Chmielewska Joanna - Przygody Joanny 11 Wyścigi.txt

(463 KB) Pobierz
JOANNA CHMIELEWSKA


Przygody Joanny 11 WYCIGI

Motto:
Życie bez namiętnoci
jest nic nie warte.

Wszystko w tym utworze jest, oczywicie, wyssane z palca, a jakakolwiek zbieżnoć z rzeczywistociš powstała najzupełniej przypadkowo.
Znawców tematu uprzejmie informuję, że imiona koni pozwoliłam sobie w pewnym stopniu wymylać i przeglšdanie starych programów nie ma żadnego sensu.
Z poważaniem
autorka

Miecio ględził brednie straszliwe.
- Mieciu, przestań - poprosiłam grzecznie. - Bo cię gwizdnę w to głupie ucho i zrobię ci co złego. Nie mogę tego słuchać!
Jurek, mój powinowaty, odwrócił się w fotelu przede mnš.
- Ty, słuchaj, czy on jest normalny? - spytał podejrzliwym szeptem.
- Kto?
- Ten. No, ten. Co tu siedział...
Miecio oddalał się włanie, radonie chichoczšc.
- Nie - powiedziałam stanowczo. - To znaczy w życiu prywatnym owszem, ale tu go opada aberracja umysłowa. Słyszałe przecież.
Jurek pokręcił głowš ze zgorszeniem i zarazem podziwem, widocznie rozmiar mieciowej aberracji wydał mu się imponujšcy, po czym odwrócił się ku szybie. Pan Marian wylał herbatę częciowo sobie na buty, a częciowo na program i lornetkę i natrętnie domagał się cierki. Przyszła pani Jadzia i wytarła parapet, wyrażajšc mu pobłażliwe współczucie.
Siedziałam na swoim miejscu zła jak piorun i usiłowałam wzbudzić w sobie chociaż odrobinę chęci działania. Powinnam ić do dyrektora i powiedzieć mu, co widziałam, i nawet miałam na to ochotę przed gonitwami, ale dyrektora wtedy jeszcze nie było, a teraz przeszło mi radykalnie. Niezwykłe i podejrzane zjawisko całkowicie przestało mnie obchodzić, musiałam najpierw pogodzić się z własnym skretynieniem i opanować furię na siebie samš. Wiedziałam przecież, ze w tej pierwszej gonitwie do głowy, że widzę Derczyka, gdyby nie jego wyjštkowa aparycja. Był mianowicie nieziemsko rudy i przeraliwie piegowaty, przy czym rudoć była tak jaskrawa, że oczy bolały patrzeć. W słońcu jego pokryta obfitymi loczkami głowa lniła niczym latarnia i dostatecznie często oglšdałam ten widok, żeby go dokładnie zapamiętać. Twarz dojrzałam niewyranie i nie przyglšdałam się jej ze zbyt wielkš uwagš, zawierała w sobie bowiem elementy sprzeczne z poczuciem estetyki, połyskujšce czerwono uwłosienie wystarczyło mi najzupełniej. Tylko całkowita niewiara w to co widzę sprawiła, że nie krzyknęłam, nie zemdlałam i nie runęłam przed siebie na olep poprzez zielska, bagienko i pokrzywy. Obeszłam zagajnik dookoła i popiesznie wróciłam do pawilonu.
Cišgle nie ufajšc własnym oczom, obejrzałam wywieszone na cianie listy jedców. Derczyk jechał w drugiej gonitwie, jego nazwisko widniało na kartce jak byk. Stałam tam jeszcze, kiedy podszedł goniec i na papierku z drugš gonitwš zawiesił inny. Na tym innym zamiast Derczyka zapisany był starszy uczeń Gomorek.
- A dalej? - spytałam z zainteresowaniem.
- Co dalej? - zaciekawił się goniec podejrzliwie.
- W następnych gonitwach. Zamieniony Derczyk na Gomorka w drugiej, ale Derczyk jedzie jeszcze w następnych. O, w czwartej...
- Nie ma dyspozycji. Zresztš, może on jeszcze przyjdzie. Byłam absolutnie pewna, że nie przyjdzie. Zaczęłam się zastanawiać.
W każdym innym miejscu i w każdych innych okolicznociach bez chwili namysłu i nie zwlekajšc, zawiadomiłabym byle kogo o smutnym fakcie znalezienia w berberysie znajomych zwłok. Teraz jednak zawahałam się. A co będzie, jeli wieć się rozejdzie i bodaj czšstka zgromadzonego tu tłumu runie na łšczkę i do zagajnika? Co będzie, jeli, nie daj Boże, wstrzymajš gonitwy? Co będzie, jeli zabiorš stšd jednš osobę, mnie, jako najważniejszego wiadka i nie pozwolš mi uczestniczyć w ulubionej rozrywce?
Na dobrš sprawę, jedyne prawdopodobne było to ostatnie. Żadne wstrzymanie gonitw nie wchodziło w rachubę, przy samej próbie obecne tu społeczeństwo byłoby zdolne do rozniesienia trybun na drobne kawałki. Po łšce również nikt latał nie będzie, zajęci sš czym innym i nie majš głowy do drobiazgów. Mnie mogš zabrać, owszem... Ponadto dostrzegłam nagle jeszcze jeden aspekt sprawy, jestem w tej chwili jedynš osobš, która wie bez najmniejszych wštpliwoci, że Derczyk w czwartej gonitwie nie pojedzie. Nie pojedzie także i w szóstej. Mam szansę zrobić majštek, grajšc triplę na konie po Derczyku, może lepiej trochę pomilczeć...?
Najpierw zrezygnowałam ze zrobienia majštku, nie dlatego, że żerowanie na nagłym zejciu Derczyka mogłoby być nietaktowne, przeciwnie, wydawało mi się ze wszech miar godziwe i słuszne, tylko z dwóch innych przyczyn. W pištej gonitwie, która musiałaby wchodzić w skład tripli, szło 9 koni i nie było siły, należało grać cianę, to jedno, a po drugie przed kasš triplowš kłębił się dziki tłum. Nie znoszę tłoku, od razu zniechęciło mnie to do pomysłu.
Następnie zrezygnowałam z kamiennego milczenia. Przyszło mi do głowy, że tego Derczyka znajdzie w końcu kto inny, zrobi się afera i mój pobyt za fontannš stanie się powszechnie znany. Udeptałam tam dookoła tyle trawy, że nikt nie uwierzy w przeoczenie elementu bšd co bšd dużego i padnš na mnie Bóg wie jakie podejrzenia. Nie, za wiele ryzyka.
Postanowiłam załatwić to jako cicho, kameralnie i dyskretnie. Iekarz jest na miejscu, policja, jeli przyjedzie, nie zwróci na siebie żadnej uwagi, wzywanie niegdy milicji, teraz policji, przez megafon odbywa się tak często, że nikt się tym nie interesuje. Sensacji da się uniknšć...
- Co to, Gomorek? - powiedział nagle kto obok z wielkim zainteresowaniem. - Nie Derczyk? To zmienia postać rzeczy...
- Derczyk nie jedzie? - ożywił się kto drugi. - No to chyba ten koń ma szansę...?
Cały czas rozmylałam, stojšc pod wywieszonymi na cianie listami jedców. Podjšwszy decyzję, porzuciłam tablicę i udałam się na poszukiwanie dyrektora.
Od pani Zosi dowiedziałam się, że dyrektora jeszcze nie ma, przyjedzie nieco póniej. Zastępcy też nie ma i dzisiaj nie będzie. le się układało, pomylałam o kierowniku mitingu, zajrzałam gdzie popadło i poinformowano mnie, że kierownik mitingu poszedł do rachuby. Rachuba znajdowała się daleko. Został mi już tylko jeden przytomny człowiek, były sędzia- starter, który mógł wzišć sprawę w ręce i poprowadzić jš z sensem. Konie chodziły po paddocku, opuciłam pawilon dyrekcji i udałam się do biur.
Nikt z pętajšcych się w przejciu pomiędzy budynkami nie umiał odpowiedzieć mi na pytanie, czy jest Jeremiasz. Nie zdziwiło mnie to, pytałam doć beznadziejnie. Zaczynała się gra, dla graczy Jeremiasz nie był interesujšcy, nigdy w życiu nie udzielił nawet cienia informacji o formie i szansach koni, o układach, umowach i spiskach, sam nie grał, grš się nie zajmował i był z tego znany od lat. Nikogo nie obchodziło, czy Jeremiasz jest, czy go nie ma.
Dotarłam prawie do drzwi biurowca, kiedy wybiegł z nich jaki chłopczyk. Musiał być miejscowy. Złapałam go.
- Słuchaj, nie wiesz, czy jest tam pan Jeremiasz?
- Nie - odparł chłopczyk. - Tak. Nie wiem. Był, ale poszedł.
Ciężko dyszał, trzšsł się i rzucał na wszystkie strony spłoszone spojrzenia. Zaskoczona, zorientowałam się nagle, że ten chłopczyk miertelnie się czego boi. Obejrzał się na wejcie do budynku, wyrwał mi się z ršk i uciekł. Popędził w stronę boksów. Niepewnie zajrzałam do wnętrza, zastanawiajšc się, co mógł tam spotkać takiego przerażajšcego, ale zobaczyłam tylko dwóch wychodzšcych włanie facetów. Jednego znałam.
- Nie widzieli panowie przypadkiem Jeremiasza? - spytałam smętnie.
- Jeremiasza? Był tu chyba? - odparł ten, którego znałam.
- Był, ale poszedł - poprawił ten drugi. - Zdaje się, że do stajni.
Wdarłam się jeszcze do wagi, gdzie osobom obcym wstęp
był wzbroniony i uzyskałam pewnoć, że Jeremiasza nie ma. Nie miałam czasu szukać go po stajniach, zajmowały teren przeszło stu hektarów. Dżokeje wychodzili z siodłami, dwóch zatrzymało się na moment, znalazłam się za ich plecami i usłyszałam trzy słowa.
- Dlaczego? - spytał jeden z wyranym zaskoczeniem.
- Bazyli kazał - mruknšł drugi.
Widziałam ich z tyłu i rozpoznałam lepiej po barwach niż po sylwetce. Sarnowski i Białas. Jadš teraz, w pierwszej gonitwie.
Dyrektorów nie było, Jeremiasza nie było, kierownik mitingu pętał się gdzie w oddaleniu. Zgniewało mnie to w końcu, nie to nie, mam co innego do roboty, niż latać za kierowniczym personelem, mogę poczekać z udzielaniem informacji. Spojrzałam w kierunku fontanny, panował tam zupełny spokój, żywego ducha nie było. Przestawiłam sobie umysł na konie.
Niedostatecznie, bo zapomniałam o tej piekielnej Ekstazie. Być może, rozpraszało mnie pilnowanie dyrektora, cišgle jeszcze nieobecnego. Sprecyzowałam ostatecznie opinię o sobie, podniosłam się, sprawdziłam, czy nadal go nie ma, i ponuro postanowiłam wykorzystać wiedzę o Derczyku w zakresie, jaki był mi dostępny.
Florian, na którym miał jechać Derczyk, przemieniony na starszego ucznia Gomorka, nosił numer 4 i wyglšdał znakomicie. Zdecydowałam się zagrać go z trzema końmi, tripli już zmienić nie mogłam, pierwszš i tak załatwiła mi Ekstaza, ale porzšdkami miałam szansę odpracować błšd. Faworytem w tej drugiej gonitwie była Celia, jedynka, przyszedł jaki cynk ze stajni i społeczeństwo rzuciło się na niš. W nosie miałam Celię, nie podobała mi się, a na wszelkie cynki zawsze byłam odporna. Z zaciętociš zagrałam swoje, wróciłam na górę i usiadłam wreszcie spokojnie, łypišc okiem w stronę dyrektorskich foteli.
Pan Edzio, dobroduszny osobnik ciężkiej wagi, zwierzał się, że raz w życiu wyszedł z tych wycigów do przodu. Przytrafiło się to wyłšcznie dzięki temu, że wygrał w pierwszej połowie sezonu i połowę pieniędzy pożyczył znajomemu. Drugš połowę w drugiej połowie sezonu przegrał do zera, ale to pożyczone mu ocalało i w ten sposób wyszedł na plus.
- A tak, to jestem zawsze do tyłu, ale nie tak znów dużo - zakończył pogodnie. - Teraz gram jeden pięć za dwiecie.
- Pierwsza gra - skrzywił się pułkownik, emerytowany i w cywilu. -...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin