Rozdarte serca - Rankin Ian.pdf

(1151 KB) Pobierz
CZĘŚĆ PIERWSZA
1
Zostało jej trochę ponad trzy godziny życia, a ja sączyłem sok
grejpfrutowy z tonikiem w hotelowym barze.
– Wiesz, jak to teraz jest – powiedziałem. – Tylko najtwardszym się
udaje. Nie ma miejsca dla tych, którzy mają rozdarte serca.
Towarzyszył mi biznesmen. On też przeżył huśtawkę lat
osiemdziesiątych i pokiwał głową zadzierzyście, na ile pozwalała mu
trzymana whisky.
– Jak ktoś ma rozdarte serce, to niech się szybko wyleczy –
zawyrokował – a nie pcha się do biznesu.
– Wypiję za to – odparłem, chociaż oczywiście w moim fachu
rozdarte serca to właśnie jest interes.
Trochę wcześniej Gerry zapytał mnie, z czego żyję, a ja mu
odpowiedziałem, że z importu i eksportu. Potem zadałem mu to samo
pytanie. Bo widzicie, raz się poślizgnąłem. Wymyśliłem sobie zawód tylko
po to, by okazało się, że facet, z którym piję, pracuje w tej samej sferze.
Niedobrze. Teraz jestem lepszy, ostrożniejszy i w dniu ataku nie piję. Ani
kropli. Już nie. Rozeszło się, że popełniam błędy. Oczywiście to bzdury, ale
czasami takie plotki się pojawiają. Nie mogę przecież zamieścić sprostowania
w gazecie. Ale wiedziałem, że kilka czystych trafień jawnie zada kłam akurat
temu małemu pomówieniu.
Jednak z drugiej strony dzisiejsze zadanie to nic wielkiego; podano
mi je jak na tacy. Wiedziałem, gdzie ona będzie i co będzie robić. Nie
wiedziałem tylko, jak wygląda. Przekazano mi szczegółowo, co będzie miała
na sobie. Dobrze ją teraz znałem. Nie będę musiał się napracować przy tej
okazji, ale przyszli pracodawcy nie muszą o tym wiedzieć. Zobaczą jedynie
tabelę wyników. Proste, będę brał wszystkie łatwe cele.
– Cóż więc kupujesz i sprzedajesz, Mark? – zapytał Gerry.
Nazywam się tutaj Mark Wesley. Jestem Anglikiem. Gerry też, ale
jako światowi biznesmeni zapożyczamy amerykański akcent, ten będący
lingua franca
biznesu. Po cichu zazdrościmy go przecież naszym
amerykańskim kuzynom.
– Wszystko, co się nadarzy, Gerry – odparłem.
– Podzielam to. – Gerry wzniósł toast whisky. Była trzecia po
południu czasu lokalnego. Whisky sprzedawano po sześć funtów za miarkę,
niewiele drożej od mojego napoju. Pijałem w hotelowych barach w całym
zachodnim świecie. Tak samo mrocznych nawet za dnia, z talami samymi
butelkami za wypolerowanym barem, z tym samym barmanem w liberii
nalewającym z nich. To podobieństwo niesie mi pocieszenie. Nie chcę
chodzić w obce miejsca, gdzie nie można się skupić, gdzie nie ma o co się
zahaczyć. Nie cierpiałem Egiptu: nawet znaki handlowe Coca-Coli były
napisane po arabsku i wszystkie liczebniki były obce, do tego każdy miał nie
takie ubranie, jak trzeba. Nienawidzę krajów Trzeciego Świata; nie będę tam
przeprowadzał ataków, chyba że pieniądze wydadzą się interesujące. Lubię
być tam, gdzie są czyste szpitale z zapleczem, suche prześcieradła na łóżku,
uśmiechnięte buzie, no i mówi się po angielsku.
– Cóż, Gerry – rzuciłem – miło się z tobą rozmawiało.
– Mnie również, Mark. – Otworzył portfel i wydobył wizytówkę. –
Proszę, na wszelki wypadek.
Przyjrzałem się jej. Gerald Flitch, strateg d/s marketingu. Była nazwa
firmy, telefon, faks i adres w Liverpoolu. Schowałem wizytówkę do kieszeni
i poklepałem marynarkę.
– Przepraszam, ale nie mogę się odwzajemnić. Nie mam przy sobie
wizytówek.
– W porządku, to nic.
– Ale ja stawiam drinki.
– Hm, no nie wiem...
– Gerry, naprawdę miło mi będzie. – Barman podał mi rachunek, a ja
podpisałem go, dodając numer pokoju. – W końcu nigdy nie wiadomo, kiedy
będę potrzebował przysługi.
Gerry skinął głową.
– W interesach potrzeba przyjaciół. Twarzy, której możesz zaufać.
– To prawda, Gerry, w naszym fachu głównie chodzi o zaufanie.
Oczywiście, jak widać, byłem w nastroju do filozofowania.
Z powrotem w swoim pokoju zawiesiłem na klamce kartkę z
napisem: NIE PRZESZKADZAĆ, zamknąłem drzwi na klucz i podparłem
klamkę krzesłem. Łóżko było już pościelone, ręczniki w łazience zmienione,
ale ostrożności nigdy nie za wiele. Sprzątaczka mogła i tak zajrzeć. Obsługa
zawsze pukała, a potem nie czekając na reakcję, otwierała drzwi.
Wyciągnąłem walizkę z dna szafy i położyłem na łóżku, potem
sprawdziłem małą pieczęć z taśmy klejącej. Była nadal nietknięta. Przeciąłem
ją paznokciem i otworzyłem walizkę kluczem. Wyjąłem kilka koszul i T-
shirtów, aż trafiłem na granatowy prochowiec. Wydobyłem go i położyłem
na łóżku. Potem, zanim przeszedłem do dalszych czynności, założyłem
skórzane rękawiczki do jazdy samochodem. Już w rękawiczkach rozłożyłem
prochowiec. W środku, zawinięty w folię, spoczywał mój karabin.
Ostrożności nigdy nazbyt wiele, a obojętnie jak bardzo uważasz,
zawsze zostawisz ślady. Staram się śledzić najnowsze osiągnięcia
kryminalistyki i wiem, że wszyscy zostawiamy jakieś ślady, gdziekolwiek
jesteśmy: włókna, włosy, odciski palców, tłuste maźnięcia palcem lub otarcie
ramieniem. W dzisiejszych czasach można zidentyfikować DNA po jednym
włosie. Dlatego karabin zawinięty był w folię: zostawiała mniej śladów niż
tkanina.
Broń była piękna. Wyczyściłem ją starannie w sklepie u Maxa, potem
sprawdziłem identyfikatory i inne znaki szczególne. Max radzi sobie z
usuwaniem numerów seryjnych, ale zawsze wolę mieć pewność. Spędziłem
trochę czasu z karabinem, poznawałem go, jego ciężar, pewne słabe strony.
Ćwiczyłem przez kilka dni, uważając, aby pozbyć się wszystkich
wystrzelonych kul i łusek, żeby nikt nie mógł namierzyć broni za ich
pomocą. Każda broń zostawia szczególny i unikalny ślad. Z początku też w
to nie wierzyłem, ale najwyraźniej taka jest prawda.
Amunicja zawsze stanowiła problem. Nie chcę się nią szczególnie
kłopotać. Każdy nabój ma wybity znak identyfikacyjny. Próbowałem je
spiłować z kilku naboi i w zasadzie nie wpływało to na dokładność strzału.
Lecz tego dnia wszystko musi iść idealnie. Zapytałem więc Maxa i
dowiedziałem się, że kule mogłyby zostać skojarzone z kontyngentem
towarzyszącym oddziałom Brytyjskiej Armii w Kuwejcie podczas wojny w
Zatoce. (Nie zapytałem, jak Max wszedł w ich posiadanie; prawdopodobnie
w ten sam sposób, jak i karabin). Wiem, że niektórzy snajperzy lubią sami
robić sobie amunicję. Dzięki temu mogą być jej pewni. Jednak ja nie mam
uzdolnień w tym zakresie i nie wiem, czy to ma znaczenie. Max czasami
robił dla mnie amunicję, ale teraz nie miał już tak dobrych oczu.
Amunicja była kalibru 338 lapua magnum. Pełnopłaszczowa, jak to
przeważnie bywa z wojskowym wyposażeniem, bo zgodnie z Konwencją
Genewską wymagany jest najbardziej „humanitarny" typ pocisku.
Hm, nie jestem zwierzęciem, nie zamierzałem przeciwstawiać się
wymogom Konwencji.
Max w swojej ofercie miał spory wybór broni. Dlatego korzystam z
jego usług. Nie zadaje zbyt wielu pytań i ma znakomite zaplecze. A fakt, że
mieszka na wygwizdowie, stanowi dodatkowy atut. Jest jeszcze Belinda, jego
córka, która sama w sobie jest premią. Zawsze przywożę jej prezent, jeżeli
gdzieś wyjeżdżam. Nie żebym... no, wiecie, nie w obecności Maxa. Bardzo
jest wobec niej opiekuńczy, a ona w stosunku do niego. Przypominają mi
Piękną i Bestię. Bel ma krótkie, jasne włosy, oczy lekko ukośne, jak u kota, i
długi prosty nos. Twarz wygląda jak wypolerowana. Max, z drugiej strony,
od lat zmaga się z rakiem. Stracił jedną czwartą twarzy i prawą stronę, od oka
do górnej wargi, ma przykrytą białą, plastikową protezą. Czasami Bel
nazywa go Upiorem z Opery. Znosi to z jej strony. Od nikogo innego by tego
nie wysłuchiwał.
Chyba dlatego zawsze jest zadowolony, widząc mnie. Nie chodzi o to,
że przynoszę gotówkę i czegoś potrzebuję, ale nie widuje specjalnie wielu
ludzi. Spędza cały dzień w warsztacie, czyści, piłuje i poleruje broń. Spędza
tam też niejedną noc.
Miał remingtona 700 typu „Varmint", zaopatrzonego w lunetę
redfielda. Amerykańscy marines używają tej militarnej wersji sztucera jako
karabinów snajperskich. Korzystałem z niej wcześniej i nic złego nie mogę
powiedzieć. Jednak ciekawszy był karabin snajperski sterlinga. Większość
znajomych uważa, że w Dagenham wytwarza się tylko samochody, ale tam
właśnie produkowano sterlingi. Były przyjazne użytkownikowi, począwszy
od podpórki na policzek po rowkowany odbojnik. Można było go
zamontować na dowolnej podstawie, założyć jakikolwiek celownik albo
noktowizor. Przyznaję, kuszące.
Były też inne. Max nie posiadał ich, ale wiedział, gdzie je dostać:
L39A1, brzydki mauser SP11, fusil model 1 typ A. Zdecydowałem się na
brytyjski; mogę uchodzić za sentymentalnego. Ostatecznie Max wręczył mi
karabin, o którym obaj wiedzieliśmy, że na niego się zdecyduję: model PM.
Producent, Accuracy International, nazwał go PM. Nie wiem, co
oznaczają litery, może
post mortem.
Lecz brytyjska armia zna go pod nazwą
sniper rifle L96A1. Przyznacie, można sobie język połamać, dlatego razem z
Maxem nazywamy go P M . Jest ich kilka wersji i Max proponował super
magnum (stąd amunicja kaliber 338 lapua magnum). Sam karabin nie
zasługuje na miano pięknego, a kiedy rozpakowałem go w hotelu, wyglądał
jeszcze gorzej, bo na oryginalny kamuflaż nałożyłem swój własny.
PM jest oliwkowo zielony; dobre, kiedy ukrywasz się między
Zgłoś jeśli naruszono regulamin