Kern Ludwik Jerzy - Proszę słonia.pdf
(
543 KB
)
Pobierz
LUDWIK JERZY KERN
PROSZĘ SŁONIA
1
Na imię ma Dominik i jest słoniem. Urodził się chyba jakieś sto lat temu. Takie
przynajmniej odnoszę wrażenie. Dominik nie posiada żadnego dowodu, więc
trudno mi dokładnie określić jego wiek. Czy to jest zresztą takie ważne? Normalnie
słonie rodzą się gdzieś w azjatyckiej dżungli albo w afrykańskim buszu. Musicie
wiedzieć bowiem, że znamy dwa gatunki słoni: słonie indyjskie, które mają wklęsłe
czoło i małe uszy, oraz słonie afrykańskie, które uszy mają ogromne, zwisające jak
u spaniela, a czoło wypukłe. No więc, jak już powiedziałem, te indyjskie rodzą się
najczęściej w dżungli, a te afrykańskie w buszu. Busz — to jest taka wielka
równina, pokryta gdzieniegdzie krzakami, zeschłymi trawami i karłowatymi
drzewami.
Często słoń jest wyższy od najwyższego drzewa w takim buszu. Oczywiście
dorosły słoń, bo małe słonie są, naturalnie, o wiele niższe.
Ale z Dominikiem było inaczej. Dominik nie urodził się ani w Indii, ani w
Afryce. Dominik urodził się w fabryce porcelany. Nigdy nie był mały ani duży. Od
razu był taki, jaki jest. A jest wielkości małej owieczki. I tak jak owieczka jest cały
biały.
Dawniej Dominika znało całe miasto. Bo zaraz po urodzeniu został
przywieziony do pewnego miasta i tam, w wielkiej aptece, która znajdowała się na
Rynku, a która nazywała się „Pod Słoniem”, ustawiono go na wystawie.
Z trąbą dumnie zadartą do góry stał na tej wystawie Dominik przez wiele, wiele
lat. W zimie bywało mu nieraz strasznie zimno, za to w lecie było mu prawie tak
ciepło, jak jego dalekim afrykańskim kuzynom. Patrząc sobie całymi dniami przez
szybę, poznał Dominik wszystkich mieszkańców miasta.
Wydawało mu się, że go lubili. Przechodząc uśmiechali się do niego, kiwali mu
rękami, a nawet robili perskie oko, co wcale nie jest rzeczą taką znowu łatwą.
Dzień za dniem upływał Dominikowi beztrosko i gdyby nie muchy, które mu
dokuczały czasami, Dominik byłby najszczęśliwszym słoniem pod słońcem.
Niestety, szczęście nie trwa wiecznie. Pewnego dnia nastąpiło coś okropnego, coś,
co zniszczyło szczęście Dominika. Nie był to ani pożar, ani powódź, ani trzęsienie
ziemi. Ani nawet nie kamień, który nagle wpadł przez szybę i najpierw rozbił ją, a
później Dominika. Nic podobnego, Dominikowi nic się nie stało. A jednak tragedia
jego była nieodwracalna.
Po prostu zmieniono nazwę apteki. Apteka przestała się nazywać „Pod
Słoniem”, a zaczęła się nazywać „Pod Lwem”. Zabrano Dominika z wystawy, a na
jego miejsce postawiono porcelanowego lwa, imieniem — o ile się nie mylę —
Kamil.
Ale to już nas nic nie obchodzi…
Dominik powędrował na strych.
W ciemnościach, wśród najrozmaitszych rupieci i szpargałów, w kurzu takim,
że aż oddychać było trudno, spędził Dominik wiele długich lat.
Od tego kurzu stawał się coraz bardziej szary, aż w końcu zrobił się zupełnie
czarny i trudno go nawet było zauważyć.
Prócz Dominika na strychu mieszkały jeszcze nietoperze, kawki, stado dzikich
gołębi i kilka sympatycznych myszek. Obok starego poprutego manekina stał
wielki wiklinowy kosz. W tym koszu znajdowały się różne, bardzo ciekawe książki.
Książki przez cały dzień spały, a kiedy przychodził wieczór, budziły się i zaczynały
na głos opowiadać to, co w każdej z nich było napisane.
Na strychu wtedy robiło się cicho i wszyscy z największym zainteresowaniem
słuchali opowieści książek. Każdy usadawiał się tak, żeby mu było najwygodniej.
Kawki siadały obok komina, bo tam im było najcieplej; gołębie przytulały się jeden
do drugiego i we wszystkich ciekawszych momentach trącały się
porozumiewawczo skrzydłami; myszki wystawiały łebki ze swych rodzinnych szpar
i dziur, a nietoperze zwisające z sufitu kręciły ze zdumienia swymi włochatymi
główkami.
Ale najbardziej zachłannie słuchał tych opowieści Dominik. Leżał sobie
nieruchomo na boku (bo tak go położono) w swym ciemnym, zakurzonym kącie i
nic, tylko słuchał, słuchał i słuchał. Właściwie to podobały mu się wszystkie
opowiadania, jakie by nie były, ale, między nami mówiąc, najbardziej lubił
opowiadania o zwierzętach, a już prawdziwą przyjemność sprawiały mu
opowiadania o słoniach. Jedna z książek, wyjątkowo gruba, taka, że pewnie miała
więcej niż tysiąc stron, była cała o zwierzętach, o ich życiu i zwyczajach. Na całe
szczęście ta właśnie książka była niesamowicie gadatliwa, zupełnie niby jakaś stara
plotkara. Skoro tylko zaczęła, potrafiła gadać całą noc bez przerwy!
Od niej właśnie Dominik dowiedział się najprzedziwniejszych rzeczy o
słoniach.
Przede wszystkim dowiedział się tego, co wy już wiecie: że słonie dzielą się na
indyjskie i afrykańskie. Dowiedział się o tych uszach i o czołach, i o tym, że
afrykański jest przeważnie trochę większy od indyjskiego i że indyjski daje się
oswajać, a afrykański nie. Ogromnie mu się zrobiło miło, kiedy usłyszał, że słonie
są największymi żyjącymi na świecie czworonogami.
Nie ma się czemu dziwić! Ostatecznie Dominik czuł się — słoniem.
Tak prawdę mówiąc, to reszta towarzystwa nie bardzo lubiła opowiadania o
słoniach. Gołębie chciały, żeby opowiadać ciągle o gołębiach, nietoperze chciały
słuchać tylko o nietoperzach, kawki o kawkach, a myszki o myszkach. Kiedy ta
gruba książka zabierała się do opowiadania o słoniach, gołębie, niezadowolone,
zaczynały gruchać, kawki skrzeczały po swojemu, nietoperze popiskiwały, a myszy
chrobotały, wygryzając ze złości dziury w podłodze. Biedny Dominik przez ten cały
hałas nie zawsze mógł wszystko dobrze usłyszeć. Ale tak już jest na świecie, myślał
sobie, że liliputy nie lubią, kiedy się przy nich wychwala olbrzymów. Sam nigdy nie
przeszkadzał, kiedy mówiono o innych zwierzętach, słuchał cierpliwie, ponieważ
wiedział, że wszystko w życiu może się przydać, a jeśli nie chciało mu się słuchać,
to spał. Nie odezwał się nigdy ani jednym słowem i wszystkie antysłoniowe
wystąpienia znosił z największą godnością.
Nikt nie jest w stanie powiedzieć, jak długo to wszystko trwało. Mijały dni i
noce, lata i zimy, jesienie i wiosny, a na strychu nic się nie zmieniało.
Rzadko kiedy tylko ktoś wpadał na chwilę, przynosił stary materac albo
niemodne żelazne łóżko, opierał je o ścianę i prędko uciekał, cały oblepiony
pajęczynami.
Pewnego dnia przyszedł na strych Pinio. Pinio naprawdę nazywał się Piotruś,
ale w domu od małego wołali na niego Pinio i tak już zostało na zawsze. Pinio był
wesoły, miał zadarty jak Tadeusz Kościuszko nos i kilka piegów. Tych piegów w
lecie było zawsze więcej niż w zimie.
Pinio łaził po strychu, zaglądał do wszystkich zakamarków, grzebał w koszu z
książkami, aż wreszcie nadepnął niechcący na Dominika, którego prawie nie było
widać pod warstwą kurzu. Pinio jednak miał dobre oczy.
Spojrzał pod nogi i wtedy zamajaczył mu jakiś kształt. Sięgnął ręką i trafił na
trąbę Dominika. Dotknął jej — a wtedy spod warstwy kurzu błysnęła biel
porcelany.
— Coś dziwnego! — powiedział głośno. — Co też to może być?
Szybko, jakąś pierwszą lepszą szmatą, wytarł kurz z Dominika i ze zdumieniem
szepnął:
— Słoń! To jest słoń. Śliczny, porcelanowy słoń!
Natychmiast pobiegł na dół do ojca, który akurat czytał gazetę.
— Na strychu jest słoń — powiedział.
— Co takiego? — spytał ojciec, nie odrywając wzroku od gazety.
— Słoń, śliczny biały słoń!
— No i co z tego?
— Niiic — powiedział Pinio. — Może bym mógł sobie go zabrać?
— Dokąd?
— Do mojego pokoju.
— A weź sobie, tylko daj mi święty spokój! — zniecierpliwił się ojciec.
Tego samego dnia Pinio zniósł Dominika na dół. Najpierw zaniósł go do
łazienki i tam wymył go porządnie wodą z mydłem, a potem zabrał do swojego
pokoju i postawił na półce z książkami; dokładnie: na przedostatniej półce od góry,
która była przeznaczona na najwyższe książki. Ponieważ tych najwyższych książek
było zaledwie kilka, na półce znalazło się jeszcze dość miejsca dla Dominika. Na
wysokość, mimo zadartej w górę trąby, Dominik też się idealnie mieścił, a nawet
miał nad sobą parę centymetrów wolnej przestrzeni pomiędzy końcem trąby a
ostatnią półką.
„Nie mogłem lepiej trafić — powiedział sobie Dominik, kiedy już jako tako
oswoił się z nowym miejscem. — Całkiem tu przyjemnie, ciepło, czysto i w dodatku
książki pod ręką…”
Tak właśnie powiedział: „pod ręką”, mimo że jako słoń powinien określić to
inaczej: „pod trąbą”. Ale Dominik był na tyle inteligentnym i oczytanym, a
właściwie mówiąc — osłuchanym słoniem, że zdawał sobie doskonale sprawę z
tego, iż wyrażenie: „pod trąbą” może brzmieć nieco lekceważąco.
A na coś takiego w odniesieniu do książek, którym przecież tak wiele
zawdzięczał, Dominik nie pozwoliłby sobie za żadne skarby!
— Teraz słoń będzie tutaj stał, proszę słonia — oznajmił Pinio. — Musisz być
grzeczny, mój słoniu, cicho się zachowywać, kiedy odrabiam lekcje, a jak już
skończę odrabiać, to wtedy dopiero będziemy mogli się bawić, chcesz?
— Chcę — powiedział Dominik, ale tak jakoś dziwnie cicho, że Pinio absolutnie
nic nie usłyszał. Zresztą może Dominikowi się tylko zdawało, że powiedział:
„chcę”, a w rzeczywistości nie wydał z siebie najmniejszego dźwięku.
W każdym razie Dominik chciał powiedzieć: „chcę”, mogę was o tym zapewnić.
— Będę ci opowiadał różne historie — ciągnął dalej Pinio. — Będę ci opowiadał,
co się dzieje w szkole, w mieście, na wycieczkach i w ogóle będę ci opowiadał
wszystko!
„Znakomicie — pomyślał Dominik. — Strasznie lubię słuchać, jak ktoś
opowiada”.
— Opowiem ci wszystko o mamusi, o tatusiu, o babci i o dziadku. I o moim
bracie, którego tutaj teraz nie ma, bo wyjechał i uczy się, żeby zostać inżynierem, i
o mojej siostrze, która jest artystką w jednym teatrze i która czasem do nas
przychodzi. Jak tylko przyjdzie, to cię zaraz z nią poznam.
„Nie znam jeszcze ani jednej artystki — pomyślał Dominik. — Ale nie szkodzi,
Plik z chomika:
Little_Wing
Inne pliki z tego folderu:
Лисичка та журавель = Lisica i żuraw(1).pdf
(14064 KB)
Сорока-білобока = Sroka białoboka(1).pdf
(8754 KB)
Kiedy zwierzęta umiały mówić. Bajki o zwierzętach_1990 [Iwan Franko](1).pdf
(83452 KB)
Два півники = Dwa koguty(1).pdf
(9087 KB)
Kot i kogut Ukraińska bajka ludowa (1986)(1).pdf
(75569 KB)
Inne foldery tego chomika:
Bajki Wedla
Baltazar Gąbka
Dla najmłodszych
Doktor Dolittle
Etnografia - bajki i podania regionalne, wierzenia
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin