Christie Agatha - Poirot 32 Pora przypływu.doc

(818 KB) Pobierz
AGATHA CHRISTIE

106

AGATHA CHRISTIE

  

  

  

PORA PRZYPŁYWU

  

TŁUMACZYŁ TADEUSZ JAN DEHNEL

TYTUŁ ORYGINAŁU: TAKEN AT THE FLOOD

  

W zabiegach ludzkich jest przypływ i odpływ:

   Pora przypływu stosownie schwytana

   Wiedzie do szczęścia; kto ona opuszcza,

   Ten podrób tycia po mieliznach z biedą

   Musi odbywać. Myśmy teraz właśnie

   Na tak wezbrane wypłynęli morze:

   Trzeba nam z fali przyjaznej korzystać,

   Inaczej okręt nasz zatonie.

   Szekspir Juliusz Cezar. Akt IV, scena 3

   (przekład J. Paszkowskiego).

 

PROLOG

I

  

   Każdy klub ma swojego nudziarza. Klub Koronacyjny nie stanowił wyjątku, a fakt, że odbywał się właśnie nalot, nie wywierał wpływu na normalną procedurę.

   Major Porter, emerytowany oficer Armii Indyjskiej, zwinął gazetę i odchrząknął znacząco. Wszyscy się starali unikać jego wzroku, ale to wcale nie pomagało.

   — No proszę. „Times” zamieścił wzmiankę o śmierci Gordona Cloada, bardzo zwięzłą; „Piątego października, w wyniku działań nieprzyjaciela”. Nawet nie podali adresu. Szczerze mówiąc stało się to bardzo blisko mojej chałupy. Poszedł jeden z tych pięknych domów na szczycie Campden Hill. Bardzo się zdenerwowałem. Wiecie, panowie, że należę do biernej obrony przeciwlotniczej. Cload dopiero co wrócił ze Stanów, dokąd jeździł w sprawie zakupów rządowych. Przy sposobności ożenił się za oceanem z młodą wdową — wystarczająco młodą, aby mogła być jego córką To niejaka pani Underhay. Znałem niegdyś w Nigerii jej pierwszego męża.

   Major Porter umilkł. Nikt nie zdradził zainteresowania, nikt nie prosił o dalszy ciąg. Gazety przesłaniały wszystkie twarze, lecz major Porter nie tracił ducha. Zawsze miał w pogotowiu długie opowieści — najczęściej o osobach nie znanych nikomu ze słuchaczy.

   — Ciekawa historia — podjął zapatrzony w spiczaste lakierki, które szczególnie mu się nie podobały. — Jak wspomniałem przed chwilą, należę do biernej obrony przeciwlotniczej. Podmuch lubi robić niespodzianki. Nigdy nie wiadomo, czego się można spodziewać. W danym przypadku parter był zrujnowany i dach zerwany, a piętro właściwie nie tknięte. W domu znajdowało się sześć osób: Gordon Cload, jego żona, brat żony i troje służby — małżeństwo i pokojówka. Wszyscy zeszli do piwnicy, z wyjątkiem brata pani Cload, byłego komandosa, który wolał własną wygodną sypialnię na piętrze. I co, panowie, powiecie? Ten właśnie facet wyszedł cało, tylko z kilkoma sińcami. Trójka służących zabita, Gordon Cload przysypany. Odkopano go, ale umarł w drodze do szpitala. Jego żonie też się dostało od podmuchu. Zdarło z niej wszystko co miała na sobie, ani strzęp nie został. Ale żyje dotychczas i, jak mówią lekarze, wyżyje. Została bardzo bogatą wdową. Gordon Cload był wart dobrze ponad milion.

   Major Porter ponownie zrobił pauzę. Jego spojrzenie oderwało się od lakierków i powędrowało wyżej. Sztuczkowe spodnie, czarna marynarka, jajowata głowa i bujne wąsy. Oczywiście cudzoziemiec! To tłumaczy lakierki z wydłużonymi noskami.

   „Słowo daję — pomyślał major Porter — klub na psy schodzi. Nawet tutaj nie można odczepić się od cudzoziemców”.

   Takie myśli snuł, niezależnie od opowieści, a fakt, że cudzoziemiec słuchał ze skupioną uwagą, nie łagodził bynajmniej uprzedzeń starego oficera.

   — Ona ma najwyżej dwadzieścia pięć lat — ciągnął — i już drugi raz została wdową. A przynajmniej jest o tym przekonana…

   Urwał znowu licząc na zaciekawienie, na pytania. Rozczarował się, ale prawił dalej z uporem:

   — Otwarcie mówiąc, mam na tę sprawę swój własny pogląd. Podejrzana historia! Jak już panom wiadomo, znałem jej pierwszego męża, Underhaya. Przyjemny facet, w swoim czasie naczelnik obwodu w Nigerii. Istny tytan pracy, powiadam panom, chłop pierwsza klasa. Ożenił się z tą małą w Cape Town. Przyjechała tam z jakąś wędrowną trupą. Bardzo się jej nie wiodło, a ponadto była ładna, niezaradna no i tam dalej. Słuchała bujania starego Underhaya o jego obwodzie i niezmierzonych obszarach. Szeptała: „To cudowne, prawda?” i dodawała, że chętnie porzuciłaby wszystko. No i stało się: wyszła za niego i porzuciła wszystko. On, biedaczysko, był zakochany po uszy, ale mariaż nie grał od początku. Dziewczyna nienawidziła buszu, bała się krajowców i umierała z nudów. W jej pojęciu życie polegało na wałęsaniu się po kawiarniach i słuchaniu teatralnych ploteczek. Samotność we dwoje w dżungli wcale nie przypadała jej do gustu. Proszę pamiętać, że jak żyję, nie widziałem tej małej. Wszystko co wiem, wiem od Underhaya. Cała historia mocno dała mu po głowie. Postąpił przyzwoicie: odesłał żonę do domu i może nawet dałby jej rozwód. Rozmawialiśmy sporo, bo faceta to nieźle trzepnęło i musiał się wygadać. Pod pewnymi względami był to dziwny człowiek o staroświeckich poglądach. Jako katolik wcale nie pochwalał rozwodów. Powiedział mi pewnego razu: „Są inne sposoby, by zwrócić wolność kobiecie”. „Słuchaj, stary — ja na to — tylko nie zrób głupstwa. Nie ma na świecie baby wartej, by dla niej w łeb sobie palnąć”. Odrzekł, że nie zamierza niczego podobnego. „Widzisz — gada dalej — jestem zupełnie samotny. Nie mam rodziny, która by się o mnie zatroszczyła. Jeżeli nadejdzie meldunek o moim zgonie, Rosaleen zostanie wdową, o co jej przecież chodzi”. „A co będzie z tobą?”— zapytałem. „Cóż — odpowiedział — może jakiś Enoch Arden zjawi się o tysiąc mil lub dalej i zacznie życie od nowa”. „Ale twoja żona mogłaby znaleźć się kiedyś w kłopotliwej sytuacji” — ostrzegłem Underhaya. „Och, nie — odrzekł. — Rozegrałbym partię uczciwie. Robert Underhay zszedłby z tego świata nieodwołalnie”.

   — Nie przywiązywałem wagi do tej rozmowy, ale w pół roku później dowiedziałem się, że Robert Underhay umarł na febrę gdzieś w dżungli. Jego Murzyni — godna zaufania sfora — wrócili z prawdopodobną opowieścią i kilkoma słowami pożegnania, nagryzmolonymi ręką Underhaya. Napisał, że krajowcy, a zwłaszcza ich przewodnik, zrobili dla niego wszystko, co w ludzkiej mocy, obawia się jednak, że mimo to umiera. Przewodnik i wszyscy inni byli mu szczerze oddani. Jeżeli kazał im coś zeznać pod przysięgą, z pewnością to zeznali. Tak się rzecz przedstawia, proszę panów… Może pogrzebano Underhaya gdzieś we wnętrzu tropikalnej Afryki, ale może go i nie pogrzebano. W takim przypadku pani Gordonowa Cload może pewnego dnia doznać nie lada wstrząsu. Słusznie się jej to należy. Nie widziałem jej, jak żyję, ale znam takie łowczynie bogatych mężów. Przecież to ona zniszczyła, zmarnowała starego Underhaya. Ciekawa historyjka, prawda?

   Major Porter rozejrzał się dokoła, szukając potwierdzenia własnej opinii. Zobaczył dwie znudzone, senne twarze. Młody pan Mellon patrzył na niego spod oka, pan Herkules Poirot grzecznie udawał zainteresowanie.

   Po chwili zaszeleściła gazeta i siwowłosy mężczyzna o dziwnie obojętnym wyrazie twarzy wstał spokojnie z fotela i wyszedł. Major Porter zrobił rzadką minę, a młody pan Mellon gwizdnął z cicha.

   — Ale pan major narobił, majorze! — rzucił. — Wie pan, kto to?

   — Bodaj to licho! — odrzekł nie bez zakłopotania stary oficer. — Naturalnie, że wiem. Nie znam go bliżej, ale zostaliśmy sobie przedstawieni. Jeremiasz Cload, brat Gordona, prawda? A to pech, doprawdy! Gdybym podejrzewał…

   — Jeremiasz Cload jest adwokatem — podjął młody pan Mellon. — Trzymam zakład, że wystąpi do sądu ze skargą o zniesławienie, obmowę czy coś w tym rodzaju.

   — A to pech! A to pech! — powtarzał nerwowo major Porter.

   — Jeszcze dziś wieczorem plotka rozejdzie się po całym Warmsley Heath, gdzie mieszkają wszyscy Cloadowie — ciągnął młody pan Mellon. — Będą siedzieć do późnej nocy i radzić, jakie podjąć kroki.

   W tym momencie odwołano alarm lotniczy, więc młody pan Mellon dał spokój złośliwościom i pieczołowicie wyprowadził na ulicę swojego przyjaciela, Poirota.

   — Okropna jest atmosfera klubów! To kolekcje śmiertelnie nudnych staruszków! Ale najgorszy jest niewątpliwie Porter. O indyjskiej sztuce z liną opowiada zawsze przez trzy kwadranse. No i zna każdego, kto kiedykolwiek zahaczył o Indie.

   Działo się to jesienią 1944 roku, a wiosną 1946 słynny detektyw przyjął niezwykłą klientkę.

 

II

  

   W pogodny, majowy ranek Herkules Poirot siedział przy swoim schludnym biurku, kiedy jego służący, George, wszedł do gabinetu i szepnął dyskretnie:

   — Jakaś dama do pana, czy prosić?

   — Jakiego gatunku dama? — zapytał mały Belg, który lubił drobiazgowe rysopisy George’a.

   — Moim zdaniem, proszę pana, liczy sobie czterdzieści do pięćdziesięciu lat. Niedbale ubrana i ma wygląd, że się tak wyrażę, artystyczny. Nosi porządne sportowe półbuciki, tweedowy kostium, a do tego koronkową bluzkę, coś ? la egipskie paciorki i niebieską jedwabną apaszkę. Poirot wzdrygał się lekko przy każdym wyliczanym szczególe.

   — Nie mam ochoty jej przyjąć — odrzekł.

   — Powiedzieć jej, że jest pan niedysponowany? — zapytał służący.

   Mały Belg spojrzał na niego bystro.

   — Zapewne już jej powiedziałeś, że mam bardzo ważną sprawę i nie należy mi przeszkadzać.

   George kaszlnął dyskretnie.

   — Mówi, że specjalnie przyjechała ze wsi i może czekać nawet bardzo długo.

   — Trudno uchronić się przed nieuniknionym — westchnął Poirot. — Jeżeli niewiasta w średnim wieku, przystrojona w coś ? la egipskie paciorki, postanowi zobaczyć słynnego Herkulesa Poirota i w tym celu specjalnie przyjedzie ze wsi, nic nie zdoła jej odstręczyć. Będzie siedzieć w hallu, dopóki nie postawi na swoim. Poproś ją, George.

   Służący wyszedł i po chwili zameldował oficjalnym tonem:

   — Pani Cload.

   Do gabinetu wkroczyła osoba w podniszczonym tweedowym kostiumie i powiewnej apaszce. Z rozpromienioną twarzą podeszła do małego Belga i wyciągnęła rękę, a jej paciorki zadźwięczały głośno.

   — Panie Poirot — zaczęła — przybywam tutaj, bo mi to zleciły duchy.

   — Czyżby, łaskawa pani? — słynny detektyw szeroko otworzył oczy. — Zechce pani zająć miejsce i powiedzieć mi…

   Nie zdążył wyrzec nic więcej.

   — I to na oba sposoby, panie Poirot. Za pośrednictwem ruchomego stolika i ekierki. Seanse prowadziłam z panią Elvary (to wspaniała kobieta, panie Poirot): ja trzymałam ekierkę. Nieustannie powtarzały się te same inicjały. H.P. H.P. H.P. Naturalnie nie zorientowałam się od razu, co to znaczy. Objawienie, rozumie pan, wymaga pewnego czasu. W ziemskiej atmosferze niepodobna wyrobić sobie szybko jasnego sadu. Zachodziłam w głowę, żeby przypomnieć sobie kogoś o takich inicjałach. Wiedziałam oczywiście, że ten szczególnie udany seans musi mieć jakiś związek z tą osobą. Trwało to pewien czas. Wreszcie kupiłam numer „Picture Post”… To, panie Poirot, było również przewodnictwo duchów, bo zazwyczaj czytuję „New Statesmana”. I w tym właśnie numerze była pańska fotografia, podpisana nazwiskiem, i sprawozdanie o tym, czego pan dokonał. To cudowna historia, panie Poirot, prawda? Wszystko ma jakiś swój cel i sens. Jasno wynika, że pan, panie Poirot, jest osobą, wskazaną mi przez duchy celem rozwikłania zagadki. Mały Belg przyglądał się bacznie damie. Uwagę jego zwracały przede wszystkim jej dziwnie bystre, jasnoniebieskie oczy, których wyraz tłumaczył poniekąd natarczywą metodę zagajenia.

   — Jakiej zagadki, pani… Cload… o ile dobrze zapamiętałem — powiedział Poirot i zmarszczył brwi. — Zdaje się, słyszałem kiedyś to nazwisko.

   Z przekonaniem skinęła głową.

   — Mój nieszczęśliwy szwagier, Gordon, był człowiekiem niezmiernie bogatym i wzmianki o nim często trafiały do prasy. Zginał w czasie nalotu półtora roku temu. To był okropny cios dla nas wszystkich. Mój maż, doktor Lionel Cload, jest jego młodszym bratem. Oczywiście — zniżyła głos — nie wie, że zwróciłam się do pana po radę. Nie pochwaliłby takiego kroku. Lekarze, widzi pan, mają materialistyczne poglądy. Liczą się, proszę pana, tylko z nauką, Ale cóż to jest nauka? Czego potrafi dokazać?

   Herkules Poirot pomyślał, że jedyną odpowiedzią na te pytania byłby rozwlekły, drobiazgowy wywód na temat Pasteura, Listera, Humphreya Davy’ego i jego lampy bezpieczeństwa, przydatności energii elektrycznej w gospodarstwie domowym oraz kilkuset podobnych zagadnień. Ale pani Cload nie pragnęła tego rodzaju odpowiedzi, bo jej pytania nie były właściwie pytaniami. Po prostu miały charakter retoryczny.

   Wobec tego słynny detektyw poprzestał na rzeczowym zdaniu:

   — Czym właściwie mógłbym łaskawej pani służyć?

   — Czy pan wierzy w świat duchów, panie Poirot? — odpowiedziała pytaniem.

   — Jestem wierzącym katolikiem — rzekł ostrożnie Poirot.

   Pani Cload zbyła kwestię katolicyzmu uśmiechem politowania.

   — Kościół, panie Poirot, jest ślepy! Ślepy, zarażony przesadami, szalony. Nie uznaje prawdziwego piękna tego drugiego świata.

   — O dwunastej, proszę pani, mam bardzo ważne spotkanie — odrzekł mały Belg.

   Słowa te padły w porę. Dama pochyliła się do przodu i podjęła już innym tonem.

   — A więc przechodzę do sedna sprawy. Czy pan potrafi odnaleźć kogoś zaginionego?

   — Sądzę, że potrafiłbym chyba — odparł ostrożnie. — Ale policja, proszę pani, zrobi to nieporównanie lepiej, dysponuje potrzebnym aparatem.

   Pani Cload zbyła kwestię policji tak samo, jak uprzednio kwestię katolicyzmu.

   — Nie, panie Poirot. Głos nie z tego świata polecił mi zwrócić się do pana. Proszę posłuchać. Kilka tygodni przed śmiercią mój szwagier Gordon poślubił młodą osobę… niejaką panią Underhay. Jej pierwszy mąż (biedna mała! jaki to dla niej cios) umarł podobno w Afryce. Afryka to zagadkowy kraj.

   — Zagadkowy kontynent — poprawił Poirot. — Chyba tak… W jakiej części…

   — W Afryce Środkowej — przerwała. — To kraina fetyszów i żyjących trupów…

   — Żyjące trupy to raczej Indie Zachodnie.

   — czarnej magii, przeróżnych tajemniczych obrzędów — ciągnęła pani Cload — kraina, gdzie człowiek może przepaść i wszelki słuch o nim zaginie.

   — Zapewne… zapewne — bąknął mały Belg. — Ale to samo da się powiedzieć o Piccadilly Circus*.

   Dama nie podjęła rozmowy na temat Piccadilly Circus.

   — Dwukrotnie, panie Poirot, otrzymałam posłannictwo od ducha, który podaje, że ma na imię Robert. Posłannictwo było obydwa razy jednakowe. „Nie umarł…” Zdziwiło to nas, bo nie znałyśmy żadnego Roberta. Zapytałyśmy o bliższą informację i odpowiedz brzmiała: „R.U. R.U. R.U…”, a następnie: „Zawiadomić R. …Zawiadomić R.” „Czy zawiadomić Roberta?” — spytałyśmy. „Nie. Wiadomość od Roberta. R.U.” „Jakie znaczenie ma U?” — zapytałyśmy znowu. Wtedy, panie Poirot, padła najbardziej znamienna odpowiedź: „Błękitny chłopczyk. Błękitny chłopczyk. Cha, cha, cha!”. Rozumie pan?

   — Nic nie rozumiem — odrzekł mały Belg. Pani Cload spojrzała nań z politowaniem.

   — Dziecinny wierszyk: Błękitny chłopczyk… „Pod stogiem siana słodko drzemie…” Underhay*. Teraz pan rozumie?

   Poirot potwierdził skinieniem głowy. Nie zapytał jednak, czemu duch nie mógł podać wyraźnie nazwiska Underhay, skoro postąpił tak z imieniem Robert? Czemu musiał posłużyć się bardzo lichym szpiegowskim szyfrem?

   — Bratowa mojego męża ma na imię Rosaleen — kończyła z triumfującą miną pani Cload. — Teraz pan rozumie? Te wszystkie R wprowadziły zamieszanie. Ale obecnie sens posłannictwa jest jasny: „Zawiadomić Rosaleen, że Robert Underhay nie umarł”.

   — Aha… Czy powiedziała jej pani o tym?

   — Eee… widzi pan… nie. Ludzie, panie Poirot, są na ogół sceptykami. Z pewnością dotyczy to i Rosaleen. A zresztą taka wiadomość mogłaby przerazić biedną małą. Zaczęłaby się głowić, gdzie on dotychczas był i co robił…

   — Zwłaszcza że wiadomości o sobie przesyła drogą nadprzyrodzoną — uzupełnił Poirot. — Słusznie. To osobliwa metoda informowania o tym, że się żyje.

   — Ach, panie Poirot, pan nie należy do wtajemniczonych. A zresztą, nie wiemy przecież, jakie istnieją okoliczności. Biedny kapitan Underhay, czy też major Underhay, może jęczy w więzach gdzieś w mrocznym wnętrzu Afryki. Ach! Gdyby go można odnaleźć i wrócić młodej żonie, tej nieszczęśliwej Rosaleen. Niech pan wyobrazi sobie jej radość! Ach, panie Poirot! Zostałam skierowana do pana i na pewno, na pewno nie zlekceważy pan posłannictwa ze świata duchów.

   Mały Belg spojrzał na damę z zastanowieniem.

   — Moje honoraria — powiedział — są wysokie, ośmielę się powiedzieć, odstręczająco wysokie. A zadanie nie zapowiada się łatwo.

   — To niedobrze… bardzo niedobrze… Jesteśmy z mężem w kiepskiej, nawet opłakanej sytuacji materialnej. Moje położenie jest nawet gorsze, niż wydaje się mężowi. Za poradą duchów kupiłam pewne akcje. Jak dotąd kurs ich i jest niepokojący lub, prawdę mówiąc, katastrofalny. Wciąż spada i moje akcje są, zdaje się, nie do zbycia.

   Spojrzała smutno na małego Belga.

   — Nie śmiałam wyznać tego mężowi — podjęła — a panu mówię tylko dlatego, żeby zilustrować moją sytuację. Ale, drogi panie Poirot, połączenie młodej pary małżonków to taka szlachetna misja…

   — Szlachetnością, ch?re madame, nie opłacimy przejazdów kolejowych, morskich, lotniczych — przerwał słynny detektyw. — Nie pokryjemy również kosztu długich telegramów, rozmów telefonicznych i przesłuchiwania świadków.

   — Ale, panie Poirot, jeżeli on się znajdzie… jeżeli stwierdzimy, że kapitan Underhay żyje i jest zdrowy… Ehem… Wtedy, panie Poirot, nie będzie kłopotu z… z, że się tak wyrażę… honorarium.

   — Oo!… Więc ten kapitan Underhay jest bogaty?

   — Nie… Chyba nie… Ale mogę pana zapewnić… dać słowo, że wtedy kwestie finansowe nie będą grały roli.

   Poirot pokręcił głową.

   — Przykro mi, łaskawa pani, ale moja odpowiedź brzmi: nie.

   Mały Belg miał niejakie trudności, by skłonić damę do przyjęcia tej odpowiedzi. Kiedy na koniec zmusił ją do kapitulacji, stał przez pewien czas pogrążony w myślach i marszczył czoło. Przypomniał sobie, dlaczego nazwisko Cload było mu tak dobrze znane. Odświeżył w pamięci rozmowę, która miała miejsce w Klubie Koronacyjnym podczas niemieckiego nalotu. Pamiętał donośny, monotonny głos majora Portera, którego nikt nie chciał słuchać. Pamiętał szelest gazety i nagłą konsternację starego oficera. Trudniej było mu rozgryźć damę w średnim wieku, którą dopiero co pożegnał; płynne spirytystyczne bajdurzenie, zakłopotanie, powiewna apaszka, brzęczące paciorki, łańcuszki, amulety, a wreszcie trochę niezgodne z tym wszystkim, nagłe, przebiegłe błyski w jasnoniebieskich oczkach.

   — Ciekawe, dlaczego ona przyszła właśnie do mnie — mamrotał pod nosem — i co właściwie dzieje się w… — zerknął na leżący przed nim bilet wizytowy — w Warmsley Yale?

   W pięć dni później Herkules Poirot spostrzegł w wieczornej gazecie krótką, wzmiankę o zgonie człowieka nazwiskiem Enoch Arden w Warmsley Yale, staroświeckiej mieścinie odległej o mniej więcej trzy mile od znanych kortów golfowych w Warmsley Heath.

   — Hm… Ciekawe, co właściwie dzieje się w Warmsley Yale? — powtórzył pod wąsem słynny detektyw.

 

CZĘŚĆ PIERWSZA

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

  

   Miejscowość Warmsley Heath tworzą korty golfowe, dwa hotele, kilkanaście luksusowych, nowoczesnych willi okalających korty, parę wytwornych przed wojną sklepów i stacja kolejowa.

   Londyńska szosa biegnie w prawo od stacji, a w lewo wiedzie ścieżka przez pola, opatrzona drogowskazem z napisem: „Droga do Warmsley Yale — Tylko dla pieszych”.

   Wtulona między zalesione wzgórza osada Warmsley Yale nie przypomina w niczym Warmsley Heath. Jest to miniaturowe staroświeckie miasteczko prowincjonalne, które z biegiem lat spadło do poziomu niemal wioski. Posiada główną ulicę z dwoma rzędami staroświeckich domów, kilka barów, kilka podrzędnych sklepów i ogólnie biorąc wygląda tak, jak gdyby leżało o sto pięćdziesiąt, a nie o dwadzieścia osiem mil od Londynu.

   Mieszkańcy Warmsley Yale odnoszą się z wyniosłym lekceważeniem do nagłego rozrostu Warmsley Heath. Na krańcach ich mieściny znajduje się kilkanaście pięknych rezydencji otoczonych pełnymi staroświeckiego wdzięku ogrodami. Do jednej z nich, „Białego Domu”, Lynn Marchmont wróciła wczesną wiosną 1946 roku, kiedy została zdemobilizowana z WREN–u, pomocniczej służy kobiet Marynarki Królewskiej.

   Trzeciego dnia podeszła do okna swego pokoju, aby spojrzeć na zaniedbany trawnik i wiązy rosnące dalej na łące. Z lubością odetchnęła wiejskim powietrzem. Ciepły, szary poranek pachniał wilgotną ziemią, a zapachu tego brakowało jej przez ostatnie dwa lata i sześć miesięcy.

   Jak dobrze być znowu w domu, w swoim własnym małym pokoju, do którego często tęskniła za morzami! Jak dobrze pozbyć się munduru i wdziać tweedową spódniczkę i sweter, nad którymi pracowały pieczołowicie mole w ciągu lat wojny!

   Lynn Marchmont była zadowolona, że została zdemobilizowana, że jest znów wolna, kobietą, chociaż służbę wojskową za granicą lubiła szczerze. Pracę miała stosunkowo interesującą, dużo zabaw, rozrywek, ale męczyła ją wojskowa rutyna i nieuniknione towarzystwo koleżanek, które tak często budziły w niej żywe pragnienie ucieczki. Szczególnie podczas długiego skwarnego lata na Wschodzie Lynn tęskniła do Warmsley Yale, ślicznego, chociaż podniszczonego starego domu i kochanej Mateczki.

   Lynn kochała Mateczkę, chociaż często irytowała się na nią. Ale na wojnie, z dala od domu, miłość przetrwała, a irytacja poszła w niepamięć, a nawet stanowiła niekiedy dodatkowy czynnik tęsknoty. Ach, najdroższa Mateczka! Do szału może doprowadzić! Lynn dałaby nie wiedzieć ile, aby słuchać jej bredni wypowiadanych przyjemnym, łzawym głosem. Ach, wrócić do kraju i pozostać tam na zawsze.

   I oto była w kraju — zdemobilizowana, wolna — znowu w „Białym Domu”. Wróciła przed trzema dniami, a już zaczynał ją dręczyć jakiś dziwny niepokój i niesmak. Wszystko przedstawiało się tak samo jak niegdyś — albo prawie tak samo — dom, Mateczka, Rowley, farma, rodzina. Inna była i tylko sama Lynn, chociaż nie powinna się przecież zmienić.

   — Kochanie! — zabrzmiał z dołu cienki głos pani i Marchmont — Czy mam podać córci śniadanko do łóżka?

   — Skąd znowu! — odkrzyknęła szorstko Lynn. — Zaraz zejdę!

   „Dlaczego ona nazywa mnie córcią — pomyślała. — To takie idiotyczne spieszczenie”.

   Zbiegła ze schodów i weszła do jadalni. Śniadanie nie było najlepsze. Lynn zaczynała się już orientować, jak nieproporcjonalnie dużo czasu i starali wymaga zaopatrywanie się w żywność. Ponadto pani Marchmont nie miała służby i przy wątpliwej pomocy kobiety przychodzącej przed południem, cztery razy tygodniowo, sama radziła sobie z gotowaniem i porządkami domowymi. Była słabego zdrowia i liczyła blisko czterdzieści lat, kiedy jej córka przyszła na świat. Lynn zdała sobie również sprawę, że sytuacja materialna jej i Mateczki jest w opłakanym stanie. Podatki zmniejszyły prawie do połowy niewielki roczny dochód, który przed wojną pozwalał na względny dostatek. Ceny wszystkiego idą w górę, a wydatki rosną ustawicznie.

   „Nowy, wspaniały świat!”— pomyślała smętnie Lynn przebiegając wzrokiem szpalty porannego dziennika.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin