Karason-Einar-Wyspa-diabła.pdf

(1074 KB) Pobierz
Einar Kárason
WYSPA DIABŁA
Przekład: Jacek Godek
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
Historia ta jest prawdziwą,
choć wydarzenia i postaci zostały zmyślone
Dzieło to dedykuję przyjacielowi memu
Thorarinowi Oskarowi Thorarinsonowi
– Here is another fine mess you’ve
gotten me into, Aggi boy –
Światło w ciemności
W pierwsze święta Bożego Narodzenia w Starym Domu rodzinie puściły wszelkie
hamulce.
Do tej pory Święta kojarzy się co najwyżej z kilkoma świeczkami, partyjką kart i
dodatkowym
kawałkiem peklowanego salcesonu przy wieczerzy, gdzieś w jakiejś lepiance albo
wilgotnej norze; tak było zawsze, jak daleko sięgnąć pamięcią, wiek za wiekiem
przez ponad
tysiąc lat, od czasu, kiedy pierwszy osadnik zboczył z kursu i wylądował jako
rozbitek na tej
wyspie. To, że nestorka rodu, wróżka Karolina, miała gdzie mieszkać albo nie
umarła śmiercią
głodową podczas którejś z biegunowych zim, jakich Stwórca nie szczędził temu
krajowi,
było niewątpliwie zasługą jej szatańskich sztuczek i ciągłych targów ze
światowymi decydentami
różnego szczebla. Jeśli Boże Narodzenie miało być świętem radości z darów,
jakimi
obdarza nas życie, to dla Karoliny wróżki brzmiało to raczej jak kiepski żart.
Hahaha! Albo
Tomas, który utrzymywał rodzinę: od dawna miał w zwyczaju chlać w święta. To
była pozostałość
po wędrownym życiu z młodzieńczych lat, włóczędze po siedmiu morzach. Że nie
wspomnę, iż to właśnie na Boże Narodzenie samotność najbardziej daje się we
znaki tym,
którzy nie mają nikogo na świecie. No, może tylko podobnych samotników, których
właściciel
jednostki łaskaw był zatrudnić. Ale od czasu kiedy Tomas zszedł na ląd, a Lina
przestała
nawiedzać rynsztoki stołecznych ulic i pobrali się, każde Święta były zjawiskiem
dość kłopotliwym,
oboje bowiem byli dumni ponad miarę; miało być albo wszystko, albo nic; a w tej
ciemnej lepiance nigdy nic nie było, poza gromadką dzieci, które zresztą nie
całkiem do nich
należały. Dzieci odziedziczyła Lina po swojej siostrze, która nie będąc równie
biegłą w
sztuczkach nieczystych i dobijaniu targów z decydentami świata tego, pożegnała
ten padół
łez i smyków, którzy nie znali ojca. Spośród całej gromadki tylko jedno było
dzieckiem Liny.
Gogo. Ale ona przyszła na świat na długo zanim pojawił się Tommi.
Z tym, że to już dawno nie były dzieci. Dzieci, które teraz przynależały do
rodziny, były
dziećmi, które Gogo zdarzyło się powić z obcokrajowcami w ciągu minionych
szesnastu lat.
Przeżyła trójka. Mieszkały u Liny i Tommiego, których nazywały babcią i tatą.
Dolli, najstarsza,
była już damą i miała narzeczonego. Poza nią było dwóch chłopców: sam Baddi,
oczko
w głowie, jedenastoletni smyk, ciemny, żywy, o bystrym spojrzeniu – wszystkie
baby twierdziły,
że wyrośnie z niego wielki bawidamek – i Danni, dziewięcioletni samotnik o
gigantycznych
stopach. Wielu twierdziło, że to smutas. Częściej o Dannim mówiono Tamten.
– Jakie urodziwe dziecko z tego Baddiego – powiadali ludzie.
A ci, którzy lubili dzieci, dodawali po chwili milczenia:
– Tamten jest taki bardziej w sobie.
Lina i Tommi nigdy nie doczekali się wspólnych dzieci. Nie narzekali też na to,
że muszą
wychowywać potomstwo Gogo. Mogła więc ona nadal używać życia z obcokrajowcami.
Co
więcej, doszło do tego, że wyszła za jednego z nich, za syna najbogatszego
narodu świata.
Mniej by ją nie zadowoliło. Wiadomo. Bóg upodobał sobie Amerykanów, wszystko im
sprzyjało; tak wielka była przychylność Boża, że kiedy Gogo wyszła za jankesa, w
życiu Liny
i Tommiego zaczęło świecić łaskawsze słońce. Łaskawość polegała na tym, że
obchodzili
święta w nowym, własnym domu.
Wszyscy mieli na sobie eleganckie ubrania. Na stole pojawił się amerykański
indyk, a w
bawialni najpiękniejsze sztuczne drzewko w kraju – srebrnawe, przybrane
błyskotkami i włosiem
anielskim. Ozdoby choinkowe wniesiono do domu w kartonach, a prezenty wypełniały
każdy kąt. Dla Tommiego szczytem ziemskich marzeń była możliwość wypoczynku we
własnym
domu, w odświętnym ubraniu, z cygarem w ustach. Tak żyli możnowładcy, a Tommi
nim nie był i, jak sądził, nigdy nie miał zostać. Lecz tego wieczoru stary wilk
morski zasiadł
w fotelu w bawialni, przyodziany w nowy, ministerialny garnitur w brązowe prążki
i otworzył
prezent od swojej pasierbicy Gogo; paczka zawierała pudełko czarnych cygar.
Kiedy
Tommi zapalił pierwsze, doznał mrowienia z rozkoszy i pojął, co się dzieje.
Resztę wieczoru
siedział milczący, z głupawym uśmiechem na ustach i ćmił; dymu było tyle, że
prawie nie
było widać ścian. Jednak możnowładca wciąż zapalał nowe; pożerał dym, ba,
pożerał nawet
same cygara i kiedy w końcu podniósł się o północy, w oczach mu pociemniało i
ledwo udało
mu się doczołgać do łóżka, gdzie następne godziny przeleżał dygocąc z powodu
zatrucia nikotynowego.
Dolli również zległa chora w noc świąteczną, dostała straszliwych bólów żołądka,
lekarz twierdził, że z podniecenia dostała zatwardzenia. Damie przepisano olej
rycynowy.
Ależ się wstydziła! Stara Lina zawsze miała słabość do strojenia się w kolorowe
szmaty, choć materiały nie pozwalały na więcej, jak na owcze barwy. A teraz
dostała od Gogo
suknię w wielkie róże, naszyjnik z pereł i bransoletkę, co pozwoliło tej
realistce zatopić
się w świecie marzeń. Stała przed lustrem i widziała w nim królową Wiktorię w
pełnej gali.
Przymierzała coraz więcej ozdóbek, przyczepiała sobie bombki do uszu, złotymi
łańcuchami
opasywała głowę, przypinała do sukni gwiazdy betlejemskie i wielobarwne ptaki, a
kiedy
przybył lekarz do Dolli i zobaczył Karolinę, bał się przekroczyć próg. Sądził,
że jest ona jednym
z trzech króli. Chłopcy dostali rękawice bokserskie i im robiło się później, z
tym większą
zaciekłością walczyli. Nikt nie pamiętał o świeczkach, które tu i ówdzie płonęły
w bawialni,
toteż kiedy już wszyscy poszli spać, zajął się stolik, potem karton z kolorowymi
ozdobami z papieru, a bawialnię wypełnił ogień i dym. Całe szczęście, że Baddi
obudził się,
gdyż odczuł potrzebę skorzystania z klozetu. Zaalarmował babcię i tatę. Tommi
porwał spod
zlewu do połowy zapełnione wiadro na śmieci, nalał do niego zimnej wody z kranu
i chlusnął
zawartością w płomienie, po czym wybiegł, by znów napełnić wiadro. W tym czasie
Lina
wybiegła do pralni, gdzie w ogromnej balii moczyło się kilka fartuchów. Bez
problemu wparowała
z balią do bawialni i chlusnęła na źródło ognia, który zadławił się wśród syków
i kłębów
dymu. Później chłopcy mieli niejednokrotnie napełniać balię wodą i próbować ją
podnieść,
lecz ciężkie to było zadanie. Balia z wodą ważyła ponad sto kilo, przeto czymś
nadnaturalnym
było, iż Linie udało się ją ruszyć. Prosili staruszkę o powtórzenie tego
wyczynu,
lecz ona psioczyła i wzywała Jezusa. Nie chciała o tym słyszeć. Pytali więc
Tommiego, czy
to prawda, a on rozmarzony, gładził się po głowie i mówił:
– Taa, chłopie, wtedy nas uratowała. Chata spłonęłaby na popiół! – Z drugiej
jednak strony
Tommi nie lubił wracać do tego pamięcią: to wydarzenie wzbudzało w nim lęk przed
ciemnością.
Po tym zajściu nigdy nie zapalono w domu ani ogarka; świeczki były zabronione i
wyklęte,
uważano je za machiny piekielne. Kiedy później przychodzili domokrążcy
sprzedający
świece na cele dobroczynne dla wdów i sierot, i proponowali Linie swój towar, ta
wymyślała
filantropom od podpalaczy i kazała kamieniami gonić z osiedla.
Te święta były stracone; śmieci, rozmokłe pogorzelisko i błoto w bawialni, a
rodzina na
pół skacowana przez następne dni. Później nie wolno było wspominać tych zdarzeń;
od tego
czasu święta były najspokojniejszym okresem w roku, prawdziwym świętem pokoju i
radości.
Światłem w ciemności.
Światło w ciemności.
Stary Dom otaczały tylko baraki.
Światło...
...zapala się w ciemności, która czarną zasłoną spowija czas i zimną ziemię.
Wiatr wieje znad szczytów lodowca.
Fale oceanu z ciężkim łoskotem łamią się o brzeg.
I tam było światło: w oknach tego szarego domu, nazywanego Starym Domem od dnia,
w
którym wyrósł z błota.
Stary Dom tętnił życiem. Zapach jedzenia z kuchni. Ciepły blues w piecach.
Rodzina nie
czuła się zagrożona, bo traktowała cały świat jak własny dom; mknęła ogromnymi,
chromowanymi
skrzydlakami, uważanymi za największe osiągnięcie zachodniego przemysłu. Oni tu
w Starym Domu wsiadali do samolotów, tych wrzaskliwych, błyszczących ptaków
stalowych,
które pruły ciemność nad oceanem i docierały do innych świateł, które dawały
świadectwo
życia gdzieś tam, na równinach kontynentów. Oczywiście droga wiodła zawsze z
powrotem do Starego Domu, pełnego gwaru i muzyki: w kuchni mamrotano słowa wróżb
i
zaklęcia. W jednej z bawialni dźwięki akordeonu pląsały radosnego walca ponad
pachnącą
kawą. Ktoś bajdurzył łgarstwa zlęknionym głosem. Dzieci śpiewały, płakały i
śmiały się, a
wypomadowani twardziele w ciemnych okularach strzelali z palców w takt
dynamicznego
rock and rolla.
– Czyżby świat się kończył? – pytano.
Ale przynajmniej niektórzy umierali i pewnego ciemnego dnia Stary Dom został
wymazany.
Komuś udało się jednak uratować światło i unieść z sobą ze zgliszcz...
Dziwne. Co jest takiego dziwnego w tej rodzinie? Może sama królowa, wróżka
Karolina,
słynąca z dziwactwa jeszcze w latach, kiedy nawiedzała rynsztoki stołecznych
ulic i przeklinała
zlęknionych mieszkańców domów.
Wtedy była jeszcze ze swoją Gogo, jedynym dzieckiem, które powiła, z Gogo, która
położyła
podwaliny pod potęgę familii. Imperium! Gogo być może z wyglądu była podobna do
matki, lecz różniła się od większości mieszkańców tego ponurego miasta tym, że
zawsze się
uśmiechała i blaskiem swego szczęścia opromieniała otoczenie. Zaś wróżka
Karolina była
naprawdę zapiekła. Nigdy nie widziano, by się uśmiechała; była zrzędliwa i
złośliwa. Do
tego jeszcze uważano ją za wiedźmę. Z czarami, z cudem graniczyło to, że udawało
jej się
utrzymać przy życiu, samotnie wychowując dziecko po stracie rodziny – matki i
sióstr, które
pozostawiły w spadku tylko dzieci. Sama tedy włóczyła się z Gogo i osieroconymi
dzieciakami,
często głodna, bez grosza przy duszy, bez dachu nad głową, nawet wtedy, gdy
zaraza i
wściekła pogoda dziesiątkowały ludność kraju, a świat ogarnięty był wojenną
pożogą.
Kiedy rozpoczynają się dzieje rodziny? Może z chwilą narodzin Karoliny, bo była
najstarsza.
Jeśli w ogóle można mówić, że ktoś jest najstarszy w rodzinie; rodzice Karoliny
też mieli
swoje dzieje i swoich rodziców i tak dalej i dalej. Nie, rozsądniej chyba zacząć
opowieść w
dniu, w którym Lina wyszła za Tomasa, któremu także na tym świecie doskwierała
samotność,
lecz był lekkiego usposobienia, jak każdy, kto wiele lat pływał po siedmiu
morzach, nie
mając w zasadzie innego celu niż ten, by z dnia na dzień czuć się w życiu jak
najlepiej. Kiedy
Tommi zszedł na ląd, zaraz odcisnął swoje piętno na obliczu familii, ten znany
tancerz i zapaśnik.
Odnaleźli się nawzajem. On i kobieta, która cieszyła się tak zszarganą opinią,
że na-
tychmiast po ślubie Tommi stracił znakomitą posadę, jaką miał dotychczas:
subiekt w obuwniczym.
Wtedy to zaczął sprzedawać towar dla jakichś kupców, został komiwojażerem i
przemierzał
miasto ciągnąc wóz konny. Było to dość dziwne, ba, powszechnie uważano to za
idiotyzm.
Na początku sam Tommi uważał to za idiotyzm, a nie widząc wyjścia, dawał w
banię;
te pijackie wyprawy Tommiego były bardzo długie i barwne. Wtedy to wokół niego
zbierało
się stado wesołych kompanów, szli razem do domu, gdzie Lina witała ich
przekleństwami.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin