Chmielewska Joanna - Przygody Joanny 24 Krętka blada.txt

(500 KB) Pobierz
Chmielewska Joanna - Przygody Joanny 24 Krętka blada

WARSZAWA 2006
Redaktor: Anna Pawlowicz Korekta: Julka Jaske Projekt okładki: Maciej Sadowski Typografia: Piotr Sztandar-Sztanderski
© Copyright for text by Joanna Chmielewska, Warszawa 2006
© Copyright for cover by Maciej Sadowski, Warszawa 2006
© Copyright for the Polish edition by Kobra Media Sp. z o.o., Warszawa 2006
ISBN 83-88791-68-0


Czarne BMW nie zwolniło na widok lizaka i robiło takie wrażenie, jakby w ogóle nie zamierzało się zatrzymać. Sytuacja na szosie jednakże wytworzyła się korzystna dla drogówki. Mały fiat, jadący za ciężarówką, zdecydował się ją wyprzedzić i zjechał na lewy pas, blokując drogę, a sama ciężarówka też zamrugała lewym światłem. BMW musiało gwałtownie zwolnić, zarzuciło, zjechało na pobocze i zatrzymało się, gniotąc prawy przedni błotnik na słupku drogowym.
Gliny w dziesięć sekund znalazły się obok.
Kierowca odmówił dmuchania w balonik, ale atmosfera w wozie wskazywała na nadużycie. Wszyscy byli grzeczni dla siebie wzajemnie wręcz do obrzydliwości. Dokumentem, jaki przeszedł z rąk do rąk, okazała się karta rejestracyjna w okładkach, z których delikatnie wystawały dwa banknoty po sto dolarów sztuka. Sierżant przy okienku samochodu, załatwiający sprawę poniekąd w cztery oczy, wziął.
Towarzyszący mu młody kapral, nieświadom transakcji, zdumiał się, widząc, iż BMW odrywa się od słupka i odjeżdża.
—Dlaczego? — spytał z oburzeniem. — Na bani był, szybkość przekroczył o czterdzieści, próba ucieczki...
— Zamknij dziób — poprosił sierżant łagodnie, wracając do samochodu.
Wsiedli obaj, kapral zaniemiały z oburzenia, kierowca popatrzył z zainteresowaniem, sierżant westchnął i pokazał banknoty.
— Trzeba, wymienić, bo inaczej na trzy nie podzielimy. Po służbie, w cywilu.
— No wiesz...! — zatchnął się kapral ze zgorszeniem.
— Nie kłap mi tu paszczęką. Lepiej pogłówkuj. Jak on nam daje tyle, to ile da wyżej? Myślisz, że mu coś zrobią? A z jakiej racji prokurator ma brać, a my nie?
— Zabije kogo...!
— Może nie zdąży. Spojrzałem na adres, tu blisko jedzie, do Kołakowa, to zaraz za Radzyminem.
—Ale błotnik klepał będzie za darmo — zauważył kierowca filozoficznie. — Na autocasco. Wyrówna mu się.
— I tak by klepał za darmo, a co nasze, to nasze.
— Ale jednak... — wymamrotał kapral z uporem.
— Ty, Bubel, za co ty właściwie z nami jeździsz? — zainteresował się nagle kierowca. — Miałem od razu zapytać, ale zapomniałem. O co biega?
— Za karę — mruknął z goryczą kapral.
— Fakt — przyświadczył sierżant pobłażliwie. — Przenieśli go, bo młody i głupi. Nie tych doprowadził co trzeba, a potem się jeszcze mądrzył, więc mu przyłożyli brutalne traktowanie. I co, degradacja, a już miał, sirota, gwiazdki.
— Cholera. Z nami, znaczy, ma nabrać rozumu?
— Na to patrzy. Może mu się nawet opłaci. Kapral milczał ponuro. Upór w nim kamieniał, ale
rozumu nabierał dostatecznie szybko, żeby przestać
gadać. Była to dopiero jego trzecia służba na szosie, dwie poprzednie nie dostarczyły tak upojnych wrażeń.
— No dobra, do roboty! — zarządził sierżant i wysiadł.
Następne doświadczenie chwilowego kaprala okazało się jeszcze gorsze.
Patrolowali tę samą trasę o świcie tak wczesnym, że ruch na szosie dopiero się zaczynał. Zaczaili się zaraz za Strugą, terenem, bądź co bądź, nieźle zabudowanym. Radar pokazał co trzeba, dwa samochody leciały, nie zwalniając, i kapral wyszedł z lizakiem, narażając się na przejechanie. Nie został jednakże przejechany, chociaż niewiele brakowało, pierwszy samochód zatrzymał się, tuż za nim zatrzymał się i drugi, chociaż mógł przelecieć. Z tego drugiego wysiadło dwóch panów, w pierwszym jechało także dwóch, mieli zatem przewagę liczebną. Pokazywania dokumentów odmówili stanowczo, dokonali za to prezentacji broni palnej, zaopatrzonej w tłumiki.
Kierowca pierwszego wozu też zdążył wysiąść. W jednej ręce trzymał spluwę, a w drugiej plik banknotów.
— Żonę i dzieci pewnie masz — rzekł do sierżanta miłym głosem. — I numer widzę napierśny. A strielać tobie nie wolno. I wybór masz.
— A pisz sobie, pisz — powiedział równocześnie jego pasażer do kaprala, z zaciętością notującego numery rejestracyjne.
Sierżant nie odezwał się ani słowem. Wyjął z ręki kierowcy plik banknotów, odwrócił się do niego tyłem i ruszył do radiowozu. Kierowca radiowozu odetchnął nieznacznie, bo przestało go coś uciskać za uchem.
— Rąbnęliby nas, jak w mordę strzelił — powiedział zdławionym nieco głosem, kiedy koledzy znaleźli się obok niego. — Tak patrzyłem, czy się czasem nie wygłupisz.
— Mercedes i volkswagen — odparł starszy sierżant z goryczą. — Kradzione, do Ruskich lecą, pewno z Niemiec. Zawiadomimy tych tam dalej, ale wątpię, czy ich tkną. Przejadą, chyba że na granicy ich dorwą.
— Żonę i dzieci to ma prawie każdy...
— Ja nie — oznajmił kapral ze złością.
— Masz mamusię. Pewno się zmartwi, jakby co. Kapral wzruszył ramionami, zgrzytnął zębami
i prychnął. Kierowca odzyskał już równowagę.
— Ruska mafia — zaopiniował. — A już ich trochę przerzedzili i proszę! Jeszcze się snują.
— Teraz jakoś mniej hurtowo — stwierdził sierżant. — I jakby mniej jawnie, za to idą na ostre. Ci chyba z tych, co mają duże plecy, póki żywi, wyjdą ze wszystkiego.
— Ile dali?
Sierżant spojrzał na plik banknotów, wciąż trzymany w ręce. Przeliczył je i rozdzielił od razu.
— Nieźle — pochwalił z przekąsem kierowca. — Premia za nawalankę. Mają psychologiczne podejście, to im trzeba przyznać, ale, jak Boga kocham, wolałbym chyba zostać uczciwym człowiekiem.
—  Też bym wolał, ale jeszcze więcej wolę być żywy. Schowaj to, gówniarzu, może ci się kiedyś do czego przyda. Takie życie teraz mamy, nie ty kodeks pisałeś i nie ty robiłeś za partyjną wesz. Ich dzieci rządzą, parszywa skurwysynów niedola...
Zgromiony, a zarazem pocieszony wzniosłymi słowy, kapral zacisnął szczęki i schował pieniądze. Bunt w nim narastał.
Samochody, przejeżdżające z rosnącą częstotliwością, trzymały się przepisów pazurami i zębami, przez chwilę zatem nie było co robić. Wszyscy trzej wiedzieli doskonale, że kierowcy z drugiej strony ostrzegają nadjeżdżających światłami, będzie zatem trochę spokoju.
— Ty, Bubel, dlaczego właściwie nazywają cię Bubel? — z zaciekawieniem spytał kierowca. — Wcale mi na bubla nie wyglądasz. W czym dzieło?
— A, cholera — odparł z zakłopotaniem kapral i jakby nieco zmiękł w sobie. — To moja matka...
— Jak masz na imię naprawdę? Bo od początku słyszę Bubel i Bubel.
— Robert.
— Jego matka u nas pracowała w księgowości — wtrącił się sierżant. — A on do niej czasem przychodził. Różnie do niego mówiła, ale przeważnie Bubel, z Bobka tak jej wyszło, z Bobusia, z Bubka, Bubel się najdłużej utrzymał. Wszyscy ją lubili, dzieciaka też, no i tak jakoś po niej powtarzali. Jak przyszedł po szkole, ktoś tam od razu krzyknął: „Cześć, Bubel!" i już mu zostało. Może to i lepiej, podkomisarza Bubla mogli sobie szukać...
— A szukali?
— A jak? Może i przez to szukanie do nas przeszedł. Lepiej było cicho przyschnąć...
— Żeby policja miała się ukrywać przed bandziorami, to już szczyt wszystkiego! — westchnął smętnie kierowca.
Obecny kapral Robert Górski, nieoficjalnie Bubel, miał dwadzieścia cztery lata, za sobą zaś maturę, szkołę policyjną, prawie dwa lata służby, tyleż samo zaocznych studiów prawniczych i szarżę podporucznika. W czasie owych lat służby pracował w wydzia-
le przestępstw gospodarczych, a degradację zyskał za upór w kwestii przyskrzynienia szajki oszustów na wysokim szczeblu. Z niewiadomych powodów nie spodobały mu się machloje bankowe, polegające na udzielaniu pożyczek osobom wysoce niepewnym, bez żadnego zabezpieczenia. Długów osoby nie płaciły i nie było sposobu niczego z nich ściągnąć, aczkolwiek jawnie pławiły się w dobrobycie. Podkomisarz Górski się zaciął, dowody przestępstwa zgromadził, sprawców czynu podał prokuraturze na półmisku i jeszcze zrobił awanturę, kiedy po godzinie miłej pogawędki z prokuratorem wyszli krokiem swobodnym i z przyjemnym uśmiechem na ustach, bez żadnych dalszych konsekwencji. Okazał się tak potwornie kłopotliwy, że należało się go pozbyć chociaż na trochę. Szaleniec zwyczajny, którego życie może nieco utemperuje.
W głębi duszy trwał przy swoim, tyle że teraz postanowił zachować ostrożność. Nie był debilem. Od początku zdawał sobie sprawę z rozwoju przestępczości osobliwego gatunku, szalejącej w kraju, ale nie spodziewał się aż takich jej rozmiarów i na chwilę stracił rozum. Pasje wzięły górę. Zaćma z oczu spadła mu całkowicie, kiedy znalazł się na szosie z lizakiem w ręku.
Ruska mafia samochodowa dogodziła mu ostatecznie, przełamał się w sobie i zaczął myśleć intensywniej.
„Gwałt niech się gwałtem odciska" — tkwiło mu w głowie, bo Mickiewicza w szkole przerabiał. „Gwałt niech się gwałtem odciska" śniło mu się i skakało po ścianach. „Terror indywidualny nie daje pożądanych rezultatów" — to było drugie twierdzenie, z którym nie zgadzał się od początku, bo histo-
— 10 —
rii też się uczył porządnie. Wolał ten gwałt i wierzył w wieszcza.
Kolega z tej samej ławki, a nawet więcej niż kolega, przyjaciel, niejaki Duduś, poszedł po maturze na historię i prezentował podobne poglądy. Nie zerwali kontaktów. Obaj razem, dość rzadko, ale wytrwale, toczyli ze sobą zawzięte dyskusje, dusząc w kołysce niektóre postaci historyczne, mężów stanu, wodzów, królów, nie cofając się nawet przed dostojnikami kościelnymi.
Najbardziej kłócili się o Marię Antoninę, Duduś bowiem twierdził, że i bez niej Rewolucja Francuska też by wybuchła, a Bubel upierał się, że nie. Duduś przez te dyskusje zyskiwał wszechstronność w zawodzie wyuczonym, Bubel zaś coraz bardziej utwierdzał się w mniemaniu, iż historię tworzą jednostki.
Mafia pruszkowska rozłożyła mu się w oczach przez zwyczajne usunięcie dwóch osób. I cześć, koniec pieśni, z miejsca wyszła na prowadzenie mafia wołomińska. Nie zajmował się nią chwilowo,...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin