Christie Agatha - Poirot 33 Pani McGinty nie zyje.txt

(334 KB) Pobierz
AGATHA CHRISTIE

Poirot 33 PANI MCGINTY NIE ŻYJE

PRZEŁOŻYŁA EWA ŻYCIEŃSKA
TYTUŁ ORYGINAŁU: MRS MCGINTY'S DEAD

Peterowi Saundersowi
z wyrazami wdzięczności
za jego uprzejmoć dla autorów

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Herkules Poirot wyszedł z restauracji La Vieille Grand-mere na Soho. Postawił kołnierz płaszcza raczej z przezorności niż potrzeby, gdyż wieczór nie był zimny.
- Ale - zwykł twierdzić - w moim wieku się nie ryzykuje. Jego oczy wyrażały pełne zadumy, senne zadowolenie.
Escargots de la Vieille Grand-mere były znakomite. Ta knajpka to prawdziwe odkrycie. Z zadumą, jak dobrze nakarmiony pies, Herkules Poirot oblizał wargi. Wydobywszy z kieszeni chusteczkę, obsuszył bujne wąsy.
Tak, podjadł sobie smacznie... I co teraz?
Przejeżdżająca taksówka kusząco zwolniła. Poirot zawahał się chwilę, ale jej nie przywołał. Po co brać taksówkę? I tak będzie w domu za wcześnie, by się położyć.
- Szkoda - mruknął pod wąsem - że człowiek może jadać tylko trzy razy dziennie...
Podwieczorek bowiem był posiłkiem, do którego nigdy się nie przyzwyczaił. "Jeżeli się jada o piątej - tłumaczył -człowiek siada do kolacji bez gotowego zapasu soków trawiennych. A pamiętajmy, że kolacja to najważniejszy posiłek dnia!"
Nie dla niego była również przedpołudniowa kawa. Nie, na śniadanie czekolada i croissants déjeuner o dwunastej trzydzieści, jeśli to możliwe, ale na pewno nie później niż o pierwszej, i wreszcie ukoronowanie wszystkiego: le diner!
Były to szczytowe momenty dnia dla Herkulesa Poirota. Zawsze traktując poważnie swój żołądek, na starość zbierał tego zasługi. Jedzenie było teraz nie tylko fizyczną przyjemnością, ale także dziedziną intelektualnych badań. Między posiłkami bowiem sporo czasu spędzał na wyszukiwaniu źródeł nowego i znakomitego jedzenia. Rezultatem jednej z takich odkrywczych wypraw była La Vieille Grand-mere
1 ona to właśnie otrzymała pieczęć gastronomicznej aprobaty Herkulesa Poirota.
Teraz jednak, niestety, musiał coś zrobić z wieczorem. Herkules Poirot westchnął.
"Gdybym tylko - pomyślał - miał przy sobie ce cher Hastings..."
Z przyjemnością zatrzymał się na wspomnieniu starego przyjaciela.
"Mój pierwszy przyjaciel w tym kraju - i wciąż najbliższy, jakiego miałem. To prawda, bardzo często doprowadzał mnie do szału. Ale czy pamiętam o tym teraz? Nie. Pamiętam tylko jego niewiarygodny podziw, zachwyt, który' mu kazał z otwartymi ustami podziwiać mój talent, łatwość, z jaką go zwodziłem, nie wypowiadając jednego słowa nieprawdy, osłupienie, gdy na koniec pojmował prawdę widoczną dla mnie od początku. Ce cher, cher ami! Mam tę słabość i zawsze miałem tę słabość, że pragnąłem się popisać. Tej słabości Hastings nigdy nie potrafił zrozumieć. Ale doprawdy, człowiek z moimi zdolnościami musi sam siebie podziwiać, a do tego niezbędny jest jakiś bodziec z zewnątrz. Nie mogę, naprawdę nie mogę przesiadywać sam całymi dniami w fotelu i rozmyślać o tym, jaki jestem cudowny. Potrzebny jest pierwiastek ludzki, potrzebny jest cudzy podziw".
Herkules Poirot westchnął. Skręcił w Shaftesbury Avenue.
Przejść na drugą stronę, iść na Leicester Square i spędzić ten wieczór w kinie? Krzywiąc się lekko, pokręcił głową. Kino najczyściej go złościło rozłażącym się wątkiem, brakiem logicznego rozumowania. Nawet zdjęcia, dla niektórych przedmiot zachwytów, Herkulesowi Poirotowi często się wydawały niczym więcej jak tylko próbą ukazania scen i przedmiotów jako zupełnie innych, niż były w rzeczywistości.
Wszystko, stwierdzał Herkules Poirot, jest dzisiaj nazbyt bezładne. W niczym nie widać tego zamiłowania do porządku i metody, które on sam ceni sobie tak wysoko. Modne są sceny przemocy i prymitywnej brutalności, a Poirota jako byłego pracownika policji brutalność nużyła. Dość się na to napatrzył w młodszym wieku. Była ona częściej regułą niż wyjątkiem. Przekonał się, że jest męcząca i nieinteligentna.
Chodzi o to - doszedł do wniosku, kierując kroki w stronę domu - że nie pasuję do dzisiejszego świata. W pewnym wyższym sensie też jestem niewolnikiem, tak jak inni. Kiedy przychodzi czas odpoczynku, nie mają go czym wypełnić. Finansista na emeryturze bierze się do golfa, drobny kupiec sadzi w ogródku cebulki, a ja jem. Ale niestety, i znów do tego wracam, człowiek może jeść tylko trzy razy dziennie. I czas między posiłkami zostaje niewypełniony.
Mijał stoisko z gazetami i rzucił okiem na ty rufy.
Wyniki postępowania sądownego w sprawie McGinty. Wyrok. Nie wzbudziło to jego zainteresowania. Mgliście sobie przypominał jakąś niewielką wzmiankę w prasie. Nie było to interesujące morderstwo. Jakaś nędzna staruszka zabita dla paru funtów. Przykład tej dzisiejszej, bezsensownej, tępej brutalności.
Poirot skręcił w podwórze swojego bloku mieszkalnego. Jak zawsze serce wezbrało mu uznaniem. Był dumny ze swego domu. Wspaniały symetryczny budynek. Winda uniosła go na pierwsze piętro, gdzie miał duże luksusowe mieszkanie z nieskazitelną chromowaną instalacją, kwadratowymi fotelami i ozdobnymi przedmiotami o surowych, kanciastych kształtach. Zgodnie z prawdą można by powiedzieć, że nie było tam jednej linii krzywej.
Kiedy otworzył drzwi i wszedł do kwadratowego białego przedpokoju, po cichu wysunął się na jego powitanie służący George.
- Dobry wieczór panu. Czeka na pana... jakiś pan. Zręcznie uwolnił Poirota od płaszcza.
- Doprawdy? - Poirot był świadom tej króciutkiej pauzy przed słowem "pan". Jako snob George był ekspertem.
- Jak się nazywa?
- Niejaki pan Spence, proszę pana.
- Spence. - Nazwisko to w tej chwili nic nie powiedziało Poirotowi. Ale wiedział, że powinno.
Zatrzymawszy się na moment przed lustrem, żeby przywrócić idealny wygląd wąsom, Poirot otworzył drzwi bawialni i wszedł. Mężczyzna siedzący w jednym z wielkich kwadratowych foteli wstał.
- Witam, monsieur Poirot, mam nadzieję, że pan mnie pamięta. To już tyle czasu... Nadinspektor Spence.
- Ależ oczywiście. - Poirot serdecznie potrząsnął jego dłonią.
Nadinspektor Spence z policji w Kilchester. Bardzo to była ciekawa sprawa... Jak powiedział Spence, tak już dawno temu...
Poirot jął usilnie namawiać gościa na coś do picia. "Grenadine? Creme de menthe? Benedictine? Creme de cacao?..."
W tym momencie wszedł George z tacą, na której stała butelka whisky i syfon. - Albo piwo, jeśli pan woli - szepnął gościowi.
Wielka czerwona twarz nadinspektora Spence'a rozjaśniła się.
- Dla mnie piwo - powiedział.
Poirotowi znowu pozostało tylko podziwiać osiągnięcia George'a. On sam nie miał pojęcia, że w domu jest piwo, i wydawało mu się niepojęte, że ktoś może je woleć od słodkiego likieru.
Kiedy Spence dostał już swój spieniony kufel, Poirot nalał sobie maleńki kieliszek zielono połyskującego creme de menthe.
- Ależ to urocze z pana strony, że mnie pan odnalazł
- powiedział. - Urocze. Przyjechał pan z...?
- Z Kilchester. Za jakieś pół roku odchodzę na emeryturę. Właściwie powinienem był odejść osiemnaście miesięcy temu. Poproszono mnie, bym został, i zostałem.
- Mądrze pan zrobił - powiedział z uczuciem Poirot.
- Bardzo mądrze...
- Naprawdę? Zastanawiam się. Nie jestem taki pewien.
- Tak, tak, mądrze - twierdził stanowczo Poirot. - Te długie godziny ennui, nie ma pan o tym pojęcia.
- Och, będę miał mnóstwo roboty, jak przejdę na emeryturę. W zeszłym roku wprowadziliśmy się do nowego domu. Całkiem spory ogród i haniebnie zaniedbany. Jeszcze się do niego nie zdążyłem zabrać jak należy.
- Ach tak, jest pan z tych, co uprawiają ogródek. I ja kiedyś postanowiłem zamieszkać na wsi i uprawiać dynie. Nie powiodło mi się. Nie mam odpowiedniego usposobienia.
- Szkoda, że pan nie widział którejś z moich zeszłorocznych dyń - powiedział Spence z entuzjazmem. - Olbrzymy. I moje róże, róże to moje hobby. Będę miał... - Urwał.
- Nie o tym przyszedłem porozmawiać.
- Nie, nie. Przyszedł pan odwiedzić starego znajomego... to uprzejme. Dziękuję.
- Obawiam się, że chodzi o coś więcej, monsieur Poirot. Będę uczciwy. Mam interes.
Poirot mruknął dyskretnie:
- Może kredyt hipoteczny zaciągnięty na dom? Chciałby pan pożyczki?
Spence przerwał mu oburzonym tonem:
- Boże święty, nie chodzi o pieniądze! Nic podobnego! Poirot zamachał rękami gestem stosownych przeprosin.
- Proszę mi wybaczyć.
- Powiem panu prosto z mostu... to bardzo bezczelne, z czym do pana przychodzę. Nie zdziwię się, jak mnie pan odeśle do wszystkich diabłów.
- Nigdzie pana nie odeślę - powiedział Poirot. - Ale proszę mówić dalej.
- To sprawa McGinty. Może czytał pan o niej? Poirot pokręcił głową.
- Nieuważnie. Pani McGinty, ta staruszka z jakiegoś zakładu czy domu. Nie żyje, tak? Jak zmarła?
Spence wytrzeszczył na niego oczy.
- Boże święty! - zawołał. - Coś mi to przypomina. Niezwykłe. A do tej pory nawet o tym nie pomyślałem.
- Tak, co takiego?
- Nic, nic. Taką zabawę. Bawiliśmy się w nią kiedyś, jak byliśmy dziećmi. Kupa dzieciaków staje rzędem. Zadaje się pytania i odpowiada. "Pani McGinty nie żyje. Umarła, ale jak? Na kolanach jak ja, o tak!" A potem następne pytanie: "Pani McGinty nie żyje. Umarła, ale jak?" "O tak!" Ciach, koniec rzędu padał i wszyscy przewracaliśmy się jak kręgle! - Spence roześmiał się hałaśliwie na to wspomnienie. - Pamiętam, jakbym bawił się w to wczoraj!
Poirot odczekał grzecznie. Był to jeden z momentów, kiedy po spędzeniu niemal połowy życia w tym kraju przekonywał się, że Anglicy są niepojęci. On sam w dzieciństwie bawił się w cache-cache, ale bynajmniej nie pragnął o tym mówić, a nawet myśleć.
Kiedy Spence opanował rozbawienie, Poirot powtórzył z pewną dozą lekkiego znużenia:
- Jakże więc umarła?
Jakby ktoś zmiótł śmiech z twarzy Spence'a. Nagle z powrotem był sobą.
- Dostała w tył głowy jakimś ostrym, ciężkim narzędziem. Jej oszczędności, około trzydzieści funtów gotówką, zabrano po splądrowaniu pokoju. Mieszkała w małym domku sama, nie licząc lokatora. Człowieka nazwiskiem Bentley. James Bentley.
- Ach,...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin