeczywiście une mauvaise chance5! Rozumiesz chyba teraz, dlaczego jest rzeczą ważną, byśmy się mogli dostać do Samotnego Domu i skontaktować się z mademoiselle? Powiedziała, że w ciągu ostatnich trzech dni trzykrotnie uniknęła cudem śmierci. No, no! Musimy działać szybko, Hastings, niebezpieczeństwo jest bardzo bliskie.

 

II. SAMOTNY DOM

 

- Poirot - odezwałem się - wiesz, co sobie myślę?

- Nie wiem, mój drogi, ale popieram, jak wiesz, gimnastykę umysłową. Nie przerywaj sobie. To ci dobrze zrobi.

Siedzieliśmy przy obiedzie, przy małym stole blisko okna.

- Ten strzał musiał być oddany z bardzo bliska, a jednak nie usłyszeliśmy go.

- Tak, tak. A wobec tego, że panuje tu idealna cisza, przerywana tylko monotonnym szumem fal, powinniśmy byli oczywiście doskonale słyszeć odgłos strzału, prawda?

- No tak. To bardzo dziwne.

- Nie, nie ma w tym nic dziwnego. Niektóre dźwięki są takie, że człowiek przyzwyczaja się do nich jak do odgłosów natury. Przypomnij sobie, mój przyjacielu, że przez cały dzisiejszy ranek odbywały się ćwiczenia ślizgaczy na zatoce. Z początku narzekałeś na hałas, a potem się przyzwyczaiłeś i zapomniałeś o nim. Można by strzelać z karabinu maszynowego i nic nie słyszeć, kiedy taki piekielny ślizgacz się zbliża.

- To prawda.

- Voila! - mruknął Poirot. - Mademoiselle i jej przyjaciele! Zdaje się, że przyszli tu na obiad. Trudno, będę musiał zwrócić jej teraz kapelusz. Ale to nic. Sprawa jest wystarczająco poważna, by odwiedzić ją w domu.

Uniósł się sprężyście z krzesła, przebiegł przez salę i skłoniwszy się nisko pannie Buckley, wręczył jej kapelusz akurat w momencie, gdy całe bractwo zasiadło do stołu.

Było ich czworo: Nick Buckley, kapitan Challenger i jeszcze jakaś młoda para. Od naszego stolika nie było ich prawie widać, dochodził nas jednak szmer rozmowy i od czasu do czasu tubalny śmiech marynarza. Podobał mi się: był taki jakiś prosty, bezpośredni i prawdziwy.

Mój przyjaciel milczał przez resztę posiłku. Kruszył chleb, mruczał coś do siebie i wciąż ruszał to solniczkę, to młynek z pieprzem, to widelce czy noże. Próbowałem wszcząć rozmowę, ale nie spotkawszy się z oddźwiękiem, dałem za wygrana.

Zjedliśmy deser, lecz Poirot jeszcze przez dłuższy czas siedział przy stole. Jednakże, z chwilą gdy tamci opuścili restaurację, natychmiast zerwał się na równe nogi. Rozsiedli się właśnie wygodnie przy stoliku w holu, gdy Poirot podszedł i skłoniwszy się po wojskowemu, powiedział:

- Mademoiselle, czy pozwoli mi pani zamienić z nią kilka słów?

Dziewczyna zmarszczyła brwi. Rozumiałem ją doskonale. Zaczęła się obawiać, że ten dziwny mały cudzoziemiec zacznie ją molestować. Czułem dla niej prawdziwą sympatię, gdyż rozumiałem, co sobie musiała myśleć o Poirocie. Niechętnie oddaliła się z nim. Stanęli opodal pod ścianą.

Poirot powiedział kilka słów i wyraz twarzy dziewczyny zmienił się natychmiast. Była wyraźnie zaskoczona.

Tymczasem jednak czułem się dość nieswojo i Challenger z wrodzonym sobie taktem pośpieszył mi na ratunek, częstując papierosem i zwracając się do mnie z jakimś niewiele znaczącym zapytaniem. Poczuliśmy do siebie życzliwość od pierwszego wejrzenia. Wyobrażałem sobie, że on czuje do mnie na pewno większą sympatię niż na przykład do młodego człowieka, z którym siedział przy jednym stole. Przyjrzałem się teraz dokładnie temu ostatniemu. Był to wysoki, przystojny i bardzo wypielęgnowany młody człowiek. Może nieco zbyt przystojny, zbyt wyniosły i afektowany. Było w nim coś przesadnie gładkiego, co mnie raziło.

Następnie przyjrzałem się młodej kobiecie. Siedziała naprzeciwko mnie w wygodnym fotelu i właśnie przed chwilą zdjęła kapelusz z głowy. Była to kobieta o niezwykłej urodzie. Wyglądała jak zmęczona Madonna. Włosy miała jasne, niemalże bezbarwne, z przedziałkiem pośrodku i ściągnięte do tyłu. Twarz kredowobiałą i zmęczoną, a jednak przedziwnie pociągającą. Była jak gdyby oderwana od spraw doczesnych. Spojrzała na mnie i nagle powiedziała:

- Niechże pan siada! Przynajmniej dopóki pański przyjaciel nie skończy mówić z Nick.

Głos jej był afektowany, sztuczny, a mimo to przyjemny. Przeciągała każdą sylabę. Robiła wrażenie najbardziej chyba zmęczonej istoty na kuli ziemskiej - zmęczonej raczej psychicznie niż cieleśnie, jak gdyby wszystko na świecie wydawało jej się puste i bezwartościowe.

- Panna Buckley bardzo uprzejmie przyszła dziś rano z pomocą mojemu przyjacielowi, gdy ten skręcił sobie nogę - objaśniłem.

- Tak, tak, mówiła nam. - Przyglądała mi się dość obojętnie. - Ale, jak widać, szybko mu to przeszło, prawda?

Zarumieniłem się.

- Było to bardzo lekkie skręcenie - dodałem.

- Doskonale. Cieszę się w takim razie, że Nick nie wymyśliła tej całej historii. Najwspanialszy z niej kłamczuch na kuli ziemskiej. Ma wprost dar wymyślania sobie najdziwniejszych rzeczy.

Nie bardzo wiedziałem, co odpowiedzieć. Moje zmieszanie wyraźnie ją bawiło.

- Nick jest moją starą przyjaciółką - ciągnęła. - Ale uważam lojalność za bardzo męczącą cnotę. Zgadza się pan? Szczególnie męczy mnie to u Szkotów, tak jak ich skąpstwo i to skrupulatne przestrzeganie świąt. To taka bzdura. Ale prawda, Jim, że Nick to urodzona blagierka? Wymyśliła sobie taką wspaniałą historię o hamulcach swojego wozu... Jim sprawdził i okazuje się, że tam jest wszystko w porządku.

Przystojny blondyn powiedział niskim, głębokim głosem:

- Znam się trochę na samochodach. - Odwrócił głowę ku oknu.

Na dworze stał rząd samochodów, wśród nich długi, czerwony, sportowy wóz. Wydał mi się dłuższy i jaskrawszy od jakiegokolwiek samochodu na świecie...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin