Christie Agatha - Poirot 33 Pani McGinty nie zyje.doc

(779 KB) Pobierz
AGATHA CHRISTIE

AGATHA CHRISTIE

 

 

 

PANI MCGINTY NIE ŻYJE

 

PRZEŁOŻYŁA EWA ŻYCIEŃSKA

TYTUŁ ORYGINAŁU: MRS MCGINTY'S DEAD

 

Peterowi Saundersowi

z wyrazami wdzięczności

za jego uprzejmoć dla autorów

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

Herkules Poirot wyszedł z restauracji La Vieille Grand-mere na Soho. Postawił kołnierz płaszcza raczej z przezorności niż potrzeby, gdyż wieczór nie był zimny.

- Ale - zwykł twierdzić - w moim wieku się nie ryzykuje. Jego oczy wyrażały pełne zadumy, senne zadowolenie.

Escargots de la Vieille Grand-mere były znakomite. Ta knajpka to prawdziwe odkrycie. Z zadumą, jak dobrze nakarmiony pies, Herkules Poirot oblizał wargi. Wydobywszy z kieszeni chusteczkę, obsuszył bujne wąsy.

Tak, podjadł sobie smacznie... I co teraz?

Przejeżdżająca taksówka kusząco zwolniła. Poirot zawahał się chwilę, ale jej nie przywołał. Po co brać taksówkę? I tak będzie w domu za wcześnie, by się położyć.

- Szkoda - mruknął pod wąsem - że człowiek może jadać tylko trzy razy dziennie...

Podwieczorek bowiem był posiłkiem, do którego nigdy się nie przyzwyczaił. "Jeżeli się jada o piątej - tłumaczył -człowiek siada do kolacji bez gotowego zapasu soków trawiennych. A pamiętajmy, że kolacja to najważniejszy posiłek dnia!"

Nie dla niego była również przedpołudniowa kawa. Nie, na śniadanie czekolada i croissants déjeuner o dwunastej trzydzieści, jeśli to możliwe, ale na pewno nie później niż o pierwszej, i wreszcie ukoronowanie wszystkiego: le diner!

Były to szczytowe momenty dnia dla Herkulesa Poirota. Zawsze traktując poważnie swój żołądek, na starość zbierał tego zasługi. Jedzenie było teraz nie tylko fizyczną przyjemnością, ale także dziedziną intelektualnych badań. Między posiłkami bowiem sporo czasu spędzał na wyszukiwaniu źródeł nowego i znakomitego jedzenia. Rezultatem jednej z takich odkrywczych wypraw była La Vieille Grand-mere

1 ona to właśnie otrzymała pieczęć gastronomicznej aprobaty Herkulesa Poirota.

Teraz jednak, niestety, musiał coś zrobić z wieczorem. Herkules Poirot westchnął.

"Gdybym tylko - pomyślał - miał przy sobie ce cher Hastings..."

Z przyjemnością zatrzymał się na wspomnieniu starego przyjaciela.

"Mój pierwszy przyjaciel w tym kraju - i wciąż najbliższy, jakiego miałem. To prawda, bardzo często doprowadzał mnie do szału. Ale czy pamiętam o tym teraz? Nie. Pamiętam tylko jego niewiarygodny podziw, zachwyt, który' mu kazał z otwartymi ustami podziwiać mój talent, łatwość, z jaką go zwodziłem, nie wypowiadając jednego słowa nieprawdy, osłupienie, gdy na koniec pojmował prawdę widoczną dla mnie od początku. Ce cher, cher ami! Mam tę słabość i zawsze miałem tę słabość, że pragnąłem się popisać. Tej słabości Hastings nigdy nie potrafił zrozumieć. Ale doprawdy, człowiek z moimi zdolnościami musi sam siebie podziwiać, a do tego niezbędny jest jakiś bodziec z zewnątrz. Nie mogę, naprawdę nie mogę przesiadywać sam całymi dniami w fotelu i rozmyślać o tym, jaki jestem cudowny. Potrzebny jest pierwiastek ludzki, potrzebny jest cudzy podziw".

Herkules Poirot westchnął. Skręcił w Shaftesbury Avenue.

Przejść na drugą stronę, iść na Leicester Square i spędzić ten wieczór w kinie? Krzywiąc się lekko, pokręcił głową. Kino najczyściej go złościło rozłażącym się wątkiem, brakiem logicznego rozumowania. Nawet zdjęcia, dla niektórych przedmiot zachwytów, Herkulesowi Poirotowi często się wydawały niczym więcej jak tylko próbą ukazania scen i przedmiotów jako zupełnie innych, niż były w rzeczywistości.

Wszystko, stwierdzał Herkules Poirot, jest dzisiaj nazbyt bezładne. W niczym nie widać tego zamiłowania do porządku i metody, które on sam ceni sobie tak wysoko. Modne są sceny przemocy i prymitywnej brutalności, a Poirota jako byłego pracownika policji brutalność nużyła. Dość się na to napatrzył w młodszym wieku. Była ona częściej regułą niż wyjątkiem. Przekonał się, że jest męcząca i nieinteligentna.

Chodzi o to - doszedł do wniosku, kierując kroki w stronę domu - że nie pasuję do dzisiejszego świata. W pewnym wyższym sensie też jestem niewolnikiem, tak jak inni. Kiedy przychodzi czas odpoczynku, nie mają go czym wypełnić. Finansista na emeryturze bierze się do golfa, drobny kupiec sadzi w ogródku cebulki, a ja jem. Ale niestety, i znów do tego wracam, człowiek może jeść tylko trzy razy dziennie. I czas między posiłkami zostaje niewypełniony.

Mijał stoisko z gazetami i rzucił okiem na ty rufy.

Wyniki postępowania sądownego w sprawie McGinty. Wyrok. Nie wzbudziło to jego zainteresowania. Mgliście sobie przypominał jakąś niewielką wzmiankę w prasie. Nie było to interesujące morderstwo. Jakaś nędzna staruszka zabita dla paru funtów. Przykład tej dzisiejszej, bezsensownej, tępej brutalności.

Poirot skręcił w podwórze swojego bloku mieszkalnego. Jak zawsze serce wezbrało mu uznaniem. Był dumny ze swego domu. Wspaniały symetryczny budynek. Winda uniosła go na pierwsze piętro, gdzie miał duże luksusowe mieszkanie z nieskazitelną chromowaną instalacją, kwadratowymi fotelami i ozdobnymi przedmiotami o surowych, kanciastych kształtach. Zgodnie z prawdą można by powiedzieć, że nie było tam jednej linii krzywej.

Kiedy otworzył drzwi i wszedł do kwadratowego białego przedpokoju, po cichu wysunął się na jego powitanie służący George.

- Dobry wieczór panu. Czeka na pana... jakiś pan. Zręcznie uwolnił Poirota od płaszcza.

- Doprawdy? - Poirot był świadom tej króciutkiej pauzy przed słowem "pan". Jako snob George był ekspertem.

- Jak się nazywa?

- Niejaki pan Spence, proszę pana.

- Spence. - Nazwisko to w tej chwili nic nie powiedziało Poirotowi. Ale wiedział, że powinno.

Zatrzymawszy się na moment przed lustrem, żeby przywrócić idealny wygląd wąsom, Poirot otworzył drzwi bawialni i wszedł. Mężczyzna siedzący w jednym z wielkich kwadratowych foteli wstał.

- Witam, monsieur Poirot, mam nadzieję, że pan mnie pamięta. To już tyle czasu... Nadinspektor Spence.

- Ależ oczywiście. - Poirot serdecznie potrząsnął jego dłonią.

Nadinspektor Spence z policji w Kilchester. Bardzo to była ciekawa sprawa... Jak powiedział Spence, tak już dawno temu...

Poirot jął usilnie namawiać gościa na coś do picia. "Grenadine? Creme de menthe? Benedictine? Creme de cacao?..."

W tym momencie wszedł George z tacą, na której stała butelka whisky i syfon. - Albo piwo, jeśli pan woli - szepnął gościowi.

Wielka czerwona twarz nadinspektora Spence'a rozjaśniła się.

- Dla mnie piwo - powiedział.

Poirotowi znowu pozostało tylko podziwiać osiągnięcia George'a. On sam nie miał pojęcia, że w domu jest piwo, i wydawało mu się niepojęte, że ktoś może je woleć od słodkiego likieru.

Kiedy Spence dostał już swój spieniony kufel, Poirot nalał sobie maleńki kieliszek zielono połyskującego creme de menthe.

- Ależ to urocze z pana strony, że mnie pan odnalazł

- powiedział. - Urocze. Przyjechał pan z...?

- Z Kilchester. Za jakieś pół roku odchodzę na emeryturę. Właściwie powinienem był odejść osiemnaście miesięcy temu. Poproszono mnie, bym został, i zostałem.

- Mądrze pan zrobił - powiedział z uczuciem Poirot.

- Bardzo mądrze...

- Naprawdę? Zastanawiam się. Nie jestem taki pewien.

- Tak, tak, mądrze - twierdził stanowczo Poirot. - Te długie godziny ennui, nie ma pan o tym pojęcia.

- Och, będę miał mnóstwo roboty, jak przejdę na emeryturę. W zeszłym roku wprowadziliśmy się do nowego domu. Całkiem spory ogród i haniebnie zaniedbany. Jeszcze się do niego nie zdążyłem zabrać jak należy.

- Ach tak, jest pan z tych, co uprawiają ogródek. I ja kiedyś postanowiłem zamieszkać na wsi i uprawiać dynie. Nie powiodło mi się. Nie mam odpowiedniego usposobienia.

- Szkoda, że pan nie widział którejś z moich zeszłorocznych dyń - powiedział Spence z entuzjazmem. - Olbrzymy. I moje róże, róże to moje hobby. Będę miał... - Urwał.

- Nie o tym przyszedłem porozmawiać.

- Nie, nie. Przyszedł pan odwiedzić starego znajomego... to uprzejme. Dziękuję.

- Obawiam się, że chodzi o coś więcej, monsieur Poirot. Będę uczciwy. Mam interes.

Poirot mruknął dyskretnie:

- Może kredyt hipoteczny zaciągnięty na dom? Chciałby pan pożyczki?

Spence przerwał mu oburzonym tonem:

- Boże święty, nie chodzi o pieniądze! Nic podobnego! Poirot zamachał rękami gestem stosownych przeprosin.

- Proszę mi wybaczyć.

- Powiem panu prosto z mostu... to bardzo bezczelne, z czym do pana przychodzę. Nie zdziwię się, jak mnie pan odeśle do wszystkich diabłów.

- Nigdzie pana nie odeślę - powiedział Poirot. - Ale proszę mówić dalej.

- To sprawa McGinty. Może czytał pan o niej? Poirot pokręcił głową.

- Nieuważnie. Pani McGinty, ta staruszka z jakiegoś zakładu czy domu. Nie żyje, tak? Jak zmarła?

Spence wytrzeszczył na niego oczy.

- Boże święty! - zawołał. - Coś mi to przypomina. Niezwykłe. A do tej pory nawet o tym nie pomyślałem.

- Tak, co takiego?

- Nic, nic. Taką zabawę. Bawiliśmy się w nią kiedyś, jak byliśmy dziećmi. Kupa dzieciaków staje rzędem. Zadaje się pytania i odpowiada. "Pani McGinty nie żyje. Umarła, ale jak? Na kolanach jak ja, o tak!" A potem następne pytanie: "Pani McGinty nie żyje. Umarła, ale jak?" "O tak!" Ciach, koniec rzędu padał i wszyscy przewracaliśmy się jak kręgle! - Spence roześmiał się hałaśliwie na to wspomnienie. - Pamiętam, jakbym bawił się w to wczoraj!

Poirot odczekał grzecznie. Był to jeden z momentów, kiedy po spędzeniu niemal połowy życia w tym kraju przekonywał się, że Anglicy są niepojęci. On sam w dzieciństwie bawił się w cache-cache, ale bynajmniej nie pragnął o tym mówić, a nawet myśleć.

Kiedy Spence opanował rozbawienie, Poirot powtórzył z pewną dozą lekkiego znużenia:

- Jakże więc umarła?

Jakby ktoś zmiótł śmiech z twarzy Spence'a. Nagle z powrotem był sobą.

- Dostała w tył głowy jakimś ostrym, ciężkim narzędziem. Jej oszczędności, około trzydzieści funtów gotówką, zabrano po splądrowaniu pokoju. Mieszkała w małym domku sama, nie licząc lokatora. Człowieka nazwiskiem Bentley. James Bentley.

- Ach, tak. Bentley.

- Nie było włamania. Żadnych śladów, żeby ktoś majstrował przy oknach czy zamkach. Bentley był w kłopotach, stracił pracę, zalegał z czynszem od dwóch miesięcy. Pieniądze znaleziono pod luźną płytą za domem. Na rękawie Bentleya była krew i włos, ta sama grupa krwi i odpowiedni włos. Według jego pierwszych zeznań nie zbliżał się do ciała... ale nie mogły się tam znaleźć przypadkiem.

- Kto ją znalazł?

- Piekarz. Był to dzień, kiedy mu płaciła. Drzwi otworzył James Bentley i powiedział, że pukał do sypialni pani McGinty, ale nie odpowiada. Piekarz wysunął przypuszczenie, że może zachorowała. Sprowadzili sąsiadkę, żeby weszła na górę i sprawdziła. Pani McGinty nie było w sypialni i nic nie wskazywało, że w nocy spała w swoim łóżku, a pokój był splądrowany i deski z podłogi powyrywane. Wtedy pomyśleli, żeby zajrzeć do bawialni. Tam ją znaleźli, leżała na podłodze i sąsiadka podniosła taki krzyk, jakby oszalała. Oczywiście zaraz sprowadzili policję.

- A następnie aresztowano i osądzono Bentleya?

- Tak. Sprawa odbyła się przed sądem na sesji wyjazdowej. Wczoraj. Rzecz rozstrzygnięto na jednym posiedzeniu. Dziś rano. Przysięgli wyszli zaledwie na dwadzieścia minut. Orzekli, że jest winien. Kara śmierci.

Poirot skinął głową.

- A następnie, po wysłuchaniu wyroku wsiadł pan do pociągu, przyjechał do Londynu i przyszedł do mnie. Dlaczego?

Nadinspektor Spence zaglądał w swój kufel. Kolistym ruchem ocierał i ocierał jego brzeg palcem.

- Dlatego - powiedział - że nie sądzę, aby on to zrobił...

 

ROZDZIAŁ DRUGI

 

Zapadła chwila milczenia. - Przyszedł pan do mnie...

Poirot nie dokończył zdania.

Nadinspektor Spence podniósł wzrok. Jego rumiana twarz pociemniała. Była to typowa twarz wieśniaka, bez wyrazu, zamknięta w sobie, z przenikliwymi, ale uczciwymi oczami. Była to twarz człowieka z ustalonymi zasadami, nieznającego udręk zwątpienia w siebie ani wątpliwości, co jest słuszne, a co niesłuszne.

- Służę w policji od dawna, przeżyłem i widziałem to i owo. Nie gorzej od innych potrafię ocenie człowieka. W czasie służby miewałem już do czynienia z morderstwem... bywały proste i nie tak proste. Jedną z tych spraw pan zna, monsieur Poirot...

Poirot skinął głową.

- Była zawiła. Gdyby nie pan, moglibyśmy jej nie rozszyfrować. Ale rozszyfrowaliśmy... i nie zostało cienia wątpliwości. Tak samo było z innymi, o których pan nie słyszał. Był ten Whistler, dostał za swoje... i zasłużył na to. Byli ci dranie, co zastrzelili starego Gutermana. Verall z arszenikiem. Tranter się wymigał... ale by! w porządku. Pani Courtland... ta miała szczęście... jej mąż to był wredny zboczeniec i przysięgli ją uniewinnili. To nie była sprawiedliwość, tylko współczucie. Trzeba się liczyć z tym, że i tak się zdarza. Czasem za mało dowodów, czasem wchodzi w grę współczucie, zdarza się, że mordercy uda się je wzbudzić u przysięgłych, choć nieczęsto, ale zdarzyć się może. Czasem to robota sprytnej obrony albo oskarżyciel obierze mylną drogę. O, tak, napatrzyłem się różnych rzeczy. Ale... ale...

Spence pokiwał grubym paluchem.

- Ale nie widziałem jeszcze, przynajmniej w mojej praktyce, człowieka niewinnego powieszonego za coś, czego nie zrobił. Tego, monsieur Poirot, nie chciałbym oglądać.

- W każdym razie - dodał Spence - nie w tym kraju! Poirot spojrzał mu w oczy.

- I sądzi pan, że teraz na to się zanosi. Ale dlaczego... Spence mu przerwał.

- Po części wiem, co pana interesuje. Sam panu powiem, żeby nie musiał pan pytać. Dostałem tę sprawę. Miałem zebrać dowody na to, co się stało. Zabrałem się do pracy bardzo starannie. Zgromadziłem tyle faktów, ile mogłem. Wszystkie były jednoznaczne, wskazywały na jedną osobę. Wyniki poszukiwań przekazałem swojemu zwierzchnikowi. Potem nie należało to już do mnie, sprawa przeszła do prokuratora. Postanowił wnieść oskarżenie. Nic innego nie mógł zrobić, w każdym razie mając takie zeznania. Tak więc Jamesa Bentleya aresztowano i postawiono przed sądem, a następnie osądzono i uznano za winnego. Inaczej być nie mogło przy tych dowodach. A właśnie dowody przysięgli muszą brać pod uwagę. Powiedziałbym, że nie mieli żadnych wątpliwości. Ba, a nawet, że wszyscy byli całkowicie przekonani, że jest winien.

- Ale pan... pan nie jest?

- Nie jestem.

- Dlaczego?

Nadinspektor Spence westchnął. W zamyśleniu potarł podbródek wielką ręką.

- Nie wiem. To znaczy, nie umiem podać powodu... konkretnego powodu. Dla przysięgłych chyba wyglądał na mordercę, dla mnie nie, a ja wiem dużo więcej od nich o mordercach.

- Tak, tak, pan jest ekspertem.

- Wie pan, weźmy jedno, nie był zarozumialcem. Ale to wcale. A z doświadczenia wiem, że zawsze są zarozumiali. Zawsze tacy diabelnie zadowoleni z siebie. Zawsze im się zdaje, że nabijają człowieka w butelkę. Zawsze pewni, że byli tacy sprytni. I nawet kiedy już się znajdą na ławie oskarżonych i wiedzą, że wpadli, sprawia im to jakąś dziwną frajdę. Stanęli w świetle reflektorów. W centrum uwagi. Grają główną rolę... może po raz pierwszy w życiu. No, wie pan... stroszą piórka!

Spence wypowiedział te słowa tonem rozstrzygającym.

- Pan będzie rozumiał, co chcę przez to powiedzieć, monsieur Poirot.

- Rozumiem dobrze. I ten James Bentley... nie był taki?

- Nie. Był... śmiertelnie przestraszony. Śmiertelnie przerażony od samego początku. I dla niektórych mogło to być jednoznaczne z tym, że jest winien. Ale nie dla mnie.

- Tak, zgadzam się z panem. Jaki on jest, ten James Bentley?

- Trzydzieści trzy łata, średniego wzrostu, ziemistoblady, w okularach...

Poirot powstrzymał ten potok informacji.

- Nie, nie miałem na myśli jego cech fizycznych. Co to za osobowość?

- Och, to... - Nadinspektor Spence zastanowił się. -Niesympatyczny facet. Nerwowy. Nie patrzy człowiekowi w oczy. Zerka tak jakoś z boku. Zachowanie jak najgorsze,

jeśli idzie o przysięgłych. To się płaszczy, to wierzga. Wierzga nieskutecznie.

Przerwał i dodał tonem zwykłej rozmowy:

- W gruncie rzeczy nieśmiały chłopak. Miałem trochę podobnego kuzyna. W niezręcznych sytuacjach tacy wykłamują się głupio, bez najmniejszej szansy, że im ktoś uwierzy.

- Nie wygląda pociągająco ten pański James Bentley.

- O, na pewno. Nikomu nie mógłby się podobać. Ale mimo to nie chciałbym go oglądać na szubienicy.

- A sądzi pan, że do tego dojdzie?

- Nie widzę, dlaczego nie miałby zawisnąć. Adwokat może apelować... ale miałby do tego bardzo kruche podstawy... coś proceduralnego bez żadnej szansy na powodzenie.

- Dobrego miał adwokata?

- Przydzielili mu młodego Graybrooka na podstawie prawa do obrony przysługującego osobom niezamożnym. Powiedziałbym, że wywiązał się sumiennie i popisał, jak potrafił.

- A więc człowiek miał uczciwą rozprawę i został osądzony przez przysięgłych wybranych spośród współobywateli.

- Tak jest. Ława przysięgłych nie gorsza i nie lepsza od innych. Siedmiu mężczyzn, pięć kobiet, wszystko uczciwi, rozsądni ludzie. Sędzią był stary Stanisdale. Skrupulatnie uczciwy, żadnych uprzedzeń.

- A więc według angielskiego prawa James Bentley nie ma najmniej szych podstaw do narzekań.

- Jak go powieszą za coś, czego nie zrobił, będzie miał podstawy do narzekań!

- Bardzo słuszna uwaga.

- A wytoczona mu sprawa była moją sprawą, to ja zebrałem fakty i złożyłem je do kupy, i na podstawie tych dochodzeń i tych faktów został skazany. I mnie się to nie podoba, monsieur Poirot, nie podoba.

Herkules Poirot dłuższą chwilę patrzył na rumianą, wzburzoną twarz nadinspektora Spence'a.

- Eh bien - powiedział. - Co pan proponuje? Spence wyglądał na okrutnie zmieszanego.

- Przypuszczam, że świetnie pan sobie zdaje sprawę z tego, co teraz nastąpi. Sprawa Bentleya jest zamknięta. Ja zajmuję się już czymś innym, defraudacją. Muszę być wieczorem w Scotland Yardzie. Nie jestem wolnym człowiekiem,

- Ale ja... jestem?

Spence z zakłopotaniem skinął głową.

- Święta racja. Pomyśli pan, bezczelny facet. Ale nic innego nie przychodzi mi do głowy... żaden inny sposób. Zrobiłem w swoim czasie wszystko, co mogłem, zbadałem wszystkie możliwości. I do niczego nie doszedłem. I nie sądzę, żebym kiedyś doszedł. Ale kto wie, z panem może być inaczej. Pan, proszę mi wybaczyć, że to powiem, pan ma zabawny sposób patrzenia na sprawy. Może w tym wypadku tak trzeba na to spojrzeć. Bo jeżeli James Bentley jej nie zabił, zrobił to ktoś inny. Nie rąbnęła się w głowę sama. Może panu uda się znaleźć coś, co mnie umknęło. Nie ma powodu, dlaczego pan by nie mógł czegoś wskórać w tej sprawie. Z mojej strony to diablo bezczelne nawet coś takiego proponować. Ale trudno. Przychodzę do pana, bo to jedyne, co mi wpadło do głowy. Ale jeżeli nie chce pan sobie robić kłopotu, a i po co miałby pan to robić...

Poirot przerwał mu.

- O, ależ jest powód. Mam wolny czas... za dużo wolnego czasu. I zaintrygował mnie pan, owszem, bardzo mnie pan zaintrygował. To wyzwanie... dla moich szarych komórek. A poza tym chodzi mi o pana. Widzę pana w ogródku za pół roku, sadzi pan może te róże i sadzi je pan, nie czując się zadowolony jak należy, bo gdzieś tam w duchu ma pan niemiłe uczucie, wspomnienie, które pan chce zagłuszyć, a tego bym panu nie życzył, przyjacielu. I wreszcie... - Poirot wyprostował się w fotelu i energicznie pokiwał głową -chodzi o zasadę. Jeżeli ktoś nie popełnił zbrodni, nie powinien wisieć. - Przerwał i dodał: - Ale przypuśćmy, że w końcu ją zabił?

- Będę bardzo wdzięczny, jak zyskam pewność.

- I co dwie głowy, to nie jedna. Voila, wszystko jasne. Wchodzę do sprawy. Nie ma czasu do stracenia, to też jasne. Już i tak trop zwietrzał. Kiedy... pani McGinty została zabita?

- W zeszłym roku w listopadzie. Dwudziestego drugiego.

- Przejdźmy od razu do rzeczy.

- Mam notatki dotyczące tej sprawy, które panu przekażę.

- Dobrze. Na razie potrzebny nam sam jej zarys. Jeżeli nie James Bentley zabił panią McGinty, to kto?

Spence wzruszył ramionami i z ciężkim sercem wyznał:

- Tak jak ja to widzę, nikt inny.

- Ale tej odpowiedzi nie przyjmujemy. Otóż, skoro każde morderstwo musi mieć motyw, jaki w wypadku pani McGinty mógł być motyw? Zawiść, zemsta, zazdrość, strach, pieniądze? Weźmy ten ostatni i najprostszy'. Kto zyskał na jej śmierci?

- Nikt wiele nie zyskał. Miała dwieście funtów w Banku Oszczędnościowym. Dostaje je siostrzenica.

- Dwieście funtów to niewiele... ale w pewnych okolicznościach może wystarczyć. Weźmy więc pod uwagę siostrzenicę. Wybacz, przyjacielu, że idę twoim śladem. I ty, jak wiem, musiałeś brać to pod uwagę. Ale muszę przejść z panem drogę już przebytą.

Spence skinął potakująco wielką głowią.

- Braliśmy, oczywiście, pod uwagę siostrzenicę. Ma trzydzieści osiem lat, zamężna. Mąż zatrudniony w przemyśle budowlanym i dekoratorskim... malarz. Ma dobrą opinię, stałe zatrudnienie, bystry facet, nie żaden tam głupek. Siostrzenica jest przyzwoitą młodą kobietą, trochę gadatliwa, zdaje się, że była przywiązana do ciotki, ale bez przesady. Żadne z nich nie potrzebowało pilnie tych dwustu funtów, choć można powiedzieć, że się z nich ucieszyli.

- Co z domem, dostali dom?

- Był wynajęty. Oczywiście na mocy prawa ograniczeń wynajmu właściciel nie mógł starej wyrzucić. Ale teraz, kiedy nie żyje, nie sądzę, żeby siostrzenica mogła go przejąć... w każdym razie ona i mąż nie mają takich zamiarów. Mieszkają w niewielkim, nowoczesnym, wybudowanym przez radę miejską domku, z którego są strasznie dumni. - Spence westchnął. - Siostrzenicy z mężem przyjrzałem się dosyć dokładnie, najlepiej bodaj pasowali, jak się pan przekona. Ale nie było o co się zaczepić.

- Bien. Teraz pomówmy o samej pani McGinty. Niech mi ją pan opisze... i to nie tylko fizycznie, jeśli można.

Spence skrzywił się.

- Nie chce pan opinii policyjnej? No, sześćdziesiąt cztery lata. Wdowa. Mąż pracował w dziale tekstylnym u Hodgesa w Kilchester. Zmarł jakieś siedem lat temu. Zapalenie płuc. Od tego czasu pani McGinty co dzień chodziła sprzątać do różnych domów w okolicy. Broadhinny to małe osiedle, które się ostatnio stało dzielnicą rezydencyjną. Paru emerytów, jeden udziałowiec zakładów mechanicznych, lekarz - tego rodzaju ludzie. Całkiem wygodne połączenie autobusowe i kolejowe z Kilchester i Cullenquay, dosyć dużym, sądzę, że pan wie, ośrodkiem letniskowym, oddalonym tylko o osiem mil, ale samo Broadhinny jest całkiem ładne i wiejskie... jakieś ćwierć mili od głównej szosy Drymouth-Kilchester.

Poirot kiwnął głowią.

- Domek pani McGinty był jednym z czterech stanowiących właściwą wieś. Jest tam poczta i wiejski sklepik, a w innych domach mieszkają pracownicy rolni.

- I przyjęła lokatora?

- Tak. Zanim zmarł jej mąż, byli to letnicy, ale po jego śmierci wzięła stałego lokatora. James Bentley mieszkał u niej od paru miesięcy.

- Więc dochodzimy do... Jamesa Bentleya?

- Bentley pracował ostatnio u agenta mieszkaniowego w Kilchester. Przedtem mieszkał z matką w Cullenquay. Była osobą chorą, opiekował się nią i niewiele wychodził z domu. Potem zmarła, a z jej śmiercią wygasła dożywotnia renta. Sprzedał domek i znalazł pracę. To człowiek wykształcony, ale bez żadnego zawodu czy fachu i niesympatyczny w obcowaniu, jak mówiłem. Nie było mu łatwo coś znaleźć. Przyjęli go jednak w agencji Breather i Scuttle. Raczej drugorzędna firma. Nie przypuszczam, żeby był szczególnie dobrym pracownikiem i odnosił jakieś sukcesy. Redukowali personel i musiał odejść. Nie mógł znaleźć innej pracy, pieniądze mu się skończyły. Zwykle co miesiąc płacił pani McGinty za pokój. Dawała mu śniadania i kolacje i liczyła trzy funty tygodniowo, umiarkowana cena, zważywszy wszystko. Zalegał jej z zapłatą dwa miesiące i kończyły mu się zasoby. Nie miał innej pracy, a ona domagała się zwrotu długu.

- I wiedział, że pani McGinty ma w domu trzydzieści funtów? Ale, ale, dlaczego trzymała w domu trzydzieści funtów? Miała rachunek w Banku Oszczędności.

- Nie ufała rządowi. Mówiła, że mają już jej dwieście funtów i więcej nie dostaną. Będzie je trzymała tam, skąd w każdej chwili może wyjąć. Powiedziała to paru osobom. Leżały pod luźną deską podłogi w jej sypialni... miejscu jak najbardziej oczywistym. James Bentley przyznał, że wiedział o tym.

- Bardzo uprzejmie z jego strony. A czy ta siostrzenica z mężem też o tym wiedzieli?

- O, tak.

- Więc wracamy do pierwszego pytania. Jak umarła pani McGinty?

- Zginęła w nocy dwudziestego drugiego listopada. Lekarz policyjny określił czas śmierci na między siódmą a dziesiątą wieczorem. Zjadła kolację (śledzia i chleb z margaryną), a jak potwierdzają wszystkie zeznania, robiła to zazwyczaj około pół do siódmej. Na podstawie stopnia zaawansowania procesu trawienia określono, że została zabita około ósmej trzydzieści lub dziewiątej, jeśli oczywiście rzeczonej nocy spożyła kolację o zwykłej porze. James Bentley, gdyby wierzyć jego własnym zeznaniom, był tego wieczora na spacerze od siódmej piętnaście do mniej więcej dziewiątej. Na ogół co wieczór po zmroku wychodził na przechadzkę. Według tego, co mówi, wrócił do domu koło dziewiątej (miał własny klucz) i poszedł prosto na górę do siebie. Pani McGinty założyła w pokojach umywalki ze względu na letników. Jakieś pół godziny czytał, po czym poszedł spać. Nie słyszał i nie zauważył niczego niezwykłego. Nazajutrz rano zszedł na dół i zajrzał do kuchni, ale nie było w niej nikogo i ani śladu przygotowań do śniadania. Mówi, że trochę się zawahał, po czym zapukał do pani McGinty, ale nikt nie odpowiadał.

Pomyślał, że na pewno zaspała, ale nie chciał dalej pukać. Potem przyszedł piekarz i James Bentley jeszcze raz wszedł na górę i zapukał, a potem, jak już panu mówiłem, piekarz poszedł do sąsiadów i sprowadził niejaką panią Elliot, która w rezultacie znalazła ciało i omal nie zemdlała. Pani McGinty leżała na podłodze w bawialni. Uderzono ją w tył głowy czymś w rodzaju bardzo ostrego tasaka. Zginęła na miejscu. Szuflady były powysuwane i rzeczy porozrzucane, luźna deska w podłodze jej sypialni została wyrwana i schowek był pusty. Wszystkie okna zamknięte i zasłonięte okiennicami od środka. Żadnych śladów majstrowania przy zamkach i włamywania się od zewnątrz.

- A zatem - powiedział Poirot - albo musiał ją zabić James Bentley, albo sama wpuściła zabójcę, kiedy Bentleya nie było w domu?

- Właśnie. To n...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin